„Wszyscy mieli nas za idealne małżeństwo, a ono pleśniało jak zakwas z buraków na Święta. Nie chciałam już tej szopki”

zamyślona kobieta fot. Adobe Stock, Ramiro Ruiz
„Po cichu zasypialiśmy, leżąc na dwóch krańcach łóżka. Po cichu mijaliśmy się rano w łazience. Po cichu mijaliśmy się w życiu. A ta cisza była jak pleśń – powoli zagarniała wszystko, co jeszcze zdrowe i świeże, aż w końcu nie było już co ratować”.
/ 13.12.2024 13:15
zamyślona kobieta fot. Adobe Stock, Ramiro Ruiz

Z zewnątrz wszystko wyglądało idealnie. Tak jakby ktoś starannie zaplanował nasze życie, a potem zaprezentował je jak wystawę w galerii sztuki. Ślub w białej sukni, wynajęta sala w dworku z kryształowymi żyrandolami, zdjęcia, na których zawsze trzymamy się za ręce. Potem mieszkanie urządzone w skandynawskim stylu, dwa samochody, a w niedzielne popołudnia wspólne spacery z psem. Byliśmy tą parą, którą inni naśladowali, podziwiali, pytali: Jak wy to robicie, że jesteście tacy szczęśliwi?

Wcale nie było różowo

Łatwiej udawać, że wszystko działa, niż przyznać, że od dawna nie działało nic. A my zawsze się uśmiechaliśmy. Ja robiłam miny, jakby wszystko było w najlepszym porządku, a Maciek kiwał głową, przytakując. Tak było łatwiej, wygodniej. Prawda była inna. Nasze małżeństwo pleśniało od środka, jak owoc, który z wierzchu jest jeszcze jędrny, ale wystarczy go dotknąć, żeby zobaczyć, jak rozpada się w dłoniach.

Jak o tym myślę, to chyba nie było jednego takiego momentu, w którym wszystko zaczęło się psuć. Momentu przełomowego. Nie było wielkiej kłótni, dramatycznego odejścia, zdrady. Niczego, co mogłoby posłużyć za dowód w sądzie. Wszystko zaczęło się psuć powoli. Jakby ktoś wykręcał korek ze szczelnego naczynia, a powietrze uchodziło tak cicho, że ledwie to zauważasz.

Coś nagle zgasło

Przestaliśmy ze sobą rozmawiać, tak naprawdę rozmawiać. Były pytania: „Co na obiad?”, „O której wracasz?”, „Kupiłeś chleb?”, ale już dawno przestałam słyszeć „Jak się czujesz?”, „Co u ciebie?”. Może to właśnie było najgorsze – ta pustka, która wypełniała nasz dom. Ta obojętność, brak zaangażowania.

Zaczęłam unikać Maćka. Wracałam z pracy później niż zwykle, zostawałam dłużej na siłowni, a jeśli już byliśmy razem w domu, zawsze znajdowałam wymówkę, żeby coś robić – sprzątanie, gotowanie, cokolwiek, byle nie spędzać czasu z nim. On zresztą robił to samo. Siadał z laptopem w salonie i godzinami przeglądał coś, co nigdy mnie nie interesowało.

Nawet wtedy, gdy siedzieliśmy na tej samej kanapie, czułam się jak w obcym pokoju, z obcym człowiekiem. Pamiętam nawet, że pewnego razu pomyślałam, że czuję się jakbym mieszkała ze współlokatorem, a nie z facetem, z którym powinno mnie łączyć zaufanie, miłość, pożądanie.

Wciąż byliśmy idealni

Znajomi niczego nie zauważali. Dla nich wciąż byliśmy „tą idealną parą”. Na imprezach zawsze obok siebie. On dbał o to, żeby w moim kieliszku zawsze było wino, a ja upewniałam się, że dostaje swoją ulubioną porcję tortu. Gdy ktoś mówił: „Jak wy się pięknie uzupełniacie”, zawsze się uśmiechałam i mówiłam coś w stylu: „Po prostu znamy się na wylot”. Prawda była taka, że coraz mniej go znałam. A może tak naprawdę nigdy?

Wy to jesteście jak z obrazka! – powiedziała raz Marta, kiedy wpadła na herbatę.

Maciek właśnie wrócił z pracy i przyniósł dla mnie kwiaty. Kwiaty, których zapachu nie lubiłam. Nigdy mu tego nie powiedziałam. Zresztą, po co? I tak by nie zapamiętał.

– No tak, mamy szczęście – odpowiedziałam. Automatycznie. Tak, jak odpowiadałam zawsze. Maciek rzucił mi przelotne spojrzenie, ale nic nie powiedział. W tamtej chwili zrozumiałam, że nie tylko ja kłamię.

Oddalaliśmy się od siebie

Najgorsze było to, że... nie mieliśmy o co się kłócić. Sama nie wierzę, że tak twierdzę, ale tak było. Gdyby były awantury, wrzaski, rozbite talerze, może moglibyśmy to jeszcze naprawić. Ale nic się nie działo. Tylko ta nieznośna cisza. Po cichu zasypialiśmy, leżąc na dwóch krańcach łóżka. Po cichu mijaliśmy się rano w łazience. Po cichu mijaliśmy się w życiu. A ta cisza była jak pleśń – powoli zagarniała wszystko, co jeszcze zdrowe i świeże, aż w końcu nie było już co ratować.

Mąż był zaskoczony

Kiedy powiedziałam, że chcę rozwodu, Maciek spojrzał na mnie tak, jakby słyszał o tym po raz pierwszy. A przecież musiał to czuć. Nie można żyć w takim pustym związku i nie zauważyć, że coś jest nie tak.

– Dlaczego? – zapytał, jakby naprawdę nie rozumiał. – Nie kłócimy się, nie dzieje się nic złego.

Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć. Może dlatego, że dla niego to naprawdę nie było nic złego. Może wierzył, że tak wygląda normalne małżeństwo. Że wystarczy nie robić sobie nawzajem krzywdy, żeby wszystko było w porządku.

– Bo to wszystko jest martwe, Maciek. Nie widzisz tego? – odpowiedziałam, patrząc mu prosto w oczy.

Nie odpowiedział. Wstał, przeszedł się po salonie, a potem usiadł na kanapie. Wydawał się spokojny, ale widziałam, jak mocno zaciska dłonie na udach. Ja natomiast czułam, jak powoli uwalniam się z klatki, w której siedziałam od lat.

– To twoja decyzja – powiedział w końcu. – Ale ja nie rozumiem, dlaczego. Nie rozumiem, czego chcesz.

Może właśnie to było problemem. Maciek nigdy mnie nie rozumiał. A ja przestałam się usilnie starać to zmienić.

Wszyscy byli zszokowani

„Ale dlaczego? Byliście przecież idealni!” – powtarzali. Nikt nie widział, tego, czym jest (albo czym nie jest) nasz związek od środka. Tylko ja wiedziałam, jak bardzo wszystko się rozpadło. A Maciek? Myślę, że nawet on nie chciał zmierzyć się z tą oczywistą prawdą.

Znajomi próbowali nas ratować. Proponowali terapie, rozmowy, spotkania w cztery oczy, by „wyjaśnić sytuację”. Ale nie było już co wyjaśniać. Przecież wszystko było jasne. Związek, który nie ma w sobie życia, nie może przetrwać. Można go tylko jeszcze trochę podtrzymać, jak martwe kwiaty w wazonie, które z daleka wyglądają świeżo, ale z bliska widać, że ich łodygi gniją.

W końcu przyszedł czas na rozwód. Był trochę jak chirurgiczne cięcie. Bez wielkich awantur, bez emocji, tylko papier, podpis i rozdzielenie majątku. Maciek zabrał swoje rzeczy i zniknął z mojego życia tak, jak przez ostatnie lata znikał z mojego serca. Nie płakałam. Nie było za czym płakać. Nie miałam też ochoty na wspomnienia – chwile, które kiedyś były piękne, teraz wydawały się tylko wspomnieniami jakiejś innej osoby.

Ludzie mówili, że „szkoda”. Że „mogliśmy coś jeszcze zrobić”. Ale ja wiedziałam swoje. Nie można ratować czegoś, co już dawno umarło. Nie można żyć w związku, który pleśnieje od środka. Można tylko odejść i zacząć wszystko od nowa. I właśnie to zrobiłam.

Aga, 30 lat

Czytaj także: „Płacząc nad karpiem ze zmęczenia, przysięgłam sobie spokojne święta. Mam gdzieś rodzinne tradycje”
„Szwagier grzał mnie jak piec w grudniu, nie mogłam mu się oprzeć. Zgrzeszyłam, ale dla takich wrażeń było warto”
„Przed firmową Wigilią, zamiast prezentu, dostałam tajemniczą kartkę. Te kilka słów na zawsze zmieniło moje życie”

Redakcja poleca

REKLAMA