Zawsze starałam się, by moi bliscy wspominali święta jako wyjątkowy czas, spędzony w rodzinnej atmosferze. Każdego roku urabiałam sobie ręce po same łokcie, by zadowolić wszystkich, nie bacząc przy tym na siebie. Myślałam, że tak po prostu trzeba. Że taka już dola kobiety. Ale rok temu powiedziałam „dosyć tego”. Przysięgłam sobie, że nie będę się zaharowywać. Bo czy w Bożym Narodzeniu nie chodzi przypadkiem o coś innego, niż suto zastawiony stół?
Starałam się być perfekcyjną gospodynią
Historia powtarzała się każdego roku. Już w połowie grudnia zaczynałam przygotowania do zbliżających się świąt. Pierwszy punkt na liście rzeczy do zrobienia – gruntowne sprzątanie całego domu. Punkt drugi – zakupy. Punkt trzeci – gotowanie, smażenie i pieczenie. Jeszcze przed dwudziestym czwartym grudnia byłam tak wycieńczona, że na nic nie miałam siły ani ochoty, ale mimo to, uśmiech nie schodził mi z twarzy. Bo przecież trzeba się cieszyć z nadchodzącego Bożego Narodzenia.
W Wigilię zjeżdżała się do mnie cała rodzina i zostawali aż do drugiego dnia świąt. Przez dwa dni robiłam za kucharkę, kelnerkę, pomywaczkę i sprzątaczkę, ale to przecież święta, więc nie wypadało spuszczać nosa na kwintę. Z przyklejonym do twarzy uśmiechem biegałam wokół wszystkich, by ich zadowolić. A że sama nie odpoczęłam? To nie miało znaczenia. Najważniejsze było, że wywiązałam się ze swoich obowiązków. Nie przeszkadzało mi, że po świętach byłam bardziej wyczerpana niż po dwóch zmianach na kasie w markecie. Jako gospodyni, musiałam się wykazać, a przynajmniej tak sobie to tłumaczyłam.
W zeszłoroczne święta musiałam starać się dwa razy bardziej niż zwykle
Na oczy przejrzałam dopiero rok temu. Zeszłoroczne Boże Narodzenie miało być szczególne. Już w listopadzie córka zapowiedziała mi, że na Wigilię przyprowadzi swojego chłopaka. „Tak się cieszę, że wreszcie poznacie Grześka. To chyba ten jedyny, mamo. Bardzo mi zależy, żeby był pod wrażeniem świąt spędzonych u nas” – powiedziała Sylwia. Dodała też, że jej wybranek ma dość specyficzne upodobania kulinarne. „Nie je ani grzybów, ani ryb”.
I co ja miałam z tym zrobić? Przecież nie mogłam dostosować całej wieczerzy do jednego gościa, a z drugiej strony nie mogłam dopuścić, by chłopak mojej córki siedział przy pustym talerzu. Nie miałam innego wyjścia, jak tylko przygotować dodatkowe dania oprócz wszystkich zwyczajowych, które każdego roku stawiam na wigilijnym stole.
To były wspaniałe, ale trudne święta
Myślałam, że sama nie podołam wszystkiemu. Ale na kogo miałam liczyć? Pod koniec roku Sylwia zawsze ma urwanie głowy w tej swojej korporacji. Ci cali prezesi nie mają serca. Wykorzystują młodych, jakby wyciskali sok z cytryny. A Andrzej, mój mąż? To złoty człowiek, ale do prac kuchennych i domowych nadaje się tak samo, jak do baletu. Nie miałam innego wyjścia. Dałam z siebie dwieście procent. A że w pewnym momencie rozpłakałam się, jakbym była bezradną dziewczynką? To zupełnie inna sprawa. Każdy ma prawo do chwili słabości.
Święta wypadły lepiej, niż się spodziewałam. Wszyscy goście byli pod wrażeniem, nie wyłączając Grześka. Tylko ja nie byłam zadowolona. Przygotowania do zeszłorocznej Wigilii i Bożego Narodzenia dały mi popalić bardziej niż zwykle. Ale czemu tu się dziwić? Lat mi nie ubywa, a i pracy było więcej niż zazwyczaj. Drugiego dnia świąt marzyłam już tylko o tym, by się położyć i złapać oddech. Moje życzenie spełniło się, ale nie w taki sposób, jak chciałam.
Stałam przy zlewie i zmywałam naczynia po świątecznym obiedzie, gdy nagle zakręciło mi się w głowie. „To nic takiego. Za chwilę przejdzie” – pomyślałam. Ale nie przechodziło. Nagle oblał mnie zimny pot i dosłownie ugięły się pode mną nogi. Nie wiem, co było dalej. Musiałam rozbić sobie głowę, bo gdy Andrzej mnie docucił, poczułam przeszywający ból. Słowa bliskich docierały do mnie, jakby wypowiadali je w drugim pokoju, a świat wirował mi przed oczami.
– Do diaska, gdzie ta karetka? – denerwował się Andrzej.
– Nie będziemy dłużej czekać, tato. Sami zawieziemy mamę do szpitala – powiedziała Sylwia, a ja znowu odpłynęłam w nieświadomość.
Święta odchorowałam w szpitalu
Gdy ponownie ocknęłam się, leżałam w łóżku. Miałam wenflon wkłuty w rękę, a obok stała kroplówka. Próbowałam się podnieść. Zauważyła to przechodząca korytarzem pielęgniarka i natychmiast mnie zrugała. „Proszę leżeć, pani Ireno. Lekarz za chwilę do pani przyjdzie” – powiedziała. Obiecana chwila trwała mniej więcej godzinę, albo i dłużej. Wreszcie do sali wszedł mężczyzna w białym kitlu.
– Co się stało, panie doktorze? – zapytałam słabym, łamiącym się głosem.
– Czy zanim straciła pani przytomność, czuła pani w ustach jakiś smak, słyszała dźwięki, których nie było lub widziała kolory? – zapytał, całkowicie mnie ignorując.
– Nie, chyba nie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Zakręciło mi się w głowie, oblał mnie pot, a dalej... właściwie to nie pamiętam, co było dalej.
– Jest pani lekko odwodniona i najprawdopodobniej przemęczona, ale myślę, że poza tym nie ma się o co martwić. Serce ma pani jak dzwon. Musimy jeszcze przeprowadzić dodatkowe badania, żeby wykluczyć poważniejsze schorzenia, ale to rutynowa procedura.
– Co mi się właściwie stało?
– Pani mąż poinformował mnie, że gdy do tego doszło, zmywała pani. Czy tak było?
– Tak, zmywałam.
– I ma pani odpowiedź. Długotrwała pozycja stojąco plus niedobór elektrolitów. Skończyło się omdleniem. Ma pani szczęście, że uraz głowy, którego dorobiła się pani podczas upadku, jest tylko powierzchowny.
Zastanowiłam się nad pewnymi rzeczami
Dalsze badania wykluczyły cukrzycę, miażdżycę i inne choroby, które mogą doprowadzić do takiej sytuacji. Miałam szczęście, że to nic poważnego. Szczęście w nieszczęściu, bo nikomu nie życzę wizyty w szpitalu. Zwłaszcza w Boże Narodzenie.
Przez kilka dni po wypadku mąż i córka obchodzili się ze mną jak z jajkiem. Skakali wokół mnie, aż miałam ich dosyć. Musiałam ruszyć się z łóżka i zacząć coś robić, inaczej bym oszalała, ale Andrzej nie pozwolił mi. Może to i dobrze. Przynajmniej miałam czas, żeby zastanowić się nad pewnymi rzeczami. Obiecałam sobie, że to nie może się powtórzyć. „Chcesz znowu wylądować w szpitalu? Następnym razem może skończyć się gorzej” – karciłam samą siebie. Postanowiłam wtedy, że to były ostatnie szalone święta. Zdrowie znaczy dla mnie więcej niż wieczerza wigilijna i świąteczny obiad.
W tym roku nie zaplanowałam żadnych spektakularnych przygotowań. Gruntowne porządki? W życiu! Wystarczy przetrzeć okna, zetrzeć kurze i odkurzyć dywany. Kilka dni spędzonych w kuchni? Nie ma mowy! Ciasto zamówione z cukierni nie będzie różniło się od mojego. Przygotuję zupę grzybową, pierogi z kapustą i smażonego karpia. Pierogi ulepię na dzień przed Wigilią, a resztą zajmę się dwudziestego czwartego.
Nie mam zamiaru przygotowywać niczego więcej. Bo niby po co? To wystarczy, by wszyscy się nasycili, a jeżeli Grześkowi nie będzie to odpowiadało, zawsze może zatroszczyć się o catering dla siebie. Nie wiem, gdzie wszyscy spędzą w tym roku pierwszy i drugi dzień świąt, ale na pewno nie u mnie.
Boże Narodzenie mam dla siebie. Chcę wreszcie porządnie odpocząć. W końcu też mi się należy coś od życia. To będzie taka Wigilia last minute, ale nie przeszkadza mi to. Bo przecież najważniejsze jest to, że w tym wyjątkowym dniu wszyscy będziemy razem. Cała reszta to tylko szczegóły.
Irena, 59 lat
Czytaj także:
„Mąż się obraził, bo na wigilijnym stole postawiłam kupne pierogi. Dla mnie Wigilia to dzień jak każdy inny”
„Zemstę za niewierność planowałam na zimno, a dokonałam jej przy gorącym rosole. Gościom opadły łyżki, a mężowi szczęka”
„Wymyśliłam sposób na wścibską teściową. Za lata gnębienia odpłacę się tak, że odbije się jej wigilijnym kompotem”