Nigdy nie suszyłam dzieciom głowy o wnuki. Uważałam, że jeśli będą chcieli i uznają, że już pora, to wnuk czy wnuczka się pojawią. A jeśli nie, to nie, bywają związki bezdzietne i też są szczęśliwe. Inaczej, co nie znaczy, że mniej. Ludzie bez dzieci nie są tak zmęczeni i zajęci, więc mogą zainwestować czas w swój rozwój, w poznawanie świata.
Wiem, co mówię
Pierwszą dwójkę urodziłam wcześnie jak na dzisiejsze standardy, ale tak kiedyś było. Człowiek pisał maturę i jeśli nie szedł na studia – a wtedy jednak większość nie szła – to brał ślub i miał dzieci. Druga dwójka pojawiła się, gdy byłam w okolicach czterdziestki, czym wywołałam małą sensację na porodówce. Zabawne, bo dziś kobiety w tym wieku często rodzą pierwsze dziecko i nikt się nie dziwi. Odchowałam moją bandę, syna i trzy córki.
Padając na twarz ze zmęczenia, próbując pogodzić pracę w administracji szpitala z pracą w domu i opieką nad dziećmi, z których każde było na innym etapie i potrzebowało czegoś innego. Teraz miałam sześćdziesiąt pięć lat i wreszcie mogłam odetchnąć. Ze względu na chory kręgosłup byłam na rencie; nie mogłam siedzieć przy biurku, musiałam więcej odpoczywać, bardziej na siebie uważać. W ogóle chciałam wreszcie, dla odmiany, skupić się na sobie. Zadbać o zdrowie, ćwiczyć, czytać, spacerować.
Może, korzystając z tańszych biletów, gdzieś się wybrać? Do teatru, do kina, na jakąś wycieczkę gdzieś dalej, choć na parę dni. W osiedlowym domu seniora poznałam kilka osób, z którymi szybko złapałam wspólny język. Zapraszaliśmy się na kawę i ciastka, oglądaliśmy wspólnie filmy, chodziliśmy na spacery. To było zupełnie inne życie, pozbawione pośpiechu i tego nieustannego powtarzania sobie, że coś „muszę”, bo inaczej świat się zawali.
Planowali, że ja zostanę jego opiekunką
I wtedy moja najstarsza córka oznajmiła, że jest w ciąży. Wspaniała wiadomość, oboje z mężem bardzo chcieli tego dziecka. Ja też się cieszyłam, ale niestety, już na początku ciąży okazało się, że Maja ma plamienia i musi leżeć. Pomagałam jej, jak mogłam. Sprzątałam, gotowałam, dotrzymywałam jej towarzystwa. Obie weszłyśmy w ten rytm. Po porodzie – przez cesarskie cięcie – nie przestałam jej pomagać, bo źle zniosła operację.
Miała powikłania, potrzebowała opieki, dla siebie i dla maluszka, a kto lepiej się nią zaopiekuje niż jej własna matka, która wychowała czwórkę dzieci. Pytanie czysto retoryczne. No ale wreszcie Maja stanęła na nogi, dawała sobie radę sama, a ja zaglądałam do niej coraz rzadziej, żeby mogła pobyć z synem bez mojego „wtrącania się”.
Oczywiście nadal często ją odwiedzałam, by wziąć Wikusia na spacer, pobawić się z nim, wypić z Mają herbatę, gdy mały spał, ale nie widywałam się z nimi już codziennie. Urlop macierzyński mijał i zastanawiałam się, co córka i zięć planują dalej. Czy Maja zostanie w domu, czy maluch pójdzie do żłobka? W końcu kiedy Wiktorek miał dziewięć miesięcy, zapytałam Maję wprost, co zamierza.
– No… myśleliśmy, że ty mogłabyś się Wikim zająć. Tak go kochasz.
– Kocham, oczywiście, że kocham, ale… Nie wspomnieliście o tym ani słowa przez tyle miesięcy…
– A masz coś innego do roboty? Żłobek to taka przechowalnia, że strach, będzie co chwilę chorował. Na nianię nie bardzo nas stać, no i nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi. Nie mogę też sobie pozwolić na zrezygnowanie z pracy i siedzenie na wychowawczym, bo nie będziemy mieli co do garnka włożyć.
– Ale chyba mieliście jakiś plan, gdy staraliście się o dziecko…?
Okazało się, że owym planem od początku byłam ja. Dowiedziałam się o tym na trzy miesiące przed powrotem mojej córki do pracy, choć ona jeszcze przed zajściem w ciążę dobrze wiedziała, że tak chce rozwiązać problem opieki nad dzieckiem. Gdybym sama nie poruszyła tematu, nic bym nie wiedziała aż do dnia, w którym stanęłaby na progu mojego mieszkania z dzieckiem w wózku, błagając, mamo, ratuj!
– Tyle mi pomagałaś w czasie ciąży, przecież jesteś na emeryturze…
– Majeczko, tak, pomagałam ci, ale głównie oglądałyśmy filmy, czytałyśmy i jadłyśmy obiad czy podwieczorek. Co innego towarzyszyć dorosłej córce, a co innego na pełen etat zajmować się niemowlakiem, który zaraz zacznie biegać, to już nie na moje zdrowie, kochanie…
– Proszę cię, chociaż tymczasowo, a my rozejrzymy się za jakimś dobrym żłobkiem albo nianią.
Miałam inne wyjście?
Nie mogłam ich zostawić na lodzie. Moi przyjaciele poszli w odstawkę i sami wyjechali na zimowy pobyt w uzdrowisku, choć planowaliśmy, że wybierzemy się razem. Ale musiałam zostać w domu z Wiktorkiem. Kocham wnuka, naprawdę, ale dziesięć godzin dziennie z rosnącym jak na drożdżach i raczkującym dzieckiem, było ponad moje siły. Plecy bolały mnie cały czas, brałam coraz silniejsze leki, a i tak ciągle czułam dyskomfort.
Po miesiącu zadzwonił fizjoterapeuta z pytaniem, czy wszystko u mnie w porządku, bo nie zjawiłam się na zajęciach. No a jak się miałam zjawiać? Kiedy? Tęskniłam za tymi zajęciami, utrzymywały mnie w dobrej kondycji, a jeszcze fachowcy podpowiadali, jak ćwiczyć samodzielnie w domu. Teraz nawet na to nie miałam ani czasu, ani siły.
Następnego dnia nie przywiozła Wikusia
Regularnie pytałam córkę, czy znalazła żłobek albo nianię, i ciągle słyszałam o wszawicy, dziecięcych chorobach i nianiach, które biją dzieci, wiecznie coś. A czas leciał… Za moich czasów miałyśmy tylko trzy miesiące macierzyńskiego i trzeba było wracać do pracy. Teraz kobiety miały rok i jeszcze było im mało. W końcu powiedziałam basta.
– Bardzo mi przykro, ale nie daję rady – wyznałam wprost. – Chętnie od czasu do czasu pomogę, ale nie możecie zrzucać na mnie całego wychowywania Wiktora. Jestem z nim dziesięć, jedenaście godzin dziennie. Plecy mi wysiadają. Dosłownie. Nie mam czasu na leczenie, tylko na doraźne zwalczanie bólu. Ani chwili wolnej dla siebie. To miało być rozwiązanie tymczasowe, a mały skończył już półtora roku. Musicie coś wymyślić. Zostanę jeszcze do końca przyszłego miesiąca. W porządku?
Nie było w porządku. To, co usłyszałam wtedy od własnej córki, sprawiło, że niemal pękło mi serce. Okazało się, że wcale nie kocham ani jej, ani Wiktorka. Myślę tylko o sobie, jestem samolubną egoistką. Zamiast pomóc jej przy wnuku, zamierzam fruwać po kawiarniach, plotkować z psiapsiółkami, pić winko i zwiedzać uzdrowiska.
– Maju, przesadzasz. Ja już wychowałam swoje dzieci, teraz mam prawo do odpoczynku. Nawet jeśli to będzie fruwanie po uzdrowiskach! – ja też podniosłam głos, bo zabolało mnie to, co powiedziała.
– Taaak? Tak? No to mama zobaczy!
Zabrała Wiktora i wyszła. Następnego dnia nie przywiozła małego. Może wzięła wolne, pomyślałam, chce ochłonąć, mała przerwa dobrze zrobi nam obu. Po raz pierwszy od kilku miesięcy pojechałam na rehabilitację. Mam wiele do nadrobienia, uzmysłowiłam sobie, gdy z trudem wykonywałam ćwiczenia, które kiedyś nie sprawiały mi problemu. Potem pojechałam do znajomej na herbatę, po drodze kupiłam ciasto. To był przyjemny dzień, pierwszy od dawna. Wreszcie nie byłam zmęczona.
Nic albo prawie nic mnie nie bolało. Mogłam rozmawiać swobodnie, nie zważając na to, że maluch śpi i muszę być cicho. Mogłam w spokoju siedzieć i nie martwić się, że Wiki przewróci się i rozbije głowę albo coś stłucze i się skaleczy. Przy takim malcu trzeba mieć oczy dookoła głowy. Nie na moje zdrowie, nie na moją cierpliwość takie niańczenie. I nie na moje nerwy. Coś się stanie, a potem do mnie będą pretensje…
– Haniu, i bardzo słusznie postąpiłaś – utwierdzała mnie w decyzji koleżanka. – Miłość miłością, ale nie możesz dać sobie wejść na głowę. Kochasz wnuka, wiadomo, pomagaj, ile możesz, ale nie nadwyrężaj się, zdrowie jest najważniejsze. A co będzie, jak pozostałej trójce urodzą się dzieci? Wszystkie do siebie przyjmiesz? Otworzysz domowe przedszkole? Wykończysz się. Ja się cieszę, że dzieli mnie pięćdziesiąt kilometrów od moich dzieci. Odległość taka, że w razie konieczności, podrzucą mi wnuczęta, ale nie na tyle mała, żeby wykorzystywali sytuację.
Muszę porozmawiać z córką
Jakieś granice, dzięki którym każda z nas będzie wiedziała, na czym stoi. Zadzwoniłam. Raz, drugi, trzeci. Nie odbierała. Kolejnego dnia także nie przywiozła dziecka, choć obiecałam, że jeszcze półtora miesiąca będę się nim zajmować. I znowu moje telefony pozostawały bez odzewu. Dopiero od zięcia dowiedziałam się, że Maja jest na mnie zła. Gorzej, obraziła się na śmierć i życie, i nie chce się ze mną kontaktować. Pokręciłam głową.
Moja córka zawsze była wybuchowa, ale tak samo jak szybko wybuchała, tak szybko gasła. Przejdzie jej, zadzwoni. Jednak nie dzwoniła. W końcu wybrałam się do niej, bo skoro góra nie chciała przyjść do Mahometa… Otworzyła mi drzwi, ale nie wpuściła do środka.
– Wiktor śpi – wyszeptała.
– Niepokoiłam się. Nie przyjeżdżacie, nie odbierasz telefonów.
– No, skoro opieka nad wnukiem jest dla ciebie takim ciężarem, skoro jest dla ciebie tak szkodliwa, to postanowiłam więcej cię nie obarczać – założyła ręce na piersi i stała przede mną z zaciętą miną.
– Maju, nie zachowuj się jak dziecko. Doskonale wiesz, że moje zdrowie nie pozwala mi być tak aktywną jak kiedyś. Chętnie wam pomogę, ale nie przez tyle godzin dziennie. Po prostu muszę mieć czas na to, by pójść do lekarza, na rehabilitację, a także, tak, na herbatę, na ploteczki ze znajomymi. Jestem człowiekiem, nie robotem ani służącą, mam prawo do napicia się kawy z przyjaciółmi albo do leżenia bykiem. Na Boga, jestem na emeryturze. Ale tęsknię też za Wiktorem…
– No to mama sobie potęskni! – po tych słowach Maja odwróciła się i zamknęła mi drzwi przed nosem.
Co się z nią stało?
Kiedy i czemu tak się zmieniła? Bo została matką? To raczej powinna zmądrzeć. Chyba wiedziała, że nie robię jej na złość. Że moja odmowa wynika z troski o własne zdrowie, fizyczne i psychiczne, ale też z obawy o bezpieczeństwo Wiktora. Maja, którą znałam, już dawno by to zrozumiała, odpuściła, przeprosiła i spytała, jak załatwimy sprawę, żebyśmy obie były zadowolone. Tymczasem ona postanowiła dać mi nauczkę i postawić na swoim.
Przetrzyma mnie, aż zmięknę i zmienię zdanie, aż jej ulegnę. Nie ze mną te numery, dziecko, pomyślałam. Gdybym dawała się tak podejść, już przy drugim dziecku niechybnie bym zwariowała. Chcesz mnie wziąć na przeczekanie, to bierz. To ja jestem ci potrzebna, nie na odwrót. Oczywiście, że tęskniłam za Majką i za Wikusiem, ale nie mogłam dawać się wykorzystywać.
Przez tę kłótnię cała rodzina czuła się niezręcznie. Pozostałe moje dzieci spotykały się z Mają i ponoć próbowały ją przekonać, żeby puknęła się w głowę. Daremnie. Zacięła się. Im mniej miała racji, tym bardziej się upierała. Jakby zabrnęła za daleko, żeby ustąpić, jakby wyciągnięcie ręki do zgody oznaczało dla niej totalną porażkę. Więc byłam karana ignorowaniem i brakiem kontaktu.
Nie zostałam zaproszona na urodziny Mai ani pół roku później na urodziny Wiktorka. Gniew mojej córki był silny i trwał długo. Co miałam robić? Wystawać pod jej drzwiami? Też miałam swoją dumę, choć bardzo chciałam zobaczyć wnuka, przytulić go, zaśpiewać mu kołysankę. Zięć rozkładał bezradnie ręce.
– Mamo, co ja mogę? Nic. Słuchać mnie nie chce, a jak zabiorę małego do ciebie bez jej zgody, to obedrze mnie ze skóry.
Nie nalegałam, nie chciałam robić chłopakowi problemów, żeby za chwilę się nie okazało, że na dokładkę, z tego mojego egoizmu i wredności, rozbiłam ich małżeństwo. Moi przyjaciele pocieszali mnie:
– Zobaczysz, mały pójdzie do przedszkola, to Majka zadzwoni, żebyś przyszła na Dzień Babci.
– Zobaczysz, zmądrzeje w końcu.
– Ja bym pojechał i powiedział jej do słuchu. A jakby nie pomogło, tobym wyciągnął pasa…
– Dzieci nie wolno bić. Ani dorosłych. Nikogo się nie bije…
– A szkoda! Zobaczysz, zadzwoni, nie martw się tak, bo żal patrzeć…
Nie zadzwoniła do dziś. Ani na moje urodziny, ani w święta. Wymazała mnie ze swojego życia, jakbym nigdy nie istniała. A przecież gdyby nie ja, nie byłoby jej na świecie. Jest mi przykro i ciężko, ale muszę żyć dalej. Dbam o siebie. Ćwiczę, chodzę na spacery, ostatnio czuję się na tyle dobrze, że zaczęłam trenować jazdę na rowerze.
Jak zrobi się cieplej, to będę korzystać z miejskich rowerów i jeździć na niedalekie wycieczki. Myślę o zapisaniu się do grupy teatralnej w osiedlowym domu kultury. A może do grupy rękodzielniczej? Robótki zawsze sprawiały mi dużo frajdy. Muszę jakoś zapełnić swoje życie na nowo, po dwóch latach etapu pod tytułem „Maja i Wiktor”. To wcale nie jest łatwe, ale nie mam wyjścia.
Nie mogę żyć przeszłością i zdjęciami wysyłanymi mi potajemnie przez zięcia na telefon komórkowy, żebym mogła zobaczyć wnuka. Zawalczyłam o siebie, nie poddałam się presji. Nie zgodziłam się być „babcią na zawołanie” i zapłaciłam za to wysoką cenę. Mam nadzieję, że w końcu mojej córce przejdzie gniew, zrozumie i zadzwoni.
Już nawet nie musi przepraszać. Po prostu niech się odezwie. Niech nie czeka za długo. Żebym zdążyła nacieszyć się wnukiem, żeby on zdążył mnie poznać i zapamiętać, żebym nie stała się dla niego kimś ze starych fotografii… To jest moje marzenie na dziś, na jutro, na najbliższą przyszłość. Zobaczymy, co ze sobą przyniesie.
Hanna, 67 lat
Czytaj także:
„Nasz związek to loteria. Żyłam w ciągłym strachu, że gdy Rafał pozna mój sekret to puści mnie z torbami"
„Teściowa była zimna jak lód. Nabrałam podejrzeń, gdy po latach zaczęła mówić ludzkim głosem"
„Gdyby żona zobaczyła, co wyprawiam na emeryturze, przecierałaby oczy ze zdziwienia. A wszystko przez sąsiadkę"