„Teściowa była zimna jak lód. Nabrałam podejrzeń, gdy po latach zaczęła mówić ludzkim głosem"

kobieta w kłótni  teściową fot. Adobe Stock, Prostock-studio
„Przez lata robiła wszystko, żeby rozwalić nasz związek małżeński i odzyskać swojego synka. W jej oczach nic nie potrafiłam zrobić dobrze".
/ 14.06.2024 11:15
kobieta w kłótni  teściową fot. Adobe Stock, Prostock-studio

Pochodzę z prowincji, z niewielkiej miejscowości położonej u podnóża gór, oddalonej od głównych szlaków turystycznych. Moja teściowa zawsze nazywała mnie słoikiem, a w jej głosie dało się wyczuć nutę pogardy. Moi bliscy od wielu lat są związani z tą spokojną mieściną, w której tempo życia nadają wschody i zachody słońca, a także dźwięk dzwonów z kościelnej dzwonnicy, zapraszających wiernych na mszę. To mała społeczność, gdzie rzadko mają miejsce jakieś niecodzienne wydarzenia.

Wielu młodych ludzi pragnie znaleźć zatrudnienie w dużych aglomeracjach miejskich. Pewnego razu również i ja postanowiłam spróbować swojego szczęścia - spakowałam swoje rzeczy do torby podróżnej i ruszyłam w kierunku stolicy.

W Warszawie zamieszkałam z dwiema przyjaciółkami

Pochodziły z tych samych okolic co ja, zamieszkałyśmy w lokalu wynajmowanym na spółkę. Udało mi się znaleźć posadę w butiku odzieżowym, rozpoczynając tym samym nowy rozdział w swoim życiu. Jednak z jakiegoś powodu nie potrafiłam przystosować się do tych wielkomiejskich realiów. Czułam się inna niż wszyscy, wyróżniałam się z tłumu.

Moje współlokatorki żyły pełnią życia, zarówno jeśli chodzi o karierę, jak i przyjemności. W ich życiu przewijali się kolejni faceci, ale żaden nie został na dłużej. Moim zdaniem nie dbały o swoją reputację, ale bałam się im to powiedzieć wprost. Wiedziałam, że wyśmiałyby mnie i określiły mianem dewotki.

Podobnie jak wtedy, gdy z naiwnością zapytałam je, o której idą do kościoła w niedzielne przedpołudnie. Miałam ochotę towarzyszyć im we mszy, ale wyszło na jaw, że pójdę sama. Moje kumpele kompletnie oddały się rozrywkom, jakie oferowała stolica.

Jakoś mi to wszystko do siebie nie pasowało. Co prawda, uwielbiałam dobrą zabawę, ale zniechęcały mnie fontanny alkoholu i to, jak się zachowywali moi rówieśnicy. Możliwe, że faktycznie byłam trochę święta. Mojego przyszłego męża spotkałam... na schodkach prowadzących do kościoła. Wpadł na mnie, przeprosił i rozpłynął się w tłumie.

Potem coraz częściej na siebie wpadaliśmy

Od razu mi się spodobał. Tomasz był opanowany, inteligentny, dobrze ułożony. Po prostu ideał faceta! Kiedy w końcu zapytał, czy zostanę jego żoną, eksplodowałam ze szczęścia!

– Koniecznie musimy odwiedzić moich rodziców – zaproponował któregoś dnia. – Jestem pewien, że cię polubią. W niedzielę zapraszają na obiadek.

Tego spotkania nigdy nie zapomnę. Już od wejścia wiedziałam, że ciepłe powitanie nie wchodziło w grę. Przyszła teściowa zrobiła mi prawdziwy wywiad. Wypytywała o moje pochodzenie, edukację i pracę. Każda moja odpowiedź ewidentnie jej nie pasowała. Ojoj, na pewno wyobrażała sobie inną synową!

– Ta dziewczyna to chyba jakaś prostaczka z prowincji – mruknęła całkiem wyraźnie do swojego małżonka, gdy byliśmy już przy drzwiach.

Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Tomek mnie uspokajał, tłumacząc, że jego mama po prostu jest wymagająca i wszystko jakoś się poukłada, ale jakoś nie mogłam w to uwierzyć.

– Ona mnie nie znosi i myśli, że popełniasz największy błąd swojego życia, biorąc mnie za żonę.

Jesteś miłością mojego życia i chcę je z tobą dzielić – odrzekł z powagą. – Poza tym, pamiętaj, że to ze mną, a nie z moją matką bierzesz ślub.

Nasz ślub odbył się w kościele, który od dawna był dla nas wyjątkowy. Na uroczystość dotarli rodzice z mojej strony, ale mama męża unikała ich jak ognia, nie chcąc mieć z nimi nic wspólnego. Krępowała się swojej prowincjonalnej rodziny. Tuż po ceremonii, moja mama wzięła mnie na moment na stronę.

– Córciu, w tej rodzinie czeka cię sporo wyzwań – rzekła z troską w głosie. – Ale zawsze miej w pamięci, że należy darzyć innych taką samą sympatią, jaką mamy do samych siebie! Uczucie przywiązania sprawia, że wokół powstaje jeszcze więcej dobra, a niechęć niszczy naszego ducha od środka. Nigdy nie zgadzaj się na to, aby w twoim sercu zagościły złość i nienawiść.

– Oj, mateńko – zręcznie się wykręciłam. – Nie przejmuj się tak, jakoś to wszystko się poukłada!

Tak, jakoś się poukłada...

Mama mojego męża od samego początku miała do mnie wiele zastrzeżeń. Przez długi czas starała się wprowadzić niezgodę między nami i sprawić, żeby mój mąż wrócił do niej. W jej oczach nic nie potrafiłam zrobić dobrze. Kiepsko radziłam sobie z obowiązkami domowymi i wychowaniem naszych pociech. Co gorsza, według niej bez sensu szastałam ciężko zarobionymi pieniędzmi swojego małżonka.

Niekiedy dumałam nad tym, czy to faktycznie jest związane ze mną. Zastanawiałam się, czy inna dama w mojej sytuacji – atrakcyjniejsza, bardziej wykształcona – sprostałaby jej oczekiwaniom? Raczej nie. Chyba żadna nie byłaby w stanie jej zadowolić. Początkowo próbowałam ją udobruchać, zasłużyć na akceptację w rodzinie.

Z biegiem czasu pojęłam, że to zadanie przekracza moje możliwości. Jak bardzo przenikliwa okazała się moja matka zaraz po naszej ceremonii ślubnej! Niejednokrotnie przypominałam sobie jej słowa dotyczące miłości do bliźniego.

Wychowywałam się w duchu przestrzegania przykazań, więc czy teraz, w obliczu trudności, powinnam była to porzucić? Mama męża robiła, co mogła, abym ją znienawidziła.

Byłam zdecydowana 

Znalazłam mądrego księdza, który potwierdzał, że mam rację i był dla mnie ogromnym wsparciem, gdy przechodziłam trudne chwile. Tomasz widział, co się dzieje i chciał postawić sprawę jasno, zrywając kontakt z matką, ale ja mu na to nie pozwoliłam.

To tylko starsza pani, przepełniona złością – wyjaśniałam mu. – Nie możemy jej odepchnąć. Ona nawet nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo nas potrzebuje.

Po nagłym zgonie ojca Tomasza, który zmarł na atak serca, jego mama zaczęła często nas odwiedzać. Nie potrafiła odnaleźć się w samotności, ale nie chciała tego przyznać wprost. Mówiła, że przychodzi, bo syn jej potrzebuje i ona musi mieć na wszystko oko, bo ja podobno nic nie umiem zrobić dobrze.

Ten czas był dla mnie bardzo trudny

Błagałam Pana Boga o wytrwałość i cierpliwość, żebym jakoś to zniosła. Trochę czasu minęło i mama Tomka jakby się trochę wyciszyła. Dało się zauważyć, że coś ją dręczy. Aż w końcu nastąpił wybuch! Wykryto u niej poważną chorobę. Jej stan pogarszał się bardzo szybko, więc teściowa była zmuszona się do nas wprowadzić. Nawet jej to odpowiadało - nie była sama, a przy okazji mogła mnie bez przerwy męczyć swoimi docinkami.

Choroba zaczęła sprawiać, że miała coraz większe kłopoty z codziennymi czynnościami. W końcu przestała nawet wstawać z łóżka o własnych siłach...

To może zabrzmieć dziwnie, ale mimo że w pełni ode mnie zależała, wciąż próbowała mi czasem dogryźć. Robiła to jednak o wiele mniej często niż kiedyś i bez tego typowego dla niej zaangażowania. Pewnego razu, gdy przyniosłam jej obiad, zapytała nagle:

– Ciężko ci mnie znosić, co?

W tonie jej głosu wyczułam zadowolenie.

– Ano, cholernie ciężko – odparłam opanowanym tonem.

To czemu wciąż to znosisz? – teściowa pytała z autentycznym zaciekawieniem.

– Kieruj się miłością w stosunku do innych...

– Ciężko obdarzyć uczuciem każdego – odrzekła oschle.

– Masz rację – powiedziałam po chwili zastanowienia – ale w każdej osobie da się zauważyć coś, co przypomina nas samych. Wszyscy zmagamy się z zazdrością, gdy nasze pociechy opuszczają dom rodzinny i wiążą się z drugą połówką, lękiem przed odtrąceniem czy procesem starzenia. W gruncie rzeczy jesteśmy tacy sami. Niektórzy umieją sobie z tym poradzić, a inni nie dają rady. I właśnie tym ostatnim powinniśmy wyciągnąć pomocną dłoń, a nie ich skreślać.

Jej kondycja uległa pogorszeniu

Pod wieczór sytuacja stała się wręcz krytyczna, dlatego mąż zdecydował się zadzwonić po karetkę. Trwaliśmy w nerwowym oczekiwaniu. Ja pozostałam w mieszkaniu, opiekując się schorowaną kobietą, podczas gdy Tomasz wyszedł przed budynek, by ratownicy nie mieli trudności z odnalezieniem właściwego miejsca.

Mama męża usiłowała przekazać mi coś ważnego, jednak wysiłek wkładany w mówienie jedynie pogarszał jej samopoczucie. Pomimo to, spoglądając na mnie błagalnie, nie ustawała w wysiłkach, by nawiązać ze mną kontakt.

Karetka w końcu przyjechała i zabrała starszą panią, a my ruszyliśmy do szpitala zaraz po niej. Spotkaliśmy tam ciotkę Tomasza, która przyjechała po naszym telefonie. Siedzieliśmy na korytarzu, czekając na jakieś wieści. Po jakimś czasie z drzwi oddziału intensywnej terapii wyszedł doktor, żeby z nami porozmawiać.

– Sytuacja kryzysowa została zażegnana, jednak chorą czeka jeszcze długa droga do powrotu do zdrowia.

Czy będę mógł ją odwiedzić? – dopytywał się Tomasz. – Chodzi o moją mamę.

Medyk przez chwilę się zastanawiał.

– Tak, jak najbardziej, ale musi pan poczekać parę minut. Kobieta pragnie najpierw porozmawiać na osobności z pańską żoną.

Z drżeniem nóg przekroczyłam próg

Mama mojego męża spoczywała w otoczeniu aparatury monitorującej jej stan. Sprawiała wrażenie drobniejszej niż zazwyczaj. Pochyliłam się nad bezwładną sylwetką i moje oczy spotkały się z jej zaskakująco świadomym wzrokiem. Wtem poczułam na swoim przegubie dotyk jej dłoni.

– Zniszczyłam ci całe życie, a mimo to troszczyłaś się o mnie niczym prawdziwa córka – dotarł do mnie jej ledwo słyszalny głos. – Chcę ci coś dać… Posłuchaj uważnie! To naprawdę istotne. W mojej szafce na biżuterię jest pierścionek z niebieskim kamieniem. Przekazywany z pokolenia na pokolenie w naszej familii. Mówią, że zapewnia pomyślność świeżo poślubionej małżonce. Powinnam ci go dać już wieki temu, ale nie byłam w stanie… Pojmujesz to? Po prostu nie potrafiłam! Czy zdołasz mi kiedyś wybaczyć te wszystkie przykrości, które przeze mnie wycierpiałaś?

– Oczywiście, mamo – odparłam bez cienia wątpliwości, nie zastanawiając się nawet przez moment.

Tamta konwersacja okazała się naszą ostatnią wymianą zdań. Mama mojego męża nigdy już nie wróciła do domu ze szpitala. Obecnie z wielką dumą noszę na palcu pierścionek, który od pokoleń jest w naszej rodzinie.

Wprawdzie nie jest modny ani specjalnie wartościowy, ale dla mnie ma ogromne znaczenie. Jest symbolem tego, że się pojednałyśmy. Miłość zawsze rodzi kolejną miłość. Czasami tylko trzeba uzbroić się w cierpliwość i poczekać na nią trochę dłużej.

Marcelina, 30 lat

Czytaj także:
„Zrobiłam z siebie pośmiewisko na weselu syna. Złapałam welon, a młode panny śmiały mi się w twarz”
„Romans ze starym znajomym otworzył mi oczy. Wolę nudnego męża na kanapie, niż włóczykija w hotelu”
„Mąż namówił mnie na rejs po Adriatyku. Gdy on adorował kelnerkę z baru, ja poznawałam tajniki żeglugi z kapitanem”
 

Redakcja poleca

REKLAMA