„W wieku 50 lat dowiedziałam się, że mój ojciec wcale nie zginął. Żył, a to obsesja matki mi go odebrała”

kobieta, która odkryła prawdę o ojcu fot. Adobe Stock, MYDAYcontent
„ – Był moim mężem, a moja siostra ciągle go uwodziła. Nie mogłam się bronić. Musiałam się zajmować tobą. Poświęciłam wszystko dla ciebie… Miałam tego dosyć. Zabrałam ciebie i wyjechałam. Zmieniłam nazwisko, zaczęłam życie od nowa. Dla ciebie, Ewuniu. Poświęciłam życie dla ciebie, a o nich zapomniałam.”
/ 09.09.2021 09:10
kobieta, która odkryła prawdę o ojcu fot. Adobe Stock, MYDAYcontent

Dopiero późnym wieczorem wyciągnęłam z torebki kopertę. Wewnątrz był arkusik opatrzony pieczątką Biura Notarialnego w Dychawce i tytułem „Wezwanie”.

„Informujemy, że zgodnie ze złożonym w biurze testamentem została Pani wskazana jako spadkobierczyni działki DT176/02/2019/ leżącej na terenie gminy Dychawka. Aby potwierdzić nabycie spadku i prawa do nieruchomości, proszę stawić się w Urzędzie Gminy przy ul. Bojowników 1 w Dychawce w terminie do czternastu dni”. I tyle. Pieczątka i podpis notariusza: Andrzej Biernat. Rozsiadłam się w fotelu.

Ładnie! Spadek: nieruchomość w Dychawce. A gdzie to w ogóle jest?

Włączyłam laptop i po chwili wiedziałam: gmina na Lubelszczyźnie, cztery i pół tysiąca mieszkańców, ruiny, kościół, synagoga. I tam właśnie czeka na mnie spadek? Sprawdziłam na mapie: sto dziewięćdziesiąt kilometrów.

Może w środę? W kalendarzu nie miałam żadnych spotkań, wizyt, zebrań. Pojadę i zostanę milionerką! Zaśmiałam się i zaczęłam oglądać zdjęcia okolic Dychawki. Lasy, pagórki, stawy, łąki. Ładnie. Trochę się bałam. Wpadłam więc na pomysł: pojadę z Zochą! Zadzwoniłam.

– Cześć – zaczęłam. – Na pewno nie gotujesz, więc jutro wpadnij na obiad. Mam niespodziankę… O piętnastej?

Niedziela była paskudna. Niby ciepła, ale deszczowa. Zrobiłam drinka i przeglądałam przewodnik po Lubelszczyźnie. Zocha przyszła punktualnie. Wycałowała mnie w drzwiach i pociągnęła nosem:

– Co jemy? – wyszczerzyła się radośnie.

Nie gotowała, ale doceniała dobrą kuchnię.

– Najlepszą pizzę na świecie – odparłam. – Chcesz wódy na myszach?
– Pewnie, że chcę – zmrużyła oko. – Tylko bez wody, coli i innych świństw!
– Gdzież bym śmiała – zawołałam i powędrowałam do salonu z flaszką.

Zośka łyknęła jak facet i zaatakowała.

– Dobra, mów, o co chodzi.

Cholera, ja naprawdę kiedyś ją uduszę! I zobaczysz, każdy sąd mnie uniewinni

Wypiłam i ja. Dolałam nam i opowiedziałam o liście od notariusza.

– Fajnie. Ciekawe, co dostaniesz?
– Dowiesz się pierwsza, bo… – zawiesiłam głos. – jedziesz ze mną!
– Super! Może kupię jakieś gliniaki? – Zocha naprawdę się cieszyła. – Zajrzymy na jakiś bazar? – zapytała.
– Jasne – odparłam, wiedząc, że pani artystka plastyk i tak poszuka regionalnych cudów. – A teraz posłuchaj…

Opowiedziałam, jak zaplanowałam wyjazd. Uprzedziłam, że pewnie zostaniemy w Dychawce na noc.

– Ekstra! – powiedziała. – Lubię być tam, gdzie nie byłam. I lubię być z tobą!

Przytuliłam ją mocno, ale szybko odsunęłam i pociągnęłam nosem.

– O w mordę, pizza się spali!

Zmywałam po kolacji, kiedy Zocha wygrzebała w internecie jakiś pensjonat, dziesięć kilometrów od Dychawki.

– Możemy nocować. Mają w menu lokalne przysmaki: golasy, cebularze i gryczaki.
– Jasne – rzuciłam znad zlewu. – I w dwa dni przytyjemy po cztery kilogramy.
– Lecę. Melduję się u ciebie we wtorek wieczorem. Pa! – odpowiedziała Zocha.

Wtorek nadszedł bardzo szybko. Robota, robota i robota. Wolny zawód, cholera

Dniówki po szesnaście godzin… Może jakoś dotrwam do emerytury i nie skończę w Tworkach. Ten wyjazd będzie jak urlop! Wracając do domu, zatankowałam, kupiłam jakieś przegryzki i wodę mineralną. Po chwili byłam w domu. Kończyłam pakowanie, kiedy gong przy drzwiach oznajmił przybycie Zochy.

– Cześć, pani redaktor – zawołała w drzwiach. – Kolacja gotowa? – zapytała.
– Nie drzyj się – zganiłam ją. – Nie wszyscy muszą wiedzieć, że jestem celebrytką z wyższych sfer. A dla twojej wiadomości: jestem bardziej biurwą niż redaktorką.
– Akurat… Zwykłe biurwy nie dają sobie trzech dni wolnego.
– Dobra, dobra – odparłam. – Ruszaj do garów, a ja skończę się pakować. Tylko nie przypal wody na herbatę!
– Dzwoniłaś? – zapytała czujnie.
– Nie! Musiałaś mi przypomnieć?
– Bez fochów. Łap telefon i dzwoń. Natychmiast. I to do obu! – zarządziła.

Zocha znała moją trudną miłość do Joasi i jeszcze trudniejszą do pani hrabiny jak złośliwie nazywałam rodzicielkę.

– Najpierw hrabina – zakomenderowała.
– Tak jest! Wzięłam oddech i wybrałam numer.

– Cześć, mamo! Co u ciebie, dobrze? Świetnie. Mam sporo pracy, wiesz, jak jest. Tak, dbam o siebie. Tak, jem. Posłuchaj, czy my mamy jakąś rodzinę w Lubelskiem? Nie? Tak, wiem, że z Warszawy, ale może jacyś kuzyni? Aha, nie to nie. Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że wyjeżdżam na trzy dni. Tak, tam właśnie. Dowiem się. Jutro rano. Uważam zawsze. Tak! Mamo, ja mam pięćdziesiąt lat! Nie krzyczę, przypominam tylko. Dobra, odezwę się. Cześć!

– Cholera, ja ją kiedyś uduszę i każdy sąd mnie uniewinni – powiedziałam półgłosem, patrząc spode łba na Zochę.
– Teraz córka. Już! – głos przyjaciółki był twardy jak stal. Trzy sygnały i odebrała.
– Dobry wieczór, Joasiu! Wszystko u ciebie dobrze? To super. Słuchaj, bo wyjeżdżam. Nie, na krótko, do końca tygodnia. Nie, no w kraju! Nic takiego, sprawy urzędowe. Tak, jasne. Pa! Cześć. Gapiłam się w czarny ekran telefonu.
– Ją to w ogóle obchodzi? – zapytałam. – Odpowiadała mi, jak z łaski…
– A kiedy ostatnio rozmawiałyście? – zapytała cicho Zocha.
– No nie pamiętam…
– No, właśnie. Chodźmy spać.

Kopnęłam Zochę w kostkę, ale nawet nie mrugnęła okiem, skubana

Podróż mijała szybko. Ruch na drogach nieduży, pogoda fajna, GPS prowadził, jak po sznurku. Gadałyśmy o wiośnie, ciuchach, pracy, koleżankach. Temat niespodziewanej schedy jakoś się nie pojawił. Jednak Zocha, jak to ona, zaskoczyła mnie.

Czy twoja matka lubiła twojego męża?
– A wiesz, że nie mam pojęcia… – trochę mnie zatkało. – Ale nie była specjalnie zaskoczona, kiedy go pogoniłam. Pił, zdradzał, kradł. Powiedziałam jej o tym.
– Nie tęskniła za rodzinnymi obiadkami, wnusią i podobnymi duperelami?

– Nie, nie czułam tego – zamyśliłam się. – Jest zaborcza, pasowało jej, że ma mnie i Asię pod swoimi pancernymi skrzydłami. Obraziła się, gdy poszłam na swoje. Za wszelką cenę chciała mnie zatrzymać przy sobie. Ale byłam twarda, a mała nie przepadała za babcią. I tak jej zostało.

Zaśmiałyśmy się. Zocha wygłosiła opinię godną Sherlocka Holmesa:

– A zatem możliwe, że istniała jakaś rodzina, o której nie wiesz, ponieważ matka jest dziwakiem i odludkiem.
– Ano, możliwe… – potwierdziłam.

Kilka minut później minęłyśmy tabliczkę z napisem „Dychawka”.

– Idziesz ze mną do kancelarii, czy latasz po sklepikach? – zapytałam.
– Jasne, że idę! – Zocha była oburzona. – Muszę ratować cię przed omdleniem…
– Bardzo śmieszne, naprawdę bardzo – odparłam. – Chodźmy. Tylko zachowuj się przyzwoicie – syknęłam.
– No, na to raczej nie licz… – zachichotała przyjaciółka.

Weszłyśmy do urzędu: stary piętrowy budynek był niedawno odmalowany i wyglądał jak dekoracja z filmu. Portier skierował nas do właściwego korytarza. Minęłyśmy oszklone drzwi, znalazłyśmy odpowiedni pokój. Spojrzałam na Zochę, wzięłam oddech i zapukałam, po czym nacisnęłam mosiężną klamkę. Wielkie drzwi ustąpiły bezszelestnie.

– Proszę siadać – przystojny mężczyzna wyszedł zza biurka i przysunął nam krzesła. – Nazywam się Andrzej Biernat, prowadzę tu kancelarię. Pani Ewa Kozińska?
– Tak. A skąd pan wie? – zapytałam z głupią miną. – To moja przyjaciółka, Zofia Morecka – przedstawiłam przyjaciółkę.
– Eskorta… – Zocha słodko uśmiechnęła się do notariusza.

Kopnęłam ją w kostkę, ale nawet nie mrugnęła okiem, skubana.

– To maleńkie miasteczko, każdy obcy samochód to atrakcja. A ja czekałem na panią. Na panie… – poprawił się szybko. – Kawy? Mam rozpuszczalną.
– Jasne – odparła za mnie Zocha. – A może pan ma też mleko? – zapytała.
– Mam i to prawdziwe – uśmiechnął się.

Dzbanek z mlekiem stanął na biurku chwilę później.

– A tu, nasze całuski – wskazał ciasteczka podobne do biszkoptów. – Śmiało! Nie mają ani grama tłuszczu, piecze się je na blasze posmarowanej woskiem pszczelim. Od mojej babci…
– Mhm… – zamruczała Zocha, zapychając się ciasteczkami. – Kruche, miodowe, korzenne… Rewelacja!

Mężczyzna pokraśniał z zadowolenia, a mnie zrobiło się wstyd za Zochę.

– Przejdźmy do sprawy – notariusz zwrócił się do mnie. – Kilka tygodni temu zmarł mieszkaniec naszej gminy. Przed śmiercią złożył testament w mojej kancelarii. W chwili, gdy podpisze pani przyjęcie spadku, nabierze pani prawa do dysponowania nim. Trochę trwało, zanim udało mi się odszukać panią, jako osobę wskazaną w testamencie. Cieszę się, że tak szybko się pani pojawiła. Spadek nie jest wielki, wszystko pokażę, przekażę dokumenty, ale najpierw proszę potwierdzić formalnie jego przyjęcie. O tu – wskazał miejsce na arkuszu. – Tu proszę podpisać.

Żadnych nazwisk, żadnych zdjęć. Tylko świeżo wyryty napis: „Kochali i ufali”

Szybko przebiegłam wzrokiem kartki dokumentu i popatrzyłam zafascynowana na notariusza.

– Dziękuję – powiedział, odłożył papier i kontynuował. – Ta nieruchomość to niecałe dwa hektary gruntu i stojący na nich drewniany domek. Mały, ładny, dobrze utrzymany. Zaraz panią zaprowadzę, to blisko. Tu jest komplet papierów, w tym prawo własności – podał mi zieloną teczkę.
– No, ale kto mi to zapisał? – spytałam. – Ja tu nikogo nie znam, nie mam rodziny.
– Ach, oczywiście, pani wybaczy – Biernat poczerwieniał. – Testatorem był pan Wirgiliusz Barański.

Wirgiliusz? Rzadkie imię – pomyślałam.

– Nie kojarzę nikogo takiego – odpowiedziałam. – No, ale dokumenty nie kłamią…
– No, to chodźmy – notariusz wstał. – Zobaczy pani swoje włości. I pani – też – skłonił się w stronę Zofii, a ta zatrzepotała rzęsami i odpowiedziała mu uwodzicielskim uśmiechem.

Ach, ta Zocha… Spacer rzeczywiście był bardzo krótki. Trzysta metrów od urzędu skręciliśmy pod górkę, potem przeszliśmy kolejne dwieście, skręciliśmy jeszcze raz w prawo i stanęliśmy przed pokrytą kwieciem łąką otoczoną drewnianym ogrodzeniem. W głębi, już pod lasem stała urocza drewniana chatka kryta gontem.

– O Jezu! – Zocha aż jęknęła. – Ależ piękna… – powiedziała przejęta.

Notariusz uśmiechnął się i ruszył wprost do drzwi. Za nim podążyła Zocha, a ja gapiłam się na ten sielankowy obrazek oparta o sosnowe żerdki ogrodzenia. Mam domek na wsi – pomyślałam lekko otumaniona. Zamknęłam oczy i wystawiłam twarz do słońca. Ale fajnie… – delektowałam się chwilą. Do rzeczywistości przywołał mnie krzyk Zochy.

– Ewka! Szybko przyłaź! Gazem! – darła się. – Tu są… Tu są twoi starzy!

Pobiegłam przez łąkę do domu. Oczy powoli przyzwyczaiły się do półmroku. Biernat siedział przy stole w kuchni połączonej z salonem, a Zocha trzymała w dłoniach dużą drewnianą ramkę z fotografią. Miała minę, jakby zobaczyła ducha.

– Patrz! – podała mi obrazek.

Podeszłam do okna. Na czarno-białej fotografii obejmowali się młodzi ludzie w turystycznych strojach. Za nimi piętrzyły się skaliste szczyty i smukłe świerki. Uśmiechali się i machali w stronę aparatu. Nie miałam wątpliwości. To był mój ojciec z moją matką. Usiadłam i rozejrzałam się po izbie.

– Zaskoczona? – zapytał nieśmiało notariusz Biernat. – Nie wiedziała pani, że tu mieszkają pani rodzice?

Spojrzałam na niego nieprzytomnym wzrokiem. Nie miałam zamiaru wprowadzać go w zawiłości rodzinnej historii.

– Nie miałam pojęcia… – sapnęłam. – Pokaże mi pan ich grób?
– Oczywiście. Chodźmy – odpowiedział, po czym wręczył mi klucze.
– To już pani – dodał i poszliśmy w stronę widocznej z daleka dzwonnicy.

Maleńki cmentarzyk leżał wśród sosen z tyłu barokowego kościoła. Urzędnik doprowadził nas do skromnej mogiły z dwoma krzyżami. Nagrobek z kamienia porastał tu i ówdzie mech. Żadnych nazwisk, żadnych fotografii. Tylko świeżo wyryty napis: „Kochali i ufali”.

– Dziękuję za wszystko – uścisnęłam dłoń notariusza. – Jutro obejrzę dokładnie domek, a potem wyjadę. Może mi pan dać numer telefonu, jeszcze nie wiem, co zrobię z tym spadkiem… – powiedziałam.
– To moja wizytówka – mężczyzna był trochę zakłopotany. – Zawsze chętnie służę pomocą, gdyby pani potrzebowała. Zocha uśmiechnęła się.
– Damy radę, wielkie dzięki – klepnęła mężczyznę w ramię i popchnęła delikatnie w stronę bramy cmentarza.

Chwilę jeszcze stałyśmy w ciszy nad grobem, a potem ruszyłyśmy do samochodu.

– Kluczyki – Zocha wyciągnęła rękę. – Ja poprowadzę do pensjonatu.
– Jasne – oddałam jej pilota i wsiadłam z prawej strony.

Ruszyłyśmy. Pensjonat był przytulny, a my byłyśmy jedynymi gośćmi.

– Ot, zaleta zadupia – skwitowała Zocha, kiedy rozsiadłyśmy się przy kominku z kolacją. – Lej, ktoś to musi wypić do jutra.

Flaszki wina błyskały do nas ze stołu. Nalałam, wypiłyśmy.

– Całe życie byłam przekonana, że ojciec zginął w wypadku, kiedy byłam małym gnojkiem – zaczęłam swoje żale. – Matka pokazywała mi zdjęcia faceta, którego nie pamiętam i opowiadała, że na pewno bym go kochała, ale los chciał inaczej. A potem moja dzielna mama z zapałem wychowywała mnie na ludzi. I tyle, Zocha. Tyle wiedziałam o ojcu. A teraz okazuje się, że miał inne nazwisko, inną kobietę – bo ta na zdjęciu jest tylko podobna do matki – i inne życie. A to, że zapisał mi tę uroczą chatynkę oznacza, że chyba mnie kochał? Zocha? – wypiłam kolejny kieliszek. – Kim ja jestem, jak się nazywam?

Wypiłyśmy całe wino w milczeniu. Sen przyszedł bardzo szybko

Wstałyśmy wcześnie i po śniadaniu pojechałyśmy do Dychawki. Wizyta u proboszcza była krótka, ale owocna. Stareńki kapłan przedstawił mi zapis w księdze parafialnej: 20 kwietnia 1968 roku Wirgiliusz Barański pojął za żonę Annę Jachoń. Już jako Anna Barańska zmarła ona bezdzietnie 14 maja 1999 roku i została pochowana na cmentarzu parafialnym. Kwaterę wykupił jej mąż, Wirgiliusz Barański. On sam zmarł 15 stycznia 2021. Pochowany został u boku żony w wykupionej wcześniej kwaterze. Na jego życzenie na nagrobku nie umieszczono nazwisk.

Pojechałyśmy do chatki pod lasem. Była naprawdę urocza. Zrobiłam tam chyba ze sto zdjęć telefonem i zanim wyszłyśmy, już do niej zatęskniłam. Wróciłyśmy do samochodu i ruszyłyśmy w drogę powrotną. Podróż do Warszawy minęła spokojnie. Znowu gadałyśmy o d… Maryni, a także o niesamowitych lubelskich przysmakach, którymi raczyłyśmy się podczas wyjazdu.

Karmiłaś mnie kłamstwami, bo zaślepiły cię zazdrość i nienawiść!

Zatrzymałam się pod moim domem i wręczyłam Zośce klucze.

– Idź na górę, grzej wodę, wyjmij z zamrażarki pierogi i czekaj – powiedziałam. – Jadę do matki i dosłownie za chwilkę zaraz wracam – wyjaśniłam.
– Ale…
– Powiedziałam, idź. Wracam za… chwilkę – powtórzyłam.

Ruszyłam z piskiem opon. Byłam zła, bardzo, bardzo zła.

– Och, już jesteś! – zaćwierkała moja kochana mateczka. – Jak udał się wyjazd? Zaraz mi opowiesz, zrobię herbatkę… – zakręciła się po kuchni.

Usiadłam, po czym wyjęłam z torby fotografię w drewnianej ramce, którą znalazłam w domu w Dychawce. Postawiłam ją na stoliku i czekałam z zamkniętymi oczami. Otworzyłam je dopiero, gdy usłyszałam, jak o podłogę kolejno trzasnęły filiżanki, łyżki, cukiernica i taca. Matka zakryła oczy dłońmi i opadła bezwładnie na fotel. Jednak już po chwili wyprostowała się jak struna.

– Skąd to masz? – warknęła. – Nie masz prawa mieć tego zdjęcia!
– Może choć raz powiesz mi prawdę? – odpowiedziałam spokojnie. – Pół wieku kłamstw wystarczy… – dodałam.

Nie wytrzymała nerwowo. Zaczęła trząść się i przejmująco szlochać.

– To ja zrobiłam to zdjęcie w Zakopanem… – powiedziała, ocierając łzy. – To ze mną tam pojechał, gdy byłam w ciąży. A ta wywłoka, moja siostra, zabrała mi go potem… – matka robiła się coraz mniejsza. – Był moim mężem, a ona ciągle go uwodziła. Przychodziła, nadskakiwała, schlebiała. Nie mogłam się bronić, bo byłaś już na świecie. Musiałam się zajmować tobą, karmić, doglądać. Poświęciłam wszystko dla ciebie… – przestała szlochać. Znów mówiła spokojnie. – Miałam tego dosyć. Nienawidziłam jego i jej. Zabrałam ciebie i wyjechałam. Zabrałam pieniądze, kosztowności i wyjechałam. Zmieniłam nazwisko, zaczęłam życie od nowa. Dla ciebie, Ewuniu. Poświęciłam życie dla ciebie, a o nich zapomniałam. Nie znalazł mnie… – próbowała znowu się rozpłakać, ale wyglądało to bardzo sztucznie.

Dla mnie zabrałaś mi ojca?! – krzyknęłam. – Karmiłaś mnie kłamstwami, bo zaślepiły cię zazdrość i nienawiść. Jak mogłaś mi to zrobić? Jak mogłaś… – powtórzyłam, patrząc na matkę, ale widziałam tylko nieszczęśliwą kobietę opętaną swoją obsesją. – Jak można tak nienawidzić? Wstałam i wcisnęłam jej w ręce stare zdjęcie z Zakopanego. – Masz, na pamiątkę własnej podłości!

Wyszłam, nie odwracając się. Do samochodu wsiadłam już spokojna. Nie byłam już zła, tylko bardzo, bardzo smutna. Pierogi podgrzała i podała Zocha. Ja milczałam, a ona o nic nie pytała. Potem nalała mi whisky i zabrała się do zmywania. Włączyłam cicho muzykę i usiadłam na kanapie. Potrzebowałam odpoczynku, snu. Poczułam ciepło koca.

– Dziękuję… – mruknęłam. – Masz jeszcze jedną sprawę do załatwienia. I to od razu – usłyszałam.

Zocha znacząco wręczyła mi telefon. Wybrałam numer córki.

– Joasiu, tu mama… – zaczęłam. – Jutro koniecznie przyjdź do mnie o ósmej wieczorem, musimy porozmawiać. Nie, córciu, nie kiedy indziej. Przyjdź jutro o dwudziestej, bardzo cię proszę. Tak, to bardzo ważne. Świetnie, zrobię coś dobrego jedzenia. Może być pizza? Naprawdę musimy pogadać. Dostałyśmy spadek…

Zanim skończyłam, Zocha uśmiechnęła się, przytuliła mnie i wyszła. Jutro wieczorem wszystko jej opowiem.

Czytaj także:
Mój ojciec był katem. To dlatego wmówiłem sobie, że mój biologiczny tata to Stefan
Zostawiłam męża, który ciągnął mnie w dół. Wysłałam do niego tylko kartkę
Wera zniszczyła mi reputację plotkami o romansie. Z zemsty rozpowiedziałam, że jest prostytutką

Redakcja poleca

REKLAMA