Jako dziecko kochałam święta Bożego Narodzenia. Zapach choinki, smak makowca i oczekiwanie na wizytę świętego Mikołaja – to były najpiękniejsze i najbardziej magiczne momenty mojego dzieciństwa. Z wiekiem wcale nie wyrosłam z miłości do świąt, przeciwnie: kiedy dorosłam i założyłam własną rodzinę, nabrały one dla mnie jeszcze większego znaczenia.
Uwielbiałam robić z moimi dziećmi kolorowe łańcuchy choinkowe, piec pierniczki i kupować im wymarzone prezenty. Przygotowania do Bożego Narodzenia zaczynałam już wczesną jesienią od zbierania borowików na tradycyjną wigilijną zupę grzybową. Aż nadszedł taki grudzień, w którym świąteczna ekscytacja jakoś nie chciała się pojawić. Może dlatego, że dzieci wyrosły z dzieciństwa i już nie chciały przygotowywać razem ze mną gwiazdkowych dekoracji. A może dlatego, że byłam przemęczona. Nie pracowałam zawodowo, ale cały dom był na mojej głowie: pranie, sprzątanie, gotowanie, i tak siedem dni w tygodniu, bez wytchnienia. Nikt mi nie pomagał, a ja się nie buntowałam. Taki układ. Do czasu.
Tamten incydent sprawił, że coś we mnie pękło. Niby nic. Jedliśmy rosół z ręcznie zrobionym przeze mnie makaronem, a mąż wybrzydzał, że zupa jest mdła, niedoprawiona.
– I za tłusta! Tyle razy mówiłam, że się odchudzam – dorzuciła córka.
Zirytowałam się. Nikt nie doceniał moich starań, potrafili tylko narzekać.
– Na stole stoją przyprawy. Pieprz, sól, maggi. Wystarczy sięgnąć, rączki nie odpadną – warknęłam.
– Mamuś, bez obrazy, ale ty naprawdę gotujesz zbyt staroświecko. Na takim jedzeniu się tyje…
Ela wyraźnie nie załapała, że jestem w złym humorze, i tylko dolewała oliwy do ognia.
– Skoro tak dbasz o linię, to sama przyrządzaj sobie posiłki. Stojąc przy garach, spalisz więcej kalorii niż siedząc przed komputerem – docięłam jej.
Nadąsała się jak urażona księżniczka, aż syn i mąż parsknęli śmiechem na widok jej miny. Ale mnie jakoś nie było do śmiechu. Wykorzystałam gniew, który się we mnie rozpalił – tak, menopauzalne nastroje potrafią być przydatne – i wygarnęłam rodzince od serca, co mnie uwierało i leżało na wątrobie.
Chcecie świąt? To je sobie zróbcie…
– Nie ma co rechotać, to dotyczy was wszystkich! Jesteście leniwi i roszczeniowi. Nic nie robicie w domu i tylko pozwalacie mi łaskawie się obsługiwać. Stary chłop i dwoje prawie dorosłych ludzi obiegam jak przedszkolaki! I jeszcze macie czelność krytykować? Powinniście się wstydzić!
Wstałam od stołu i wyszłam z kuchni, żeby moja przemowa wywarła większy efekt. Nie trzasnęłam drzwiami tylko dlatego, że miały szybę i mogła się zbić. Taka we mnie furia buzowała. Musieli naprawdę się zdziwić moim wybuchem, bo godzinę później stanęli przede mną: mąż z bukietem róż i butelką wina, a dzieciaki z czekoladkami. Tylko laurek brakowało w tym słodkim obrazku.
– Jesteś najwspanialsza na świecie! – zaćwierkały dzieci. – Naprawdę doceniamy twoją pracę, mamuś!
– Kochanie, od dziś będziemy ci więcej pomagać! – to mąż.
– Na mur beton! – zapewniali jedno przez drugie.
Wzruszyłam się i już chciałam ich wszystkich uściskać, ale powstrzymała mnie myśl, że niczego się nie nauczą, jeśli tak łatwo im odpuszczę. To znaczy, nauczą się, że łatwo mnie obłaskawić.
– Bardzo to miłe, ale liczą się uczynki, a nie słowa – powiedziałam.
– To co mamy zrobić, żeby cię przekonać? – zapytał małżonek.
– Chyba wolę nie wiedzieć… – mruknął pod nosem synek.
– Przygotujcie święta – wypaliłam. – Od A do Zet. Ja nie zamierzam kiwnąć nawet palcem.
Moje oświadczenie wprawiło rodzinkę w osłupienie. Ich zbaraniałe miny wreszcie poprawiły mi humor i zaczęłam się śmiać.
– Uf, tylko żartowałaś… – westchnął z ulgą mąż.
– Mówiłam poważnie, i to śmiertelnie – chichotałam. – Chcecie świąt, to je sobie zróbcie.
Szczerze, to nie byłam pewna, czy wytrwam w swoim postanowieniu. Przecież mimo wszystko ja naprawdę lubiłam świąteczne przygotowania. Poza tym cierpiałam na syndrom perfekcyjnej Zosi Samosi i uważałam, że jeżeli ja o wszystko nie zadbam, to nic nie zostanie zrobione, jak należy. Moje dzieciaki miały lewe ręce do sprzątania i gotowania. Z mężem było trochę lepiej. Kiedy się zmobilizował, potrafił zrobić to i owo, ale zazwyczaj był zbyt zmęczony pracą…
Miałam więc do wyboru: ugiąć się, ustąpić i przyszykować Gwiazdkę jak co roku albo zbuntować się i pozbawić świątecznej magii nie tylko rodzinę, ale również siebie. I tak źle, i tak niedobrze. Poudaję jeszcze kilka dni, a potem wezmę się do roboty, zdecydowałam. Już widzę te miny mojej mamy i teściowej, gdyby się okazało, że nic nie robiłam na święta. Miałyby powód do narzekań do końca świata! Ech, życie…
Tymczasem dzieciaki i małżonek kompletnie mnie zaskoczyli i całkiem serio zabrali się za przygotowania. Robota paliła im się w rękach. Czasem dosłownie – trzeba będzie garnki kupić po tych świętach – ale postawili sobie za punkt honoru, że dadzą sobie radę bez moich rad i światłego przewodnictwa. Obserwowałam ich więc z dystansu, z rozbawieniem i z gaśnicą pod ręką. Nie wytykałam błędów. Na początku byli dość niezdarni i nieudolni, ale szybko się uczyli, więc gryzłam się w język i nie robiłam uwag. Kiedy na przykład widziałam, że córka nie dociska brzegów ciasta, lepiąc uszka, powstrzymałam się przed ostrzeżeniem, że cały farsz wypłynie podczas gotowania. Sama to zobaczy po ugotowaniu pierwszej porcji. I miałam rację.
Jakby co, zawsze mogę drugi raz się zbuntować
Elka radziła sobie w kuchni średnio, za to okazała się mistrzynią w tworzeniu dekoracji, stroików, ozdób choinkowych, nawet pocztówki świąteczne dla znajomych zrobiła sama i były ładniejsze niż te ze sklepu. Rodzinka szybko odkryła, kto w czym jest dobry, i podzielili się zadaniami. Mąż gotował i piekł, córka ozdabiała jego ciasta i ciasteczka, a synek jako ten, który nie odnalazł w sobie żadnego talentu, został zagoniony do sprzątania.
Dni dzielące nas od Wigilii wypełniały krzątanina i wesoły gwar. Domownicy pracowali w pocie czoła jak elfy Świętego Mikołaja. Tylko ja siedziałam na kanapie, popijałam gorącą czekoladę z bitą śmietaną i chłonęłam przedświąteczną atmosferę. Czułam się tak, jakby czas się cofnął. Znowu byłam małą dziewczynką, która nie ma żadnych obowiązków i po prostu cieszy się i czeka na Gwiazdkę. Dom wypełniały smakowite zapachy oraz dźwięki kolęd i pastorałek, które puszczałam od rana do nocy, a moje serce wypełniała niczym niezmącona radość.
Na dwa dni przed Wigilią siedziałam w fotelu, zajadałam mandarynki i myślałam, jakie mam szczęście. Dostałam od rodziny dwutygodniowe wolne od jakiejkolwiek pracy, to najpiękniejszy prezent, jaki mogli mi dać… I wtedy uzmysłowiłam sobie, że ja nie mam dla nich żadnych prezentów! Tak bardzo się rozleniwiłam, że kompletnie o tym zapomniałam. Co teraz?
Przecież zasłużyli! I to na coś wyjątkowego, skoro tak się starali. Problem w tym, że miałam na to czterdzieści osiem godzin plus kompletną pustkę w głowie, dosłownie zero pomysłów. Ubrałam się i pognałam do miasta. Chodziłam po sklepach, oglądałam ubrania, książki, gadżety… i nic nie wpadło mi w oko. Nie dlatego, że moi bliscy mieli już wszystko, co potrzebowali, tylko dlatego, że nie wiedziałam, czego by chcieli, o czym marzyli. Córka całymi dniami siedziała w internecie – ale co właściwie tam robiła? Syn czytał – ale jakiego rodzaju książki? Mąż składał i kolekcjonował jakieś figurki – ale jakie? Nie miałam pojęcia.
Ze wstydem zrozumiałam, jak niewiele wiem o osobach, które kocham najbardziej na świecie. Ale to nie była tylko moja wina, ich także. Byłam tak zmęczona rolą kury domowej, że zwyczajnie nie miałam czasu ani siły na poznawanie ich zainteresowań. Daleko nam do idealnej rodziny, pomyślałam, ale to nie znaczy, że nie możemy spróbować zbliżyć się do ideału. Zamiast kupować coś na chybił-trafił, postanowiłam przeznaczyć wszystkie pieniądze na jakiś wspólny wyjazd w nowym roku, uznając, że najbardziej nam potrzeba wspólnie spędzonego czasu, bycia razem, a nie obok siebie, rozmów, a nie wymiany informacji.
Hm, ale tak zupełnie bez paczek ode mnie pod choinką…? Więc kupiłam trzy rodzinne gry planszowe.
Wigilijna atmosfera przerosła moje oczekiwania. Było ciepło, rodzinnie, pysznie. A ja byłam zrelaksowana i wypoczęta, nie zaś ledwo żywa z wyczerpania, jak w ubiegłych latach.
W dodatku teściowa nie skrytykowała ani jednej potrawy, bo wiedziała, że wieczerzę przygotowywali jej ukochany syn i uwielbiane wnuki, a nie dołączona do nich w pakiecie synowa… Pozostało pytanie: czy to był świąteczny wyjątek i po świętach ja wrócę do starego kieratu, a oni do roli hotelowych gości w naszym wspólnym domu, czy może wreszcie coś drgnie na stałe w tym niewygodnym dla mnie układzie? Powiem tak: nie było idealnie, ale lepiej niż wcześniej. Rodzinka wreszcie włącza się w domowe prace.
Monika, 56 lata
Czytaj także:
„Mąż zawsze kupował mi tanie badziewie jako prezenty pod choinkę. Dałam mu nauczkę, a on się wściekł jak nigdy”
„Dla męża byłam środkiem do celu, a nasze dziecko – wypadkiem przy pracy. Nawet w noc poślubną przyświecał mu jeden cel”
„Ojciec jednym słowem zniszczył Wigilię. W tym roku zamiast z ukochanymi, opłatkiem podzielę się z lustrzanym odbiciem”