„W domu starców czułam się jak na kolonii. Spotkałam pierwszą miłość, całowałam się po kątach i chciałam jeszcze więcej”

szczęśliwa starsza para fot. iStock by Getty Images, Dougal Waters
„Wtedy jeszcze nie myślałam o tym, że z moim dawnym ukochanym połączy mnie coś więcej niż tylko przyjaźń, typowa dla dwojga starszych ludzi, którzy życie już w zasadzie mają za sobą. Ale im więcej ze sobą rozmawialiśmy, tym bardziej stawaliśmy się sobie bliscy. Aż w końcu zdecydowaliśmy się wziąć ślub”.
/ 07.10.2024 13:59
szczęśliwa starsza para fot. iStock by Getty Images, Dougal Waters

Bywają takie chwile, gdy nawet kobieta musi podjąć męską decyzję, Tak właśnie było ze mną. Któregoś dnia zrozumiałam po prostu, że nie powinnam już dłużej mieszkać sama. Było to wtedy, gdy omal nie spaliłam swojego mieszkania, zostawiając pieczeń w piekarniku. Doskonale pamiętałam moment, kiedy poszłam do kuchni, aby ją wyłączyć; najwyraźniej jednak tego nie zrobiłam.

„Niech sobie jeszcze dojdzie – zadecydowałam. – A ja przez ten czas zdążę umyć zęby, nakremuję twarz…”.

Wystraszyłam się

Obudziłam się o czwartej rano w mieszkaniu zasnutym śmierdzącym dymem. Zdezorientowana, nie od razu zrozumiałam, co się dzieje. Po omacku wyszłam do przedpokoju i wtedy do mnie dotarło. Pieczeń! Zostawiłam ją we włączonym piekarniku! Oblał mnie natychmiast zimny pot, bo nagle zdałam sobie sprawę, że z mojego snu mogłam się już nigdy nie obudzić…

Uratowało mnie chyba to, że uwielbiam niską temperaturę w sypialni, czyli śpię przy otwartym oknie. Moja wnuczka nazwała mnie nawet kiedyś Carycą Katarzyną, bo ta trzymała ponoć bryły lodu pod łóżkiem. Wyłączyłam piecyk i wyniosłam zwęglone resztki pieczeni do śmietnika, otwierając w domu wszystkie okna, aby się wywietrzyło. Wiedziałam jednak, że to nie będzie taka prosta sprawa, bo tak naprawdę paskudny dym wszedł głęboko w ściany i meble. Wszystkie firanki i zasłonki nadawały się tylko do prania, a reszta rzeczy do porządnego mycia.

Nie mogłam być dłużej sama

„No nic, najwyższy czas poprosić o pomoc wnuczkę i za jednym zamachem załatwić do końca wszystkie sprawy” – pomyślałam wtedy, nie tyle na temat porządków, co przeprowadzki. Monika jednak była zszokowana, kiedy wyłuszczyłam jej, co zamierzam zrobić.

– Dom opieki społecznej? Chyba babunia żartuje! – wykrzyknęła. – Ja się w życiu na to nie zgodzę. Jak babunia chce, to będę częściej przyjeżdżała…

– Kochanie, daj spokój – położyłam jej rękę na dłoni. – Uwierz mi, tak będzie najlepiej.

Nie mam w Polsce innych bliskich krewnych, tylko jedną Moniczkę. Jej mama, a moja córka, mieszka od wielu lat za granicą, ponieważ po śmierci ojca Moniki wyszła po raz drugi za mąż. Jej mąż jest Norwegiem i właśnie do Norwegii zabrał Lilkę. Ona jest dobrą córką i wiele razy mi proponowała, abym się przeprowadziła do niej, do Stavanger. Ale mnie tamten zimny kraj przeraża. Kojarzy mi się z Syberią, gdzie niegdyś zmarł mój dziadek; z wiecznym śniegiem, ciemnością i depresją.

Starych drzew się nie przesadza. W każdym razie nie aż tak daleko – zaparłam się zatem, posługując znaną maksymą. – Ja już zostanę tu, gdzie jestem, czyli w Polsce.

Mogłam liczyć na wnuczkę

Do tej pory wnuczka dzielnie mi we wszystkim pomagała. Ale nie da się ukryć – ja mam już osiemdziesiąt lat, i jestem coraz mniej sprawna. Ten wyskok z pieczenią przecież nie był jedyny. Już wcześniej zauważyłam, że zaczynam się gubić w wielu sprawach. Zastanawiałam się, czy na pewno nadal powinnam mieszkać sama. To spalone mięso tylko przypieczętowało sprawę.

– To może babunia zamieszka z nami? – zaproponowała mi teraz Moniczka.

Uśmiechnęłam się do niej.

– Kochanie, jesteś najlepszą wnuczką na świecie, ale przecież ty i Staś macie tylko dwa nieduże pokoje, a ja jeszcze liczę na to, że obdarujecie mnie prawnukiem. Uwierz mi, że dom spokojnej starości jest dla mnie najlepszym rozwiązaniem. Bo ja właśnie tak o nim myślę. Nie jak o jakimś wygnaniu, tylko o miejscu, w którym spokojnie dożyję swoich dni. Już nawet sobie coś ładnego wybrałam…

– Wiedziałam! – wykrzyknęła Monika. – Babunia jak zwykle jest dobrze zorganizowana!

Chciałam zamieszkać w domu starców

No cóż… po prostu tak się złożyło, że kilka miesięcy temu w poczekalni u lekarza wpadła mi w ręce interesująca ulotka.  Na zdjęciach był ładny prywatny dom opieki, przytulne pokoje za niewygórowaną cenę… I wszystko tak ciekawie opisane.

– Pomyślałam, że gdybyś pomogła mi wynająć komuś moją kawalerkę, to razem z emeryturą miałabym pieniądze na pobyt w tym domu.

– No cóż, widzę, że babunia naprawdę jest zdecydowana.

– Moniczka pokiwała głową.

Widziałam, że jednak nie jest tak do końca przekonana co do mojego planu. Zmieniła na szczęście zdanie, kiedy pojechała ze mną do Domu „Pod Gruszą”.

– Dawno nie widziałam tylu zadowolonych starszych ludzi – oceniła i faktycznie tak było.

– Wiesz, czuję się tak, jakbym wyjechała na kolonie – powiedziałam wnuczce po kilku tygodniach pobytu. – Same przyjemności, żadnych obowiązków poza sprzątaniem własnego pokoju. Regularne posiłki, atrakcje, mnóstwo kolegów i koleżanek.

Oczywiście, jak to na koloniach, zdarzały się także między nami rozmaite zgrzyty: ktoś się z kimś pokłócił, ktoś na kogoś obraził, jeden drugiego obgadał czy puścił niemiłą plotkę. Nawet mnie to wszystko bawiło, takie burzliwe życie towarzyskie, bo przyznam, że ostatnimi laty czułam się w swoim mieszkaniu dość samotna.

Bałam się samotności

Po śmierci męża, osiem lat temu, zamieniłam duże trzy pokoje na dwa mieszkania. W kawalerce zamieszkałam ja, a to większe, dwupokojowe, oddałam wnuczce. Monika od kilku lat szykowała się za mąż, lecz nieustannie przekładała ślub. Ilekroć pytałam o termin, powtarzała, że jej i Stasia po prostu nie stać na samodzielność. Po tej zamianie straciłam kontakt z wieloma dawnymi sąsiadkami w moim wieku, a nowe osiedle było… nowe. Bezpieczne, bo zamknięte, lecz mieszkały na nim głównie pary z małymi dziećmi. Babcie pojawiały się tam okazjonalnie i były wtedy zawsze zajęte wnukami.

Gdyby nie Skype, który nauczyła mnie obsługiwać Monika, to czasami nie miałabym do kogo gęby otworzyć. A teraz, w tym domu dla staruszków takich jak ja, wystarczyło tylko wyjść z pokoju, aby z kimś porozmawiać.

Spotkałam go po 60 latach

Tamtego dnia szłam właśnie na naukę robienia filcowej biżuterii, bo „Pod Gruszą” odkryłam w sobie plastyczne pasje. Wtedy minął mnie na korytarzu jakiś starszy pan w okularach.

Widziałam go po raz pierwszy, lecz jego poorana zmarszczkami twarz wydała mi się znajoma.

– Nowy pensjonariusz – szepnęła do mnie koleżanka. – Jeszcze niczego sobie facet, prawda?

Rozbawił mnie jej błysk w oku. „Z tej Basi to prawdziwa flirciara” – pomyślałam.

Ale facet faktycznie był niczego sobie. W dodatku potem, podczas obiadu na stołówce stwierdziłam, że mi się z zaciekawieniem przygląda. I zagadał do mnie, kiedy tylko nadarzyła się pierwsza okazja.

– Słyszałem, że wieczorem mają wyświetlać film o Rembrandcie. Lubi pani malarstwo?

Po czym, kiedy skinęłam głową, przedstawił się:

– Józef Z.

W jednej chwili ożyły wspomnienia

Spojrzałam na niego zaskoczona. Znałam to nazwisko! Powoli tryby mojej pamięci zaskakiwały… Usiłowałam przeniknąć wzrokiem zmarszczki i wyobrazić sobie jego twarz, jak wyglądała, kiedy jeszcze była młodzieńcza i gładka.

– Ula W., z domu S. – przedstawiłam się, specjalnie wymieniając swoje panieńskie nazwisko.

Przez moment oboje mierzyliśmy się wzrokiem, po czym ten pan wyszeptał:

– Uleńka? Moja Uleńka?

Tego wieczoru nie poszliśmy na żaden film o Rembrandcie, bo choćby był i najciekawszy, to nas bardziej interesowały nasze losy.

– Prawie sześćdziesiąt lat się nie widzieliśmy… Kiedy to wszystko minęło? – szeptaliśmy na przemian, zdumieni i tym, jak szybko mija czas, i naszym ponownym spotkaniem.

Józek był moją pierwszą dorosłą miłością. Poznałam go na letnim obozie, na który pojechałam tuż po maturze jako pomocnica wychowawczyni. Pamiętam palące słońce, nagrzaną łąkę, miliony kwiatów i latające nad nimi owady. I chłopaka, który grabił siano rozebrany do pasa, roześmiany.

Od razu zwróciłam na niego uwagę. A kiedy okazało się, że przychodzi do naszego ośrodka, żeby dzieciakom robić zabawy przy starym gramofonie, zakochałam się w nim bez pamięci.

Byłam taka zakochana

To dla Józka zostałam wtedy na kolejny turnus, rezygnując z wyjazdu z rodzicami nad morze. Mama była niepocieszona, tata chwalił mnie za rozsądek i to, że staję się dorosła. Żadne z nich nie miało pojęcia, że za moją decyzją nie stoi wcale chęć usamodzielnienia się czy pokazania, że jestem już niezależna, tylko naprawdę wielka miłość.

Z kolei rodzice Józka byli znacznie mniej zachwyceni tym, że w środku letnich prac polowych ich syn poświęca czas jakiejś miastowej dziewczynie. Robili mu wyrzuty, bo wolał chodzić do mnie do ośrodka, zamiast zakręcić się wokół gospodarstwa. Pamiętam, jak bardzo chciałam im udowodnić, że także mogę być przydatna. Kiedy dzieciaki leżakowały po obiedzie, biegłam do Józka na pole wiązać snopki.

Nasz pierwszy pocałunek miał smak wygrzanej słońcem słomy. A pierwsze pieszczoty podszyte były strachem, że zaraz trafi w nas piorun… Podczas wyprawy do oddalonego o kilka kilometrów sklepu, w którym kierowniczka ośrodka kazała mi kupić świecowe kredki dla dzieciaków, złapała nas burza. Wiedzieliśmy oboje, że nie wolno nam chować się pod drzewami, pobiegliśmy więc na pole, gdzie stał niewielki szałas z gałęzi.

W jego dusznym i ciasnym wnętrzu poznawaliśmy nasze ciała, podczas gdy na zewnątrz trwała istna wojna żywiołów. Nasza miłość, chociaż naprawdę namiętna, nie miała jednak wielkiej szansy na przetrwanie. Kiedyś czterysta kilometrów to była naprawdę wielka odległość – nie to, co teraz. Nie było ogólnie dostępnych telefonów, komputery nawet się nikomu nie śniły, co młodym teraz trudno zrozumieć. I zakochanym pozostawały tylko listy…

Nic z tego nie wyszło

Marzyłam o tym, aby Józek przyjechał do mnie, do miasta, i tutaj studiował. Tłumaczyłam mu, że przecież dostanie akademik, a najważniejsze jest to, że będziemy razem. On jednak się wahał, nie chciał zostawić gospodarki i rodziców.

– Chyba nie byłem jeszcze wtedy gotowy na taki poważniejszy związek – przyznał mi się teraz. – Twoja pewność, że jestem tym jedynym, na całe życie, nieco mnie przerażała.

Nasza miłość umarła więc śmiercią naturalną, chociaż każde z nas nosiło ją jednak gdzieś głęboko w sercu przez te wszystkie lata jak najpiękniejsze wspomnienie młodości…

– Czasami zastanawiałem się, co by było, gdybym jednak ci uległ i wyjechał do miasta. Gdybym skończył studia i tutaj z tobą założył rodzinę… – wyznał Józek. – Ale przecież nie mogłem rodziców zostawić samych na gospodarstwie. Jako najstarszy syn czułem się za nich odpowiedzialny.

Podobnie jak ja, i on założył w końcu rodzinę z kimś innym. Ja byłam z moim Przemkiem naprawdę bardzo szczęśliwa, mimo że nasze życie dalekie było od ideału. Straciliśmy na przykład syna, który zmarł w wieku czternastu lat. Wrócił z treningu, skarżąc się na ból głowy, położył się „na chwilę” na tapczanie – i już nigdy się nie obudził. Lekarze podczas sekcji stwierdzili pęknięcie tętniaka w mózgu.

Życie nas nie rozpieszczało

Lilka, która miała wtedy osiem lat, nigdy nie pogodziła się ze śmiercią swojego starszego brata. Myślę, że wyczuwała także, iż nie jest w stanie nam go tak do końca zastąpić. Dlatego każdy
z nas nosił swoją żałobę po cichu, w sercu, na swój sposób pamiętając o Wiktorze.

– Jak też wiem, co to znaczy stracić dziecko – opowiedział mi Józek. – Nasza pierwsza córka zmarła dwa dni po urodzeniu. Powiedzieli nam, że miała wadę serca. Dzisiaj wiem, że takie rzeczy nowoczesna medycyna wykrywa jeszcze w łonie matki, bo moja wnuczka, która dokładnie taką wadę odziedziczyła,  trafiła na stół operacyjny już kilka minut po przyjściu na świat.

I to uratowało jej życie, a dzisiaj szykuje się za mąż. Dowiedziałam się także, że Józek, kiedy tylko poszedł na wcześniejszą emeryturę, sprzedał swoje gospodarstwo i oboje z żoną przenieśli się do najstarszej córki, do mojego miasta.

– Śmiałem się wtedy w duchu, że w końcu zdecydowałem się na to, co czterdzieści lat temu wydało mi się za trudne – przyznał się.

Dobrze, że mamy siebie

Pięć lat temu żona Józka zmarła, a ostatnio on sam zdecydował się przenieść do domu spokojnej starości, aby nie czuć się dla nikogo ciężarem.

– Masz rację, ja też wolę, żeby rodzina pamiętała mnie jako fajną i niesprawiającą kłopotów staruszkę, a nie zrzędzącą babę, którą wszyscy się muszą zajmować – stwierdziłam. – Tutaj mamy dobrą opiekę, rozrywki… 

– …no i teraz mamy siebie – dodał Józek z uśmiechem.

Wtedy jeszcze nie myślałam o tym, że z moim dawnym ukochanym połączy mnie coś więcej niż tylko przyjaźń, typowa dla dwojga starszych ludzi, którzy życie już w zasadzie mają za sobą. Ale im więcej ze sobą rozmawialiśmy, tym bardziej stawaliśmy się sobie bliscy. Aż w końcu zdecydowaliśmy się wziąć ślub.

Nikogo w zasadzie to nie zdziwiło, bo nie byliśmy pierwszą parą w Domu „Pod Gruszą” , która postanowiła spędzić ostatnie lata życia razem. Ani też najstarszą. Za to z pewnością pobiliśmy rekord liczby lat dzielących pierwszy pocałunek od sakramentalnego „tak”, które między nami padło. Lecz najważniejsze, że w końcu je sobie powiedzieliśmy.

Urszula, 79 lat

Czytaj także: „Brat utknął w toksycznym związku. Żona zrobiła z niego pantoflarza i sponsora, a nas traktuje jak śmieci”
„Moja dziewczyna przekazywała rodzinie 500 euro co miesiąc i opłacała rachunki. Żerują na jej dobrym sercu”
„Żona regularnie wypłacała po 500 zł z konta i myślała, że nie wiem. Gdy poznałem powody, czułem się jak głupiec”

Redakcja poleca

REKLAMA