Wszystko wydarzyło się w czasach, kiedy PIT zanosiło się samodzielnie do urzędów. Tego dnia miałam wiele rzeczy do zrobienia. Najpierw musiałam skoczyć do urzędu i złożyć coroczny PIT, a potem czekała mnie wizyta u lekarza.
Trochę się stresowałam, że nie wyrobię się na czas, bo w skarbówce bywają niezłe kolejki. Ale na szczęście, gdy dotarłam na miejsce, okazało się, że byłam jedyną interesantką. Szybko oddałam dokładnie uzupełnione rozliczenie, w którym deklarowałam dochody wspólnie z moim mężem. Ucieszyłam się, że tak sprawnie poszło i zadowolona pojechałam prosto do przychodni. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to dopiero początek długiego okresu nerwów.
Po jakimś czasie przyszedł list polecony zaadresowany do mojego męża. Z ogromnym zaskoczeniem zauważyliśmy, że przesyłka została nadana przez miejscowy urząd skarbowy, który zawiadamiał, iż w wyniku niezłożenia w terminie rocznej deklaracji podatkowej, wzywa mojego współmałżonka do bezzwłocznego uregulowania kwoty pięciu tysięcy złotych zaległego podatku, obliczonego w oparciu o PIT dostarczony przez firmę, w której pracuje.
Odjęło mi mowę. Dwukrotnie analizowałam pismo, lecz jego treść wciąż pozostawała dla mnie niezrozumiała. Byłam pewna, że terminowo złożyłam PIT i uiściliśmy wyliczoną przez księgową kwotę pięciuset złotych, biorąc pod uwagę nasze łączne dochody. Ja otrzymuję niewysoką rentę, natomiast mój mąż zarabia całkiem przyzwoicie, a w zeszłym roku otrzymał dodatkowo pokaźną premię z okazji jubileuszu. Zebrawszy kopie niezbędnych dokumentów, wybrałam się do urzędu, by wyjaśnić tę kwestię, naiwnie sądząc, że to zwykła pomyłka.
Czy ta kobieta działała z premedytacją?
Kiedy przekroczyłam próg urzędu, przyjęto mnie bez większego entuzjazmu. Powiedziano, że moje zeznanie podatkowe nie dotarło. Sięgnęłam więc do torebki po jego duplikat, ale wtedy wyszło na jaw, że na papierach brakuje pieczęci potwierdzającej złożenie. Nikt nie chciał uwierzyć w to, że urzędniczka zapomniała postawić stempla na dokumentach. Przecież pracownicy urzędu są nieomylni. Wróciłam do mieszkania kompletnie zdruzgotana.
– Nie przejmuj się tak, Teresko. To nie apokalipsa – Antek starał się mnie pocieszyć.
– No ale wychodzi na to, że ich oszukuję – pociągałam nosem, czując się bardzo pokrzywdzona. – Przecież to ja złożyłam ten nieszczęsny PIT!
– Spokojnie, nie nakręcaj się – powiedział łagodnie Antek, głaszcząc mnie po plecach. – Jestem pewien, że niedługo wszystko się wyjaśni. Postaraj się teraz przywołać w pamięci jak najwięcej detali związanych z tą sprawą.
Podał mi filiżankę z herbatą z melisy i spojrzał na mnie pokrzepiająco.
Usiadłam na krześle przy stole i zaczęłam gorączkowo analizować w myślach sytuację sprzed miesiąca. W pamięci odtworzyłam moment, gdy wchodząc po schodach do budynku urzędu, spotkałam koleżankę, która akurat z niego wychodziła. Wymieniłyśmy parę zdań. Przed okienkami nie było tłoku, więc podeszłam do pierwszego z nich. Za szybą siedziała pani w średnim wieku, której wręczyłam papiery. Zaprzątały mnie myśli o czekających mnie badaniach, dlatego chyba nie przyglądałam się temu, co robi urzędniczka. Po prostu odebrałam od niej kopię dokumentów, którą mi wręczyła.
Mój błąd, że nie upewniłam się, czy pieczątka została postawiona. Wtedy nawet przez myśl mi nie przeszło, że pracownica urzędu mogłaby to zaniedbać. Mimo upływu czasu, wciąż nie potrafię tego pojąć. Rozmyślałam, sącząc letnią już herbatkę ziołową. Nie miałam żadnego powodu, by wprowadzać urząd w błąd. Wręcz odwrotnie. To oznacza, że to ona musiała być przyczyną moich obecnych tarapatów. Czy zrobiła to niechcący czy celowo? Tylko jaki miałaby w tym interes, żeby mi zaszkodzić?
Nasz dom znajduje się w niewielkiej miejscowości, gdzie plotki rozchodzą się błyskawicznie, a ludzie wiedzą o sobie praktycznie wszystko. Jest kilka osób, które nie darzą mnie i Antka sympatią, głównie z powodu zazdrości o nasz poziom życia, ale nigdy nie przypuszczałabym, że któraś z nich, pracująca w urzędzie, byłaby zdolna do takiego świństwa i nadużycia swojej pozycji.
Zastanawiałam się, czy przypadkiem pracownicy urzędu skarbowego nie otrzymują jakichś dodatkowych bonusów za wyłapywanie błędów w deklaracjach podatkowych i czy ta pani, kierując się chęcią zdobycia takiej nagrody, postanowiła zrobić mi tego psikusa. Wszystko było dla mnie możliwe. Najwyraźniej celowo nie podbijając kopii i pozbywając się oryginału, perfidnie wykorzystała moją chwilową nieuwagę.
W budynku, gdzie mieści się nasz urząd, nie ma kamer, a ponieważ byłyśmy same, urzędniczka nie obawiała się, że ktoś ją nakryje – analizowałam w myślach jedyne logiczne wytłumaczenie całego zajścia. Byłam autentycznie przygnębiona, i wcale nie dlatego, że musiałam zapłacić niemałą przecież kwotę, ale z powodu nadszarpniętej opinii i zachwianego zaufania do przedstawicieli administracji publicznej.
Kłamała w żywe oczy
Następnego dnia ja i mój mąż próbowaliśmy skontaktować się z szefową urzędu skarbowego, żeby wytłumaczyć jej nasze stanowisko. Po wielu staraniach w końcu zgodziła się nas wysłuchać. Podczas spotkania pokazaliśmy jej dowód wpłaty podatku z naszego wspólnego rozliczenia, pisemne oświadczenie od naszej księgowej, która przygotowała dla nas zeznanie roczne oraz zaświadczenie od mojej koleżanki, która potwierdziła, że tego dnia widziała jak wchodziłam do budynku urzędu.
Niestety, to wszystko okazało się niewystarczające. Pani naczelnik nie wierzyła, że jej pracownica mogła popełnić celowy błąd i wciąż zarzucała nam zaniedbanie naszych obowiązków. Ale żeby nie być posądzoną o stronniczość, zdecydowała się przeprowadzić wizję lokalną na miejscu.
Na pierwszy rzut oka wiedziałam, z kim mam do czynienia. To była ta sama babka, która zajmowała się moją sprawą. Ledwo trzymałam nerwy na wodzy, żeby nie powiedzieć jej, co o niej sądzę. Ona jednak uparcie obstawała przy swoim, twierdząc, że widzi mnie pierwszy raz na oczy, nie przyjmowała ode mnie żadnych papierów i że to po prostu niemożliwe, żeby oryginał tak po prostu przepadł. „Jasne, niemożliwe” – pomyślałam z goryczą – „bo wcale nie zniknął! Ta bezczelnie opanowana jędza sama go zniszczyła, żeby zgarnąć parę złotych nagrody”. Kłamała mi prosto w oczy.
No cóż, sprawa utknęła w martwym punkcie. Ona twierdziła jedno, ja drugie. Szefowa urzędu zapewniła, że przyjrzy się temu wszystkiemu dokładniej i przekaże nam werdykt na papierze. Minął jakiś czas i w końcu dostaliśmy oficjalną odpowiedź. Według pani dyrektor nie było podstaw, by podejrzewać nieuczciwość pracownicy, więc kazała nam uregulować zaległą już opłatę podatkową.
Nie poddam się!
Cierpiałam, bo przez całe moje życie byłam w porządku, a teraz wyszłam na kłamczuchę. Nie potrafiłam się z tym uporać, dzień i noc myślałam tylko o tym „podatkowym problemie”. Momentami zastanawiało mnie, czy faktycznie istnieje szansa, że nie złożyłam tego PIT-u. Bałam się, że odchodzę od zmysłów. Straciłam zaufanie do siebie. Mój stan psychiczny drastycznie się pogorszył. Zaczęłam cierpieć na ataki paniki i stany depresyjne, co dodatkowo wpłynęło na moją kondycję fizyczną. Trafiłam do szpitala z poważnymi problemami zdrowotnymi, ale paradoksalnie tylko wzmocniło to moją determinację do walki o „swoje racje”.
Gdy przyjaciele dowiedzieli się o tym, co się wydarzyło, podzielili się na dwie grupy. Część z nich radziła: „daj spokój, z fiskusem i tak nic nie wskórasz, nie ma sensu się denerwować, zapomnij”. Pozostali mocno mnie dopingowali, żebym o swoje walczyła, deklarując wsparcie i podrzucając kontakty do adwokatów, którzy zajmują się takimi przypadkami.
Mąż z niepokojem obserwował, jak to wszystko na mnie wpływa – był świadomy, jak dużo mnie to kosztuje. Pewnego razu nawet ostro się o to posprzeczaliśmy.
– Tereniu, nie zniosę widoku, jak się wykańczasz. Twoje zdrowie to dla mnie priorytet. Dla twojego własnego dobra, daj sobie z tym spokój.
– Nigdy w życiu! – przytupnęłam ze złością.
– No i widzisz. Jaki sens ma zwycięstwo, jeśli skończysz na cmentarzu?
– Nie pozwolę, żeby nas uznali za oszustów! Mówię stanowcze nie i kropka. Nie widzisz, że jeśli teraz ustąpimy, będzie to wyglądało tak, jakbyśmy próbowali coś ukrywać, ale wymiękliśmy ze strachu przed tym, co może nas spotkać? – cała dygotałam z nerwów. – Ludzie, którzy radzą nam się ugiąć i zapłacić, w głębi duszy wątpią w nasze racje, bo gdyby myśleli inaczej, nie wygadywaliby takich bzdur!
– Wydaje mi się, że nie do końca ich rozumiesz – powiedział Antek, starając się mnie uspokoić. – Tak samo jak ja, niepokoją się o twój stan zdrowia.
– Dla mnie dobre imię jest na wagę złota – trwałam przy swoim. – Nie odpuścimy!
Razem z mężem złożyliśmy odwołanie do urzędu wojewódzkiego. Tymczasem przeglądałam sieć w poszukiwaniu przypadków podobnych do mojego. Osób, które tak jak ja stały się ofiarami nieuczciwości urzędników. Jak się okazało – co nie najlepiej świadczy o naszej administracji – przerażająco dużo ludzi spotkało się z takim aroganckim i bezdusznym traktowaniem.
Poczucie dziejącej się w mocy prawa niesprawiedliwości tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że moja walka z urzędem ma sens. Razem z Antkiem postanowiliśmy poszukać prawnika z doświadczeniem, który podjąłby się poprowadzenia naszej sprawy przed Sądem Administracyjnym. Byliśmy bowiem zdeterminowani, żeby odwołać się do tej instancji, gdyby decyzja województwa okazała się dla nas niekorzystna.
Nasi przyjaciele chwalili nas za determinację
Kontrolerzy z urzędu wojewódzkiego znaleźli w naszym urzędzie miasta całą masę błędów. Nieformalną drogą usłyszałam, że ta „wredna baba” zrezygnowała z pracy. Akurat, jestem pewna, że po prostu gryzło ją sumienie i wolała sama się zwolnić, zanim ją wyrzucą z hukiem. Stanowisko straciła też naczelniczka wydziału. Odczuwałam z tego powodu ponurą satysfakcję, ale wciąż nie dostaliśmy żadnej decyzji w sprawie naszego feralnego PIT-u. Pan listonosz przysięgał, że jak tylko zobaczy w swojej paczce jakikolwiek list opatrzony pieczęcią urzędu skarbowego, to od razu nam go przyniesie.
No i koniec końców otrzymaliśmy oficjalną wiadomość, w której napisano, że ze względu na to, że nie dopatrzono się u nas umyślnego zamiaru, rezygnują z żądania zapłaty tych pięciu tysięcy plus odsetek. Bez żadnych dodatkowych tłumaczeń, bez wytypowania osób odpowiedzialnych za naszą nerwówkę, bez słowa „przepraszam”. Mimo to i tak odczuwaliśmy satysfakcję. Znajomi gratulowali nam uporu, zaskoczeni, że daliśmy radę pokonać urząd skarbowy.
Dzięki gotówce, którą mogliśmy zatrzymać, razem z ukochanym polecieliśmy na wczasy na wyspę w pobliżu Włoch. Tyle ostatnio przeżyliśmy stresujących sytuacji, że zasłużyliśmy na odrobinę luksusu i relaksu. Pewnego słonecznego poranka, kiedy odpoczywaliśmy na tarasie naszego kurortu, podziwiając turkusową toń wody, zwróciłam się do małżonka:
– Słuchaj Antku, daj mi słowo.
– Ale o co chodzi?
– No wiesz, że za rok złożymy PIT przez internet. Wtedy będziemy wiedzieć na pewno, że wszystko jest dobrze i nikt nas nie oszuka.
Uniósł kieliszek z zimnym napojem i stuknął nim o mój.
– Daję ci słowo – oświadczył z powagą.
I rzeczywiście, nie rzucał słów na wiatr.
Teresa, 50 lat
Czytaj także:
„Uwierzyłem ciotce, że podzieli się ze mną spadkiem po babci. Nie mogę uwierzyć, że ta zołza nabiła mnie w butelkę”
„Miał być bajeczny ślub, a był żałosny koniec. Narzeczona zwiała sprzed ołtarza, bo nie podobałem się jej rodzicom”
„Żona nie dawała mi ani chwili wytchnienia. Wepchnąłem ją w ramiona uzdrowiskowego amanta, by wreszcie mieć spokój”