Wierzyłem, że to dobry pomysł i że Beata się ze mną zgodzi. Nie widziała w moim rozumowaniu żadnych luk. Mieliśmy małe dziecko. Lisia skończyła dopiero sześć miesięcy, ale już powoli planowaliśmy, co będzie za kolejne pół roku, gdy mojej żonie skończy się urlop macierzyński. Na babcie nie mogliśmy liczyć. Moi rodzice nie żyli, a teściowa mieszkała za daleko, by regularnie przyjeżdżać.
Żłobek? To miejsce kojarzyło mi się z ciągłymi chorobami, wszawicą, płaczem i krzykami, którymi dzieci wymuszały uwagę przemęczonych opiekunek. Niania? Tyle się teraz słyszało o opiekunkach, które znęcały się nad dziećmi, okradały pracodawców albo „po prostu” lekceważyły swoje obowiązki. Dlatego optowałem za tym, by Beata została w domu i zajmowała się małą, póki ta nie będzie mogła pójść do przedszkola. Same korzyści. Lisia miałaby najlepszą opiekę na świecie, bo kto się zajmie dzieckiem lepiej niż jego własna matka. Nie musielibyśmy się przejmować, czy zdążymy odebrać dziecko ze żłobka, czy niania będzie odpowiedzialną, dobrą osobą, a i ja miałbym żonę i dziecko w domu – czystym, pachnącym, z obiadem na stole. Właśnie w takiej rodzinie się wychowałem, co bardzo sobie chwalę.
Jak mogła zrobić coś takiego za moimi plecami?!
Beata jednak nie wydawała się przekonana. Lubiła swoją pracę asystentki w biurze projektów, gdzie oboje byliśmy zatrudnieni, i nieco się podłamała, gdy pod koniec ciąży musiała leżeć. Bo najchętniej biegałaby do pracy aż do dnia porodu. Kochała też życie towarzyskie, które wiązało się z tym zawodowym. Wypady po pracy na zakupy albo do knajpy na coś pysznego. Gdyby została w domu, nie miałaby już tyle czasu na spontaniczne rozrywki. Ale przecież wiedzieliśmy, że całe nasze życie się zmieni wraz z pojawieniem się dziecka. Koniec z decyzjami podejmowanymi w sekundę, zmieniającymi cały plan dnia albo wywracającymi weekend do góry nogami.
Chcąc przekonać żonę do mojej wizji, chwaliłem to, co gotowała, mówiłem, jak to przyjemnie wrócić po pracy do zadbanego domu, a po obiedzie zabrać rodzinę na spacer. Prawiłem jej komplementy, zapewniałem, jak ładnie wygląda, gdy ma czas się wyspać i nie jest zabiegana od rana do nocy…
Może dlatego nie robiła wielkiego halo, gdy przegapiliśmy zapisywanie dzieci do żłobka.
Kiedy Beacie został miesiąc urlopu, daliśmy ogłoszenie, że poszukujemy niani. Telefon się rozdzwonił, a my zaczęliśmy przyjmować kandydatki. Patrzyłem na kobiety i dziewczyny, które przychodziły, i nie mogłem wyjść ze zdumienia. Co jedna to gorsza. Starsza pani, która przez telefon robiła dobre wrażenie, na żywo okazała się tak otyła, że z trudem wdrapała się na pierwsze piętro. Jak ona chciała nadążyć za ruchliwą roczną dziewczynką, która albo raczkowała z prędkością światła, albo namiętnie uczyła się chodzić? Na razie przy meblach, ale od samodzielnego biegania dzieliło nas tylko parę tygodni…
Dziewczyna ledwie po maturze, której jedynym doświadczeniem był… siostrzeniec. Studentka racząca nas tekstem: „Opieka nad dzieckiem nie może być trudniejsza niż wyprowadzanie psa”. No, ręce opadały.
Widziałem, że po wizycie ostatniej kandydatki, baby z wąsem, bardziej zdatnej do musztrowania rekrutów niż opieki na dziećmi, moją żonę coś gryzło. Chodziła przez pół dnia ze zmarszczonym czołem, a wieczorem, gdy położyła Lisię spać, usiadła przy mnie, przytuliła się i powiedziała:
– Zostanę w domu, co? Nie damy małej nikomu obcemu…
– Zostań. Tak będzie najlepiej – pocałowałem ją w czoło. – Też będę spokojniejszy.
Złożenie odpowiednich wniosków o urlop wychowawczy nie było skomplikowane i odtąd moja żona zaczęła życie „mamy na pełen etat”. Moja pensja całkowicie wystarczała, żeby utrzymać rodzinę, w końcu architekt nie zarabia najgorzej. Beata nie musiała się martwić, czy wystarczy nam na opłaty i czy wyjedziemy na wakacje.
Taki układ bardzo mi odpowiadał. Wracając po pracy, mogłem zjeść porządny obiad, potem odpocząć w wysprzątanym mieszkaniu, a kiedy miałem siły i dobry humor, zabrać rodzinkę na lody albo nawet na wycieczkę za miasto.
Irytowały mnie natomiast coraz bardziej pytania znajomych i współpracowników, którzy w kółko dociekali, czy Beata nie czuje się samotna, czy nie jest zmęczona, czy odpowiada jej praca w domu, a może czuje się ograniczana tym, że spędza czas tylko z małą. No szlag mnie trafiał. Jakby to była robota w kamieniołomach, a siedzenie z własnym dzieckiem było karą. W końcu zacząłem ostro ripostować, co nie przysparzało mi fanów, zwłaszcza wśród koleżanek. Po jednym z takich nieprzyjemnych starć, gdy zostałem nazwany męskim szowinistą i zakutym tradycjonalistą, po powrocie do domu na dokładkę odkryłem, że Beata wydała trzy stówy na nową torebkę. Coś we mnie pękło i przez powstałą szparę wychynął podlec.
– Nie masz już na co wydawać moich pieniędzy, tylko na kolejną zbędną rzecz?
Widziałem, że sprawiłem jej przykrość, ale miałem ciężki dzień. Okej, nie jej wina, oberwała rykoszetem, mój błąd. Dlatego kupiłem kwiaty i przeprosiłem. Tyle że… jak raz pojawiło się pęknięcie, podobnych sytuacji było coraz więcej. Perfumy? Takie drogie? Po co, na co? Żeby mała astmy od duszącego zapachu dostała? Szminka za stówę? Oszalałaś?! Nowa kiecka? A kto cię będzie w niej oglądał? Babka z warzywniaka? A może sąsiada zamierzasz uwodzić?
Złośliwości pojawiały się nie wiadomo skąd
Wszystko mogło być iskrą, od której się zapalałem. Nie poznawałem sam siebie. Zarazem od razu tłumaczyłem się przed sobą: „Ciężko pracuję, utrzymuję cały dom, to ja zarabiam, więc to ja jestem głową tej rodziny, mam więc chyba prawo wyrazić swoje zdanie, mam prawo być zmęczony, a nawet zły. Nie jestem robotem, do cholery!”.
Szkoda tylko, że odmawiałem podobnych praw Beacie. Nie wiedzieć kiedy zacząłem traktować ją jak swoją podwładną, a nie moją żonę i partnerkę. Umykało mi, że ona też może być rozdrażniona, wykończona, może mieć wszystkiego po dziurki w nosie.
Czemu? Bo mi ustępowała, bo podobnie jak ja była świadoma, że w naszym związku pojawiła się dysproporcja związana z pieniędzmi. A kto ma kasę, ten ma władzę, i ta władza uderzała mi do głowy.
Zauważyłem, kiedy w Beacie coś pękło. To było tego dnia, gdy klient wycofał się z dużego zamówienia, którego byliśmy niemal pewni. Kupa pracy, starań, nadgodzin, potu i łez poszła na marne. Wróciłem do domu, rozgoryczony i podminowany, a Beata… spała. Leżała razem z Lisią w naszej sypialni, spały jak małe koty i wyglądały słodko. Powinno mnie to rozczulić, ale nie rozczuliło.
Ona sobie chrapie w najlepsze, a w chacie alleluja! Niepozmywane naczynia, rozrzucone zabawki, kupa prania w misce pod rozłożoną deską do prasowania… I jeszcze zero obiadu! Pamiętam, że krzykami obudziłem je obie. Mała się rozpłakała, a żona ją tuliła i tylko słuchała w milczeniu, jak jej wyrzucam, że niczym się nie umie zająć. Że nie potrafi o nic zadbać, że głupiego obiadu nie może zrobić, bym nie zdechł z głodu po powrocie z roboty. A przecież tyram tam jak wół, by moim księżniczkom ptasiego mleczka nie zabrakło!
Mój ojciec rządził ręką twardą, ale sprawiedliwą
– Skończyłeś?
– Tak!
– Aha. Czyli twierdzisz, że traktujesz mnie jak księżniczkę. Ciekawe… – pokiwała głową. – No tak, byle kucharkę byś pewnie obił kijem…
Zapomniałem, że moja żona też umie być kąśliwa. Potem zrobiło się między nami dziwnie. Niby było normalnie, ale jakby wyrosła między nami niewidzialna ściana. Mijaliśmy się w korytarzu i kuchni, nawet w łóżku. Niby rozmawialiśmy, ale jakoś bezosobowo.
Mimo wszystko byłem w szoku, gdy zjawiła się w firmie z wypowiedzeniem umowy. Szef podpisał dokumenty, bo nigdy nie robił problemu, gdy ktoś chciał iść gdzieś dalej. A to właśnie usłyszał od Beaty. Znalazła pracę. Inną. Z jej punktu widzenia lepszą. Będzie mogła się rozwijać i łatwiej pogodzi obowiązkami zawodowe z opieką nad dzieckiem. Po szoku zalała mnie fala gniewu. Jak mogła zrobić coś takiego za moimi plecami? Bez konsultacji? Bez rozmowy? Bez pytania?!
Wchodząc do domu, szykowałem się na awanturę, której w firmie nie wypadało rozpętać, ale ledwo zacząłem, zostałem osadzony w miejscu. Rozwód. Słowo jak cios w splot w słoneczny. Wyartykułowane na chłodno. Poparte nokautującymi argumentami: „Mam dość. Nie mogę tak dalej żyć. Gnębisz mnie, nie szanujesz, miażdżysz moje aspiracje”. Takie czasowniki i takie… emocje.
A z emocjami nie da się dyskutować. Czuła się źle, dlatego szukała nowej pracy i znalazła, koniecznie z dala ode mnie, bo razem nie możemy pracować, oczywiście o ile chcemy zachować równowagę w domu. A jeśli nie chcemy, to znaczy jeśli mi nie odpowiada takie rozwiązanie, pozostaje… Znowu padło to straszne słowo: rozwód.
Musiałem spuścić z tonu. Nie było łatwo
Przyzwyczaiłem się do tradycyjnego modelu, który wyniosłem z rodzinnego domu, gdzie twardą ręką rządził ojciec. Twardą, ale sprawiedliwą. Tak mi się przynajmniej wydawało, ale nigdy nie pytałem matki, co o tym sądzi. Zresztą, moja matka to nie moja żona. Spędziliśmy wiele godzin na rozmowach, układaniu grafika, tak by odebrać Lisię od niani. Beata ją znalazła, z polecenia koleżanki, i zaufała na tyle, by powierzyć jej nasz skarb. Terapia dopełniła reszty – Beata zaciągnęła mnie do psychologa, gdy szantaż rozwodem przestał działać. Szybko się domyśliłem, że tak naprawdę nie chciała się ze mną rozwodzić, kochała mnie, ale pragnęła demokracji w związku i domu, nie tyranii.
Udało się nam pozostać rodziną. Udało się wypracować kompromisy, dzięki którym nie tylko ja jestem zadowolony. Nikt nie ma władzy, za to wszyscy mamy możliwości. Już wiem, że byłem blisko granicy, za którą czekałaby mnie samotność w kawalerce i oglądanie telewizji przy odgrzewanym w mikrofali żarciu.
Przemysław, 33 lata
Czytaj także:
„Wydałem fortunę na urlop, a po kilku dniach miałem dość. Nie mogłem patrzeć na to, jak zachowuje się moja żona”
„Mój chłopak nie myślał o ślubie, więc sama mu się oświadczyłam. Zamiast >>tak<<, usłyszałam dźwięk opadającej szczęki”
„Po ślubie mój mąż okazał się totalną fajtłapą. Muszę wbijać za niego każdy gwóźdź i walczyć z wiertarką”