Gdy Andrzej poprosił mnie o rękę, poczułam ogromną radość. W dodatku zrobił to w naprawdę wyjątkowy sposób. Niestety moje szczęście nie trwało długo…
Pewnego sobotniego wieczoru dostałam od niego zaproszenie do jego domu. W środku czekały na mnie zapalone świece i trzaskający ogień w kominku. Wtedy Michał uklęknął przede mną, wyjął pudełeczko z pierścionkiem zaręczynowym i oficjalnie spytał, czy wyjdę za niego.
Pierścionek, który mi wręczył, gdy się oświadczał, różnił się od zwyczajnych pierścionków z diamentem. W oprawie wykonanej z białego kruszcu o niemalże srebrnej barwie, błyszczał kamień w odcieniu słomkowej żółci. Wyglądał naprawdę pięknie, ale w tamtym momencie o wiele istotniejsze było dla mnie wyznanie ukochanego.
Zgodziłam się bez żadnych wątpliwości
Następnie mój narzeczony puścił romantyczne piosenki, otworzył szampana i... nagle do pokoju weszli jego mama z tatą. Minęło ledwie 30 minut od momentu, gdy poprosił mnie o rękę. Myślałam, że udało mu się zorganizować, żeby wyszli z domu przynajmniej do północy, a może i na dłużej.
– Mamo, tato, słuchajcie – z uśmiechem na twarzy oznajmił Andrzej – Marta się zgodziła.
– Świetna wiadomość, wspaniale, wszystkiego najlepszego!
Otrzymałam mnóstwo uścisków, a następnie całą czwórką zasiedliśmy do kolacji, która najwidoczniej była już wcześniej przyszykowana, i to dla dokładnie czterech osób.
– Moja kochana, to najwyższej klasy platyna i żółty diament z Antwerpii. Sama go wybrałam. Podoba ci się? Mam taką nadzieję! – dociekała mama Andrzeja.
Nie kryjąc się ze swoimi uczuciami, przyznałam, że jestem nim zachwycona. Mimo to gdzieś z tyłu głowy pojawiła się myśl, że byłoby mi jeszcze milej, gdyby Andrzej osobiście wybrał dla mnie ten wyjątkowy symbol naszej miłości. Niestety, klimat zaręczyn szybko prysł, gdy dyskusja zboczyła na kwestie organizacyjne związane z datą i przebiegiem ślubu. Rodzice całkowicie zatracili się w obliczeniach dotyczących ilości alkoholu, ciasta oraz dań mięsnych niezbędnych do nakarmienia wszystkich gości weselnych. Już zapisywali, że zamawiamy pieczonego świniaka.
Podczas tej okazji wzbogaciłam swoją wiedzę o kilka interesujących faktów, chociażby taki, że wujek Dionizy cierpi na alergię na laktozę, a żadne wesele nie może się obejść bez rozpoczynającego biesiadę parującego rosołku. Popijałam czerwone wino drobnymi łykami, rozmyślając o tym, by rodzice mojego narzeczonego wreszcie wyszli. Wszystko wskazywało na to, że nic nie umknie czujnemu spojrzeniu przyszłej teściowej.
To chyba jakieś żarty
To przecież nasz pierwszy wieczór jako narzeczeństwo, a ja wcale nie zamierzałam tracić go na gadanie o jakichś zakupach i weselnym jedzeniu. Zerkałam wymownie na Andrzeja, licząc, że ogarnie sytuację i pozbędzie się tego nadprogramowego towarzystwa. On jednak brał udział w dyskusji i nie sprawiał wrażenia, jakby mu to przeszkadzało.
Niedługo po tym wpadło mi do głowy, że mama Andrzeja maczała palce nie tylko w zakupie pierścionka, ale też w organizacji całego wieczoru zaręczynowego i przystrojeniu mieszkania. Ta kobieta miała talent do planowania. Razem z narzeczonym wybraliśmy datę ślubu i kolejne tygodnie mijały nam jak w bajce, ciesząc się sobą i nowym statusem związku.
Mój pierścionek z cytrynem cudnie błyszczał na serdecznym palcu, a znajome dziewczyny zieleniały z zazdrości, że trafiłam na tak cudownego faceta. W końcu nadszedł czas, aby zdecydować, gdzie zorganizujemy przyjęcie weselne.
– W niewielkim dworku za miastem, który ma własną restaurację o nazwie „Wojewodzianka” – powiedział Andrzej, kiedy poruszyłam ten wątek. – Salę zarezerwowaliśmy już kilka miesięcy temu.
Totalnie mnie zamurowało.
– Kto niby zarezerwował? Na pewno nie ja! – wydukałam po chwili.
– Z moimi rodzicami byliśmy tam przejazdem, oni są tym zachwyceni. Eleganckie wnętrza i tradycyjne smaki kuchni polskiej, no klasa sama w sobie. A sznycel tamtejszego szefa kuchni, niejakiego Wójcika, zgarnął główną nagrodę na festiwalu kulinarnym w Sopocie…
– Mam w nosie jakiegoś Wójcika! – wrzasnęłam, gdy dotarło do mnie, że za moimi plecami już się kręcą przygotowania do najważniejszego dnia w moim życiu i masa rzeczy jest już dogadana. – To my we dwójkę powinniśmy ogarniać ten ślub! Rodzice chcą nam pomóc? Ekstra! To niech rzucają pomysłami albo wcielają w życie nasze.
– No to właśnie rzucili! – Andrzej trochę się wkurzył. – Jeden z lepszych lokali. To nam ułatwi przeżycie tego ciężkiego okresu.
– Planowanie wesela nie jest ciężkim okresem, a nawet jeśli się pojawią jakieś kłopoty, to para ma je przezwyciężyć, gdy wzajemnie się wspiera. Do tej pory opowiadano mi sporo o kłopotach z rodzicami męża, ale nie spodziewałam się, że nas to spotka jeszcze przed samym ślubem. Chociaż może dobrze, że dzieje się to teraz, a nie później, zanim wpadnę po uszy w toksyczną relację z tobą i twoimi starymi!
– A co ci nie pasuje w moich rodzicach? – odburknął Andrzej.
Kłótnia nabierała rozpędu
Byliśmy parą od kilku lat, ale do tej pory nigdy nie doszło między nami do tak ostrej wymiany zdań. Andrzej opuścił mieszkanie, z hukiem zamykając za sobą drzwi, a ja zaniosłam się szlochem, padając na pościel. Przez całą noc nie zmrużyłam oka, a mój umysł zaprzątały czarne scenariusze o rozpadzie naszego związku, utraconych możliwościach dzielenia życia razem i kresie moich radosnych dni.
Wczesnym rankiem dobiegło mnie pukanie do drzwi. Gdy je uchyliłam, moim oczom ukazała się... matka Andrzeja.
– Kochanie, jestem tu, ponieważ Andrzej… – urwała, a jej głos zadrżał. – Strasznie to przeżywa. Nawet nie dojadł kolacji, a rano ledwie coś przekąsił. Martusiu kochana, po co aż tak się stresować? Przecież da się to ogarnąć. No, skarbie, uśmiechnij się, lokal to nie wszystko, jak nie ten, to inny, najważniejsi jesteście wy i wasze szczęście. Racja?
– Racja – odparłam z przekonaniem.
– Dobra, koniec tego kręcenia nosem. Weź się w garść i chodźmy tam razem. Uspokoimy Andrzeja i go przeprosimy… – moja przyszła teściowa powiedziała odrobinę więcej, niż zamierzała.
– Mamo – mówiłam do niej w ten sposób, odkąd zostałam poproszona o rękę.
Starałam się brzmieć opanowanie. Zdradzał mnie tylko delikatnie drżący głos i trochę przyspieszone oddychanie.
– Jeśli chodzi o nasze relacje, to poradzimy sobie bez pośredników. Andrzej jak będzie miał ochotę coś przedyskutować albo wprowadzić jakieś zmiany, to niech tu przyjdzie sam. We własnej osobie. Nie zamierzam przekazywać mu niczego przez ciebie.
Mina kobiety zrobiła się ponura. Po chwili zaczęła szykować się do opuszczenia pokoju.
– Liczyłam na to, że Andrzej wybrał sobie jakąś porządną partnerkę, ale wy wszystkie jesteście takie same. Skupione tylko na sobie i swoich sprawach!
Drzwi trzasnęły mocno i ponownie zostałam sama w mieszkaniu. Odnosiłam wrażenie, że rozgrywa się jakaś scena, która zaważy na mojej przyszłości. Dlaczego dopiero teraz dostrzegłam, jak bardzo Andrzej był podporządkowany swojej matce? Dotychczas pełniłam rolę jedynie ewentualnej kandydatki na przyszłą synową. Jeśli nie ja, to inna zajmie to miejsce. Dziewczyna to jeszcze nie narzeczona ani małżonka.
Nie stanowiłam dla niej zagrożenia, nie wchodziłam jej w drogę, więc nie było potrzeby, by nadmiernie ingerowała. Wciąż trzymała synka na smyczy. O Boże...
Nawet się od nich nie wyniósł, chociaż sugerowałam, abyśmy zamieszkali we dwoje – albo u mnie, albo żebyśmy wspólnie coś wynajęli.
Nie był chętny, a ja nie naciskałam
Jednak po ślubie sytuacja będzie zupełnie inna. Pojawił się dylemat – gdzie zamieszkamy? Z jego rodzicami pod jednym dachem? Nigdy w życiu! Matki, które mają tylko jedno dziecko, często borykają się z trudnościami w odcięciu pępowiny, ale jeśli tego nie uczynią, sprawią, że zarówno ich syn, jak i one same będą nieszczęśliwe. Przy okazji dołączą do tego grona jeszcze jedną osobę – mnie. Ta myśl sprawiła, że łzy znowu popłynęły mi po policzkach.
Czas leciał, minuty zmieniały się w godziny, a Andrzeja nie było. Moja wybujała wyobraźnia podsuwała mi coraz bardziej przygnębiające wizje. Widziałam oczami duszy, jak we troje zasiadają w pokoju dziennym, w którym trzaskał ogień na palenisku. Teściowa pouczała mojego ukochanego, w jaki sposób powinien dać mi kosza i jaką kandydatkę na małżonkę wybrać, żeby całej rodzinie dogodziła.
Wyobrażałam sobie, że Andrzej znosił tę okropną sytuację ze spokojem, zupełnie jakby pozbawiony własnej woli. Ojciec raz po raz usiłował coś powiedzieć, mając nadzieję, że uda mu się jakoś wpłynąć na nich, ale natychmiast kazano mu siedzieć cicho i odsunięto go gdzieś w kąt. Zupełnie jak tego nieszczęsnego pana Dulskiego.
Nagle usłyszałam dźwięk dzwonka, który wyrwał mnie z posępnych myśli. Zabrzmiał dwukrotnie, a zaraz potem rozległo się głośne pukanie do drzwi. Wreszcie zerknęłam przez wizjer. Na klatce schodowej zobaczyłam Andrzeja, trzymającego bukiet kwiatów. Miał zdeterminowaną minę.
– Marta! Jesteś miłością mojego życia. Wszystko naprawimy, tylko proszę, nie odchodź ode mnie. Kocham cię całym sercem! – wołał i walił pięścią w drzwi.
Moje ponure rozważania w jednej chwili się ulotniły. Czyli on nadal mnie kocha! Ma zamiar się zmienić, uwolnić spod wpływu apodyktycznej matki. Przez chwilę delektowałam się jeszcze jego zdecydowaniem, po czym w końcu uchyliłam drzwi. A już prawie straciłam nadzieję, myślałam, że muszę wyrzucić go z pamięci.
– O co chodzi? – rzuciłam najbardziej oschłym głosem, na jaki mogłam się zdobyć.
Andrzej przykląkł tuż przy mnie i podając mi kwiaty, wyrecytował:
– Martuś, życie bez ciebie nie ma sensu. Wybacz mi, błagam i pozwól znowu zamieszkać w twoim sercu.
– A co na to twoja matka? – zapytałam.
– Nie zamierzam już jej słuchać, czas zacząć żyć na własny koszt. Przy tobie. Wynoszę się od rodziców. Zgodzisz się, żebym z tobą zamieszkał?
Namyślałam się zaledwie moment.
– No pewnie, głuptasie!
Wpadliśmy sobie w ramiona i wtedy zdałam sobie sprawę, że to były nasze prawdziwe zaręczyny. Andrzej twardo dąży do celu, chociaż po drodze pojawiają się problemy i kłótnie. Trzeba jednak powiedzieć, że jego mama też przemyślała, jak się do siebie odnosimy i póki co zawiesiłyśmy topór wojenny. Liczę na to, że kiedyś uda nam się zawrzeć trwały rozejm.
Ślub miał miejsce po ośmiu miesiącach
Wiem, że to może zabrzmieć trochę śmiesznie, ale na imprezę weselną potwierdziliśmy rezerwację restauracji w podmiejskim pałacyku o nazwie „Wojewodzianka”, w której rządzi niepodzielnie szef kuchni Wójcik. Ostatecznie, po obejrzeniu wielu różnych miejsc, to właśnie ta miejscówka wydała mi się strzałem w dziesiątkę. Ale warto jednak zaznaczyć, że był to nasz wspólny wybór z Andrzejem, a nie decyzja podjęta jednoosobowo z góry przez jego matkę.
Marta, 28 lat
Czytaj także:
„Miałam ślub jak z bajki, dopóki nie wybuchł skandal na weselu. Nie mogłam patrzeć na męża bez odrazy”
„Mam pakt z narzeczonym córki. Nie pisnę słówka, że ma dziunię na boku, jeśli zaciągnie przed ołtarz tę starą pannę”
„Biorę ślub w tajemnicy przed dziećmi. Gdy odkryją, kto zostanie moim mężem, wpadną w szał”