Z teściami nigdy nie miałam zbyt dobrego kontaktu. Owszem, nasze stosunki były w miarę poprawne i wszyscy staraliśmy się robić dobrą minę do złej gry podczas wspólnie spędzanych świąt czy uroczystości rodzinnych. Wcale nie oznaczało to jednak wzajemnej sympatii.
Teściowa nigdy mnie nie lubiła
Matka mojego Maćka już przed ślubem była do mnie nastawiona negatywnie. Pamiętam jej chłodne przyjęcie podczas pierwszego wspólnego obiadu, gdy chłopak postanowił oficjalnie przedstawić mnie rodzicom. Pani Bożena nawet nie siliła się na życzliwy uśmiech czy miłe podtrzymanie kurtuazyjnej pogawędki.
Od razu zaczęła mnie wypytywać, czym zajmują się moi rodzice i gdzie mieszkamy. Gdy usłyszała, że mama pracuje jako woźna w podstawówce, a tata jest magazynierem, jedynie sarknęła z dezaprobatą. Od razu zorientowałam się, że nie o takiej przyszłej żonie myślała dla syna.
Sama była księgową w urzędzie miasta, a jej mąż prowadził dobrze prosperujący warsztat mechaniczny. Pieniędzy u nich nie brakowało. Zawdzięczali to oczywiście panu Bogdanowi, a nie jej urzędniczej pensji, ale ona uważała, że ma bardzo prestiżowe stanowisko i rodzina to właśnie dzięki niej może żyć tak wygodnie.
Byłam złą partią
Nigdy nie zapomnę jej przytyków i przykrych komentarzy. Wciąż wspominała także byłą dziewczynę mojego Macieja. Jej matka była dyrektorką miejscowego liceum, a ona sama studiowała stomatologię.
– Mieć lekarza w rodzinie, to byłoby dopiero coś. Ja nie wiem, czemu ten mój syn tak głupio wybrał i zostawił Moniczkę. Turystyka, też coś, po co w ogóle studiować, żeby później siedzieć w hotelowej recepcji – usłyszałam jej słowa skierowane do jakiejś przyjaciółki w czasie, gdy przygotowywaliśmy się już do wesela.
Nic się nie zmieniało
Mijały lata, nasze dzieci rosły, a przykre komentarze teściów nie ustawały. Nic więc dziwnego w tym, że nie miałam ochoty na utrzymywanie bliższych relacji. Dla dzieci starałam się jednak dbać o w miarę przyzwoite stosunki. Chciałam, żeby nasze ukochane bliźniaczki, Kasia i Helenka, miały kontakt z dziadkami. I tak na tej grze pozorów mijały nam kolejne lata.
Dziewczynki poszły do przedszkola, a ja po urlopie wychowawczym wróciłam do dawnej pracy. Po jakimś czasie z dawnego stanowiska recepcjonistki awansowałam na menadżera ds. klientów biznesowych i zaczęłam zarabiać o wiele lepiej. Maciej dostał zagraniczny kontrakt i na cztery lata wyjechał do Holandii. To był najtrudniejszy okres naszego życia. Dla naszej rodziny była to ogromna próba cierpliwości, wzajemnego szacunku i uczuć.
Chcieliśmy mieć dom
Udało się. Nie rozstaliśmy się, a czas rozłąki jeszcze bardziej scementował nasz związek. Udało mi się zarobić całkiem dobre pieniądze. Moja pensja też nie była najniższa, dzięki czemu odłożyliśmy dość atrakcyjne oszczędności i zaczęliśmy rozglądać się za domem. Marzyło się nam stworzenie własnego miejsca na ziemi. Cichego, spokojnego, otoczonego zielenią.
– A może tak rozważymy przeprowadzkę na wieś? – Maciek po raz pierwszy na głos wypowiedział słowa, które mnie także od jakiegoś czasu kołatały w głowie. – W mieście nieruchomości są za drogie. Nie mamy takich pieniędzy, żeby kupić tutaj fajny dom.
Przyznałam rację mężowi. Zwłaszcza, że oglądaliśmy już kilka domków w zabudowie szeregowej na podmiejskich osiedlach i to było zupełnie nie to, o czym marzyliśmy. Ceny ogromne, a w zamian mikroskopijne działeczki, budynek przy budynku, ruch na drodze dojazdowej, ciągły hałas.
Zgodnie ustaliśmy, że pora zacząć poszukiwania. Zwłaszcza, że dziewczyny chodziły już do liceum i niedługo i tak planowały wyjazd na studia. Wydawało się nam, że to ostatnia chwila, aby zmienić coś w swoim życiu i spełnić marzenia.
Kupiliśmy malownicze siedlisko
Okazja trafiła się dość szybko. Ale zupełnie nie taka, jak planowaliśmy. Okazało się w malowniczej okolicy nad jeziorem jest do sprzedania stare gospodarstwo z kawałkiem lasu, dostępem do wody i pięknym drewnianym mostem. To nie było to, o czym początkowo myśleliśmy. Cena okazała się jednak bardzo atrakcyjna, a miejsce zwyczajnie mnie urzekło.
– To jest mój raj na ziemi – wyszeptałam tuż po tym, gdy wyszłam z samochodu, zanurzyłam stopy w chłodnej trawie i usłyszałam oszałamiający śpiew ptaków.
Maciek nieco bardziej sceptycznie pochodził do pomysłu zakupu tego siedliska. Dom wymagał remontów, posesja była zaniedbana i tak naprawdę wszystko wymagało mnóstwa pracy. Wspólnymi siłami udało się nam jednak stworzyć tutaj naszą przystań. Gdy teraz wychodzę na taras i spoglądam w stronę jeziora, nie potrzebuję już niczego więcej do szczęścia.
Nasze życie się zmieniło
Wraz z przeprowadzką postanowiliśmy także zmienić swoje życie o 180 stopni. Początkowo oboje dojeżdżaliśmy do miasta do pracy. Odległość około 60 kilometrów na dłuższą metę okazała się naprawdę męcząca. Potrzebowaliśmy jednak pieniędzy na remonty, dlatego zaciskaliśmy zęby i odkładaliśmy grosz do grosza.
W moje głowie już od dawna kiełkował jednak pewien pomysł. To było nieśmiałe marzenie, które miałam już od dawna, ale myślałam, że raczej będzie nie zrealizowania. Jednak się udało. Odrestaurowaliśmy stare budynki gospodarcze, przerobiliśmy stodołę na wiatę i otworzyliśmy agroturystykę. Teraz w sezonie podejmujemy gości i coraz częściej mamy pełne obłożenie.
Maciek dodatkowo realizuje jeszcze pewne zlecenia do pracy, ale jako swoje stałe zajęcie uważa prowadzenie naszej „Przystani pod rozłożystą lipą” – właśnie tak nazwaliśmy nasze przytulny pensjonat.
Mamy przytulny pensjonat
Już od kilku lat mamy grono stałych gości. Wielu z nich przyjeżdża nie tylko w wakacje, ale i na długie weekendy. Organizujemy również imprezy okolicznościowe w kameralnych warunkach.
Pracy mamy mnóstwo pracy i często biegamy po kilkanaście godzin na dobę. Teraz jednak zatrudniamy już kilku pracowników i wspólnymi siłami udaje się nam utrzymać biznes. Wbrew temu, co sądzą znajomi czy rodzina, nie opływamy jednak w luksusy. Kochamy nasze miejsce i cieszymy się każdym dniem spędzonym tutaj. Jednak musimy nieźle się natrudzić, żeby mieć na stałe opłaty.
Obie nasze córki studiują i sam wynajem mieszkania to ponad 2 tysiące złotych. Do tego dochodzą rachunki, stałe opłaty, utrzymanie pensjonatu i rata pożyczki, którą zaciągnęliśmy na wykończenie tego miejsca.
Dla teściów to darmowy hotel
Ludzie jednak tego nie pojmują. O ile jeszcze jestem w stanie zrozumieć jakieś koleżanki czy dalsze kuzynki, które chcą wprosić się na darmowy wypoczynek z całymi rodzinami, o tyle już zachowanie moich teściów pozostaje dla mnie zagadką.
Gdy kupowaliśmy to gospodarstwo, złorzeczyli i twierdzili, że przeze mnie i moje szalone pomysły ich biedny synek pójdzie z torbami.
– To na pewno ty wymyśliłaś tą głupotę. Naczytałaś się romantycznych powieści i marzy ci się ucieczka gdzieś w głuszę. Kto to widział pozbywać się porządnego trzypokojowego mieszkania w mieście, żeby kupić taką ruinę? – do dzisiaj pamiętam słowa Bożeny.
Gdy jednak udało się nam wykończyć dom, to właśnie teściowie jako piersi przyjechali z wizytą. Nie, nie chcieli nam pogratulować czy cieszyć się naszym szczęściem. Matka Maćka biegała po całym podwórku, zaglądała we wszystkie kąty i po swojemu komentowała. Ojciec wcale nie pozostawał lepszy. On również wtrącał swoje trzy grosze do jej cierpkich uwag.
A teraz co? Od dłuższego czasu każdy wolny czas teściowie spędzają właśnie u nas. Sytuacja zaczęła już robić się naprawdę męcząca. Zwłaszcza, że my nie jesteśmy hotelem z mnóstwem pokoi i u nas każde miejsce pracuje na siebie.
Ich zachowanie było bezczelne
Mamy zaledwie kilka pokoi, a oni cały czas chcą zajmować największy apartament. To znaczy sypialnię z salonem, łazienką, aneksem kuchennym i dużym balkonem zaprojektowaną w dawnym budynku gospodarczym. To jest miejsce dla całej rodziny, które cieszy się naprawdę dużym zainteresowaniem i w ciągu wakacji moglibyśmy ładnie na nim zarobić.
W tym roku teściowie przeszli jednak samych siebie. Są na emeryturze, mają dużo wolnego czasu, dlatego w naszej agroturystyce, z krótkimi przerwami, siedzą już od majówki. Urządzili sobie u nas wczasy all inclusive i nie widzą w tym żadnego problemu. Nie tylko okupują nasz najlepszy apartament, nie płacąc ani grosza za noclegi. Nie dokładają się do żadnych posiłków, wymagają podawania obiadu w ogrodzie, szykowania śniadań i kolacji, organizowania im rozrywek.
Ale najgorsze jest to, że zaczęli zapraszać do nas swoich gości na grille, ogniska, całe weekendy. I tak już od dobrych dwóch miesięcy przyjeżdżają do nas przyjaciółki Bożeny z wnukami, starsze małżeństwa, jakieś ciotki, które Maciek po raz pierwszy widzi na oczy.
W ten sposób rodzice mojego męża doskonale bawią się na nasz koszt. I nawet im nie przyjdzie do głowy, żeby wcześniej zapytać o pozwolenie na podjęcie gości czy chociażby zrobić zakupy na grilla. Gdy podliczyłam, ile pieniędzy na nich wydaliśmy i ile straciliśmy przez ich obecność, byłam w szoku.
Miałam tego dość
– Czy ci ludzie nie mają choćby odrobiny przyzwoitości? – żaliłam się przyjaciółce, która wpadła do nas na weekend, oczywiście płacąc za pokój dla siebie i męża. – Nie dość, że zwyczajnie mam dość obecności mojej wścibskiej i złośliwej teściowej, zaglądającej w każdy kąt, to do tego goście skarżą się na tę uciążliwą panią, która nie daje im np. rozkładać leżaków w ogrodzie.
– Straszne, ja też nie cierpię tej pani – doskonale wiedziałam, że Olka również ledwie znosi obecność mojej teściowej.
– Tylko co ja mam niby zrobić? Mam ich wyrzucić? Maciek nie chce wziąć spraw w swoje ręce i przemówić jakoś rodzicom do rozsądku – żaliłam się. – Z pieniędzmi u nas dość krucho. Przed zimą trzeba będzie wymienić piec. A ja muszę odmawiać rezerwacji, na których moglibyśmy ładnie zarobić, bo najlepsze miejsca zajęte przez teściów.
Rachunek może być początkiem wojny
– A może tak wystaw jej rachunek? Taki zwyczajny jak dla innych gości? – Olkę nagle olśniło.
Oczywiście, że ja wcześniej też wpadłam na ten pomysł. Ale to oznaczałoby wojnę. Czy to jednak naprawdę nie jest jedyne rozwiązanie?
Już zdecydowałam, że wystawiam rachunek. Dopiero Bożena się zdziwi, gdy przyjdzie zapłacić jej dziesięć tysięcy złotych za wakacje w naszym pensjonacie. Tylko czy to tak dużo za ponad trzy miesiące noclegów z pełnym wyżywieniem, obsługą i możliwością zapraszania na wypoczynek mnóstwa dodatkowych gości? Bo moim zdaniem to zaledwie symboliczna suma i wcale nie zwraca nam strat.
Kamila, 48 lat
Czytaj także: „Córka kpiła, że 100 zł to śmieszne kieszonkowe. Pogoniłam ją do pracy, by poznała smak harówki za grosze”
„Kumpela zazdrościła mi, bo utknęła w zapyziałej wiosce, a ja zarabiam krocie. Odpłaciła mi się w perfidny sposób”
„Byłem robotnikiem, a czułem się jakbym pracował w cyrku. Szefowa rozstawiała mnie po kątach, a szef dawał kasę pod stołem”