Gdy ją poznałam, była naprawdę miłą kobietą i wcale nie taką starą. Oczywiście trochę starą, ale w porównaniu z moją matką całkiem młodą. Ładnie się nosiła, miała drobną sportową figurę i małe dziecko, które sprawiła sobie z drugim mężem. Dziecko po czterdziestce! Różnica wieku między moim chłopakiem i jego bratem wynosiła piętnaście lat, coś takiego wcześniej nie mieściło mi się nawet w głowie. Gdy Mariusz był na drugim roku studiów, a wtedy zaczęliśmy się spotykać, Bartuś szedł dopiero do szkoły. Czasem musieliśmy go zabrać po lekcjach do domu i przypilnować, czuliśmy się wówczas trochę tak, jakby to był nasz własny synek.
Dla mnie ciekawe doświadczenie, jestem jedynaczką
Wszystko jedno, ważne, że matkę Mariusza drugie dziecko w jakiś sposób do nas przybliżało, czyniło młodszą i bardziej ludzką, czyli podobną do nas. Moja plasowała się na przeciwnym biegunie, typowa zgredka, wiecznie się czegoś czepiająca, niezadowolona, wkurzona, a do tego otyła i brzydka ze swoim sztywnym hełmem nastroszonych włosów i krzykliwym makijażem. Polubiłam delikatną dziewczęcą Beatę i tak lubiłam o niej myśleć: Beata.
Piękne imię, piękna kobieta, zaprzeczająca powszechnym wyobrażeniom na temat teściowej. Pogodna. Nowoczesna. Wyzwolona z konwenansów. Odważna i pewna siebie. Podziwiałam to, jak godziła rolę żony i matki z pracą, z jaką czułością traktowała Bartusia, jak świeży i otwarty był jej związek z mężem, a z drugiej strony – z dorosłym synem. I nie zachowywała się jak matka moich poprzednich chłopaków albo matki chłopaków koleżanek, które myślały na ogół jedynie o tym, czym nas nakarmić.
– Kawałeczek ciasta? Sama upiekłam, drożdżowe ze śliwkami, świeżutkie.
– Herbatka zwykła czy owocowa, a może kawka? Ciasteczka czy kanapeczki?
– Zjesz z nami obiad? Taka jesteś chudziutka, Joasiu, a mój Witek to przecież tylko o jedzeniu myśli. Nie lubisz kopytek?
I tak w kółko, mogło się wydawać, że od pewnego wieku kobiety pragną wyłącznie zaspokajać kulinarne apetyty otaczającego je świata, tylko w tym się spełniają, tylko na tym im zależy.
– Kupiłam pyszną szyneczkę, wiejską, bo przecież ta ze sklepu nawet dla psa się nie nadaje.
– Co za pomidory, proszę, aż ślinka cieknie, zaraz zrobię sałatkę.
– Wynalazłam cudowny przepis na…
Cokolwiek. A ja, wiecznie na diecie odchudzającej, wiecznie „zbyt gruba” i niezainteresowana jedzeniem, traciłam punkty już na samym starcie.
– Ta dziewczyna nic nie je, niczego nie lubi. Czy taka cię dobrze nakarmi? Czy ona w ogóle potrafi coś ugotować? Wygląda, jakby miała dwie lewe ręce.
Tak mówiły one, a Beaty stan naszego odżywienia wcale nie interesował. Wychodziła z założenia, że sami damy sobie radę, i słusznie, dawaliśmy.
Nie wtrącała się w nasze sprawy
Czasem mnie o coś spytała, ale nie były to przesłuchania z gatunku, co robi mama, co tata, gdzie mieszkamy i czy mamy samochód, a jaki? Raczej pogawędki o codziennych sprawach, o studiach, czy dużo zajęć, egzaminów, nauki. Słuchała w roztargnieniu i często nie pamiętała odpowiedzi. Nie przeszkadzało mi to.
Wolałam brak uwagi z jej strony niż jej nadmiar. Chodziliśmy ze sobą kilka lat, ja i Mariusz, dokładnie sześć. Nie śpieszyło nam się do ślubu, trzeba było skończyć studia, znaleźć pracę, własny kąt, ruszyć z karierą. Wreszcie stało się.
Zaszłam w ciążę, więc decyzję podjął za nas sam los
No, prawie. Moi starzy nie wyobrażali sobie, by wspólnego życia nie przypieczętować małżeńskim sakramentem. Napierali na tradycyjny ślub, białą suknię z welonem, wesele na kilkadziesiąt osób. Ani mnie, ani Mariuszowi na tym nie zależało, ale machnęliśmy ręką, nie mieliśmy siły na otwarty konflikt. Nasi znajomi też brnęli w takie ścieżki, zdążyliśmy się przyzwyczaić.
Beata za to zupełnie niespodziewanie stanęła w kontrze, i to ostrej. Jakby w naszym imieniu, ale przecież nikt jej nie prosił. Podczas pierwszego rodzinnego spotkania, ze swoją niewzruszoną pewnością siebie otwarcie wyśmiała weselne pomysły.
– Co za nonsens – oświadczyła, przybierając zniecierpliwioną, bezczelną, by nie rzec wyzywającą minę – młodzi potrzebują mieszkania, pieniędzy, żeby się urządzić. Po co przeznaczać taką kasę na jakieś wielkie i nikomu niepotrzebne przyjęcie? Ludzie się nażrą, spiją, a potem skrytykują, że było nie dość elegancko. Jedzenie nie takie, wódka za mało zimna, muzyka za bardzo skoczna, wiadomo przecież, jak to jest. Sami to przeżywaliśmy, nie?
– Może pani rodzina się „nażre i spije”, nasza nie ma takiego zwyczaju – mama przybrała obrażony, oficjalny ton księżnej, której ktoś nadepnął na rąbek spódnicy. – Prawda jest taka, że chodzimy z mężem na wesela i bardzo dobrze się bawimy. Cóż dziwnego w tym, że takie samo chcemy urządzić? Eleganckie, na poziomie. Trzeba się jakoś ludziom zrewanżować. Koszty bierzemy na siebie, proszę spać spokojnie – dorzuciła z uśmiechem osoby wystarczająco zamożnej, by gardzić resztą świata.
– Nie o to mi chodzi – Beata, widząc, co się dzieje, przybrała bardziej pokojową minę – po prostu te pieniądze, które przecież ja też chcę wyłożyć, lepiej wydać na potrzebniejsze cele. Dziecko jest w drodze, wiecie państwo o tym.
– Oczywiście, że wiemy. Na inne cele też się coś znajdzie. Nasza jedynaczka biedy nie zazna, o to się nikt martwić nie musi.
Starzy postawili na swoim, Beata – z racjonalnymi i sensownymi argumentami – poległa z kretesem i fałszywą na jej temat opinią. Trudno było nie wyczuć, jaką niechęć wzbudziła w niej moja matka, a i ojciec, który nawet słówka nie pisnął. Wszystko z wzajemnością.
– A róbta, co chceta – wzruszyła ramionami z wyraźną irytacją.
Niedawno się rozwiodła po raz drugi i chyba w ogóle temat zawierania małżeństwa był dla niej przykry. Nawet jeśli dotyczył własnego syna. A być może dlatego właśnie, że dotyczył jej syna. Coś się między nami zmieniło. Beata zobaczyła mnie w nowym świetle, jako przedstawicielkę drobnomieszczańskiej rodziny, niezdolną, by się postawić dominującym rodzicom. Trochę się za siebie wstydziłam. Bardzo chciałam okazać mojej przyszłej teściowej absolutną z nią solidarność, ale ona patrzyła na mnie tak jakoś… Powiedzmy, z wyraźną niechęcią.
Zobaczyła we mnie córkę swojej matki
I ten obraz w niej pozostał, nigdy się już nie zmienił. Podczas ślubu i wesela zachowywała się tak, jak gdyby robiła wszystkim wielką łaskę samą swoją obecnością.
– Nie przejmuj się – powtarzał Mariusz. – Ot, babskie fochy.
Ale ja się przejmowałam, bolało mnie. Chciałam dobrze, wyobrażałam sobie, że z kim jak z kim, ale z Beatą właśnie stworzę sojusz przeciwko matce, która już szykowała się na bycie babcią doskonałą, dostępną nawet i bez kiwnięcia palcem. Ku mojemu autentycznemu przerażeniu wyobraziła sobie, że będzie zajmować się dzieckiem na co dzień, że „żyły sobie wypruje”, byleby tylko nam dobrze się żyło. No i wnuczkowi, jej „największemu skarbowi”, „światełkowi”, „iskierce”.
Beata, ze swoją powściągliwością, chłodem i wciąż jeszcze wymagającym opieki młodszym synem, była jedyną nadzieją na powiew świeżego powietrza w dusznym pokoju naszego rodzinnego życia. Nie wzięłam pod uwagę jednego – ślub z Mariuszem wszystko zmienił. Teraz nie byłam już dziewczyną, która od czasu do czasu wpada, można się z nią pośmiać i o wszystkim niezobowiązująco pogawędzić. Teraz zostałam synową.
Beata nigdy nie została z wnukiem
Z każdym dniem patrzyła na mnie bardziej krytycznie. Chyba nic już jej się we mnie nie podobało. Omiatała wzrokiem mój brzuch opięty czarnym swetrem i cienkie nogi w dżinsach.
– Ten strój ma niby udowodnić, że ciągle pozostajesz dziewczyną? Nie, moja droga, stałaś się kobietą, za chwilę będziesz matką, po co udawać kogoś innego?
I za chwilę:
– No wiesz, sama nie tak znowu dawno temu byłam w ciąży i pamiętam, że trochę jednak utyłam. Czy ty w ogóle coś jesz? Zamierzasz urodzić myszkę?
Albo:
– Przygotuj się, że po rozwiązaniu będziesz gruba, trochę wysiłku trzeba będzie włożyć, by wrócić do dawnej sylwetki. O ile oczywiście w ogóle ci się to uda.
Trafiony zatopiony. A więc zdawała sobie sprawę z moich lęków i fobii. Pierwszy raz, na Boże Narodzenie, dostała prezent od nas jako od pary, ale to ja go wybrałam – srebrny naszyjnik z agatem, „jej” kamieniem. Długo chodziłam po galeriach, przebierałam, wybierałam. Sama znalazłam pod choinką komplet bawełnianych majtek, za dużych i w kolorowe kropki. W życiu czegoś takiego nie nosiłam. Poczułam się dość podle, ale za chwilę usłyszałam:
– To tylko tak symbolicznie. Właściwym prezentem są pieniądze przelane na konto Mariusza. Coś sobie za nie kupcie.
Trudno mieć pretensje, tylko… Do końca Wigilii było mi przykro. Niby drobiazg, ale czułam, że z Beatą sprawy idą źle. Mieszkanie, które kupiliśmy na kredyt, miało nas „zarżnąć”, a do tego urządziliśmy je nazbyt na jej gust „mieszczańsko”.
Decyzja o drugim dziecku zapadła „zbyt wcześnie”
„Jej” Mariusz „zaharowywał się na śmierć”, by utrzymać „niepotrzebnie dużą” rodzinę, o którą ja dbałam „niewystarczająco”. Nie pracowałam – źle. Poszłam do roboty – jeszcze gorzej. Siedziałam w domu – fatalnie. Wyszłam na miasto – a po co i gdzie się włóczę? Nigdy nie została sama z wnukiem, ani tym pierwszym, ani drugim.
Wpadała do nas rzadko i zawsze była to wcześniej umówiona wizyta, krótka, oficjalna, raczej mało serdeczna. Z czasem i ja zrobiłam się chłodna, własna matka męczyła mnie na tyle, że dla Beaty nie starczało już cierpliwości. Skarżyła się na mnie Mariuszowi. Z reguły nie dzielił się tym ze mną, ale przy okazji małżeńskich scysji dowiedziałam się, co o mnie myśli teściowa. Klasyka.
Jej syn zasługiwał na lepszą żonę, a wnuki matkę
Jasne. Kiedy poznała nowego faceta i postanowiła wyjść za mąż trzeci raz, nie wytrzymałam i potraktowałam ją pełnym złośliwości jadem. Teraz ja nadepnęłam na odcisk. Tyle lat liczyłam na to, że w końcu wyciągnie rękę do szczerej i otwartej synowej. Nie doczekałam się. Machnęłam ręką, a ona uznała moją postawę za wypowiedzenie wojny.
Młodszy syn wreszcie dorósł i z nowym mężem mogła spokojnie odlecieć w świat. Nic jej już przy nas nie trzymało. Rozpoczęła kolejny rozdział swojego życia na własnych warunkach. Wciąż ją jednak podziwiałam. Ja bym się nie odważyła. Żaden z wnuków jej nie obchodzi. Starszy, Mateusz, to krnąbrny chłopak i nie lubi żadnej z babć, a Beata, w przeciwieństwie do mej przymilnej matki, z nawiązką mu się odwzajemnia. Młodszy Sebastian jest słodki, ale również nie w Beaty typie.
Zwierzyła się kiedyś, że przypomina jej pierwszego męża, ojca Mariusza. Miała przy tym minę świadczącą najlepiej, co na temat tego podobieństwa sądzi. Trudno. Babcia Ewa robi za dwie, a może nawet za dwieście. Przyzwyczailiśmy się już do nieobecności Beaty. Tak jest zresztą lepiej, przynajmniej nikogo nie wkurza.
Czasem zjawi się w święta, z wybitnie nietrafionym prezentem i znudzoną miną. Dawno przestałam się tym przejmować. Rozumiem ją. Nie każda kobieta musi kwilić na widok wnuków. Nie każdej smakuje rodzinny zawiesisty sosik. Żyj i daj żyć innym – niczego mądrzejszego na tym świecie nie wymyślono.
W ostatnią niedzielę Mateusz przyprowadził swoją pierwszą dziewczynę. Siedziała do późnego wieczoru, zjadła z nami obiad i kolację, oglądaliśmy razem telewizję. Takie rzeczy robią teraz młodzi ludzie. Nam nawet nie przyszłoby to do głowy – z własnej woli siedzieć ze starymi zamiast latać po mieście. Co za ciepła klucha z tej Małgosi. I jakie ma grube niezgrabne nogi. Popatrzyłam na siebie w lustrze. Na twarzy pojawił mi się grymas…
– Mateusz chce się ożenić z fortepianem, a może nawet szafą gdańską – mruknęłam do Mariusza, gdy wreszcie wyszła.
– A tam ożenić, ma jeszcze dużo czasu, spoko. Poza tym jego sprawa, skoro dziewczyna mu się podoba…
Przybrał minę, jakiej nie lubię.
– …to znaczy, że ma zły gust! – wypaliłam z wściekłością.
– Przesadzasz, jest niebrzydka. I miła.
– Nasz syn zasługuje na coś lepszego.
Zmywałam makijaż siedząc przed lustrem i raz jeszcze przywołałam w pamięci obraz dziewczyny Mateusza. Popatrzyłam na swoje odbicie. Na twarzy pojawił mi się grymas, rodzaj uśmiechu zaprawionego niezrozumiałą wyższością i złośliwym przekąsem. Było w tym wyrazie coś doskonale znanego, a jednocześnie nowego, obcego. Z lustrzanej tafli patrzyła na mnie drwiąco Beata, moja teściowa… Jak to możliwe? Przecież ja jestem zupełnie inna! A może jednak wcale nie?!
Czytaj także:
W Wigilię mój kochanek miał zostawić żonę i spędzić ze mną święta. Wyłączył telefon
W Wigilię znowu będę sama. Mój mąż pojedzie do dzieci i byłej żony. Ja zawsze jestem gorsza
Moja wnusia prosi Mikołaja, żeby jej mama wróciła z zagranicy. Nie wie, że ją porzuciła