Śnieg padał gęsto, tłumiąc wszelkie dźwięki i sprawiając, że park wyglądał jak wyjęty z innego świata. Kroki stawiałem powoli, jakby każda chwila spędzona w samotności ważyła tonę. Nie mogłem znieść ciszy w domu, zbyt głośnej i zbyt pustej. Wigilijny wieczór, który dawniej był dla mnie świętem pełnym ciepła, teraz przypominał tylko o stracie.
Spacerowałem po parku
Zatrzymałem się przy ławce, tej samej, na której kiedyś siedziałem z Anną i Martą. Kiedy to było? Pięć, sześć lat temu? Nawet nie wiem. Pamiętam tylko zapach pierników, śmiech córki i ciepło dłoni żony, gdy siedzieliśmy tutaj. Teraz była tylko zimna ławka i ja, starszy facet, który próbował sobie wmówić, że spacer to dobry pomysł.
Spojrzałem w stronę światła latarni i wtedy go zobaczyłem. Skulony mężczyzna, siedzący na sąsiedniej ławce. W pierwszej chwili pomyślałem, że to złudzenie – kto by tu siedział w taką noc? Ale nie, on był prawdziwy. Schowany w zbyt cienkim płaszczu, jakby próbował stać się niewidzialny. I chyba właśnie to mnie poruszyło.
Odważyłem się podejść
Podszedłem bliżej, choć czułem się dziwnie. Co miałem powiedzieć? „Przepraszam, dlaczego pan tu siedzi?” Brzmiało to głupio, więc zamiast tego po prostu chrząknąłem.
– Nie za zimno na siedzenie tutaj? – zapytałem, próbując zabrzmieć naturalnie.
Facet podniósł głowę. Jego twarz była zmęczona, zmarznięta, z oczami, które chyba widziały już wszystko.
– Zimno – odparł. Głos miał chrapliwy, jakby dawno nie mówił z nikim. – Ale gdzie miałbym pójść?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Zamiast tego wyjąłem kawałek chleba, który wziąłem z myślą o karmieniu ptaków. Wyciągnąłem rękę.
– Proszę.
Przez moment patrzył na mnie, jakby zastanawiał się, czy to jakaś pułapka. W końcu sięgnął po chleb i skinął głową.
– Dzięki. Mało kto… – przerwał, wzruszając ramionami.
– Wigilia – powiedziałem. – Zawsze myślałem, że to czas spokoju. Ale teraz? Sam nie wiem, czym jest.
Zaczęliśmy szczerze rozmawiać
Spojrzał na mnie z czymś, co mogło być litością albo współczuciem.
– Dla mnie to dzień jak każdy inny. Może tylko trochę gorszy, bo ludzie przypominają, jak ci dobrze kiedyś było. – Uśmiechnął się gorzko.
Usiadłem na skraju jego ławki, zostawiając między nami odstęp. W normalny dzień pewnie bym tego nie zrobił, ale dzisiaj? Coś mnie tu zatrzymało.
– Nie warto być samemu – powiedziałem.
Nie wiem, czy to było do niego, czy do mnie samego. Przyglądał mi się chwilę, jakby próbował ocenić moje intencje. W końcu kiwnął głową i przesunął się odrobinę, robiąc mi miejsce. I tak zaczęła się ta dziwna rozmowa, której nie planowałem. Nieznajomy jadł kawałek chleba, ostrożnie, jakby chciał, żeby starczył na dłużej. W końcu odezwał się pierwszy.
– Dobrze pan zrobił, że wyszedł. Gorsze od zimna jest chyba tylko siedzenie samemu w czterech ścianach – mruknął.
– Czasem wydaje mi się, że moje ściany są tak puste jak ja – odpowiedziałem, zaskoczony własnymi słowami.
– Każdy ma swoje piekło – jego wzrok wbity był w ziemię, ale w głosie słyszałem coś więcej niż rezygnację.
Obaj wiele straciliśmy
Poczułem, że muszę coś powiedzieć.
– Straciłem żonę i córkę w wypadku. To było w Wigilię, kilka lat temu. Wracały samochodem, spieszyły się, żeby zdążyć na czas. Nie zdążyły.
Spojrzał na mnie, jakby te słowa coś w nim poruszyły.
– Przepraszam. Nie wiem, co powiedzieć.
– Nie musi pan nic mówić – westchnąłem. – A pan?
– Jestem Marek. Kiedyś miałem firmę, rodzinę… wszystko. Potem przyszedł kryzys, choroba i teraz jestem tutaj. Jak widać, taki los.
Przez chwilę nie odpowiedziałem. Zdałem sobie sprawę, że choć nasze historie były różne, w pewien sposób nas łączyły. Obaj mieliśmy wszystko, obaj to straciliśmy.
– To nie był łatwy rok – powiedział w końcu Marek. – A Wigilia… czasem wydaje mi się, że te święta istnieją tylko po to, żeby pokazać ludziom, jak wiele im brakuje.
Pokiwałem głową, patrząc na wirujące płatki śniegu. Przez chwilę milczeliśmy, ale ta cisza była inna. Już nie obca. Jakbyśmy obaj znaleźli w niej coś, co łączyło nas bardziej niż jakiekolwiek słowa.
Siedzieliśmy w tej ciszy, która zaczęła przypominać coś w rodzaju ulgi. To dziwne, jak obecność kogoś, kto nosi swoje własne ciężary, może sprawić, że twoje wydają się trochę lżejsze.
Potrzebowaliśmy się wygadać
W końcu Marek odezwał się znowu:
– Wie pan, co jest najgorsze? Nie to, że człowiek traci. Ale to, że przestaje pamiętać, co to znaczyło mieć.
Spojrzałem na niego, lekko zaskoczony.
– Jak to?
– Kiedyś miałem córkę, taką małą blondyneczkę. Miała sześć lat, kiedy choroba wzięła wszystko, co miałem. I… wie pan, teraz czasem mam wrażenie, że zapominam, jak się śmiała. Albo jak mówiła „tato”. To boli bardziej niż ta ławka czy mróz.
Jego słowa zapadły mi głęboko w serce. Przypomniałem sobie Martę, jak uwielbiała w Wigilię podglądać, czy ktoś nie chowa się za drzwiami z prezentami. Czy ja też zapominam? Nie, nie chciałem tego.
– A pan? – zapytał nagle Marek, przerywając moje myśli. – Czym dla pana były święta?
Uśmiechnąłem się słabo, patrząc na latarnię, pod którą wirował śnieg. – Wigilia zawsze zaczynała się od zapachu makowca. Żona piekła go dzień wcześniej, a Marta podkradała nadzienie. Śmiałem się wtedy, bo zostawiała zawsze takie ślady, jakby myszy przegryzły.
Marek parsknął cicho.
– Moja żona robiła pierogi. Czuło się je w całym domu. Powiedziała kiedyś, że pierogi to jedyna tradycja, jakiej nigdy nie porzuci.
– A teraz? – zapytałem, zanim zdążyłem się powstrzymać.
Przez chwilę milczał.
– Teraz nie ma już tradycji. Została tylko Wigilia, w której ja i moje wspomnienia siedzimy na tej ławce.
– Może to wystarczy? – rzuciłem cicho.
Spojrzał na mnie z dziwnym błyskiem w oku, jakby chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego skinął głową. I tak siedzieliśmy dalej, dzieląc się historiami, które przypominały, że nawet w największej samotności człowiek zawsze może znaleźć fragment przeszłości, który wciąż jest wart pamiętania.
Zaśpiewaliśmy kolędę
Śnieg przestał padać, a park wokół nas zaczął wypełniać się delikatnym światłem ulicznych lamp. Siedziałem obok Marka i nagle poczułem, że coś w tej rozmowie się zmieniło. Marek odwrócił się do mnie i niespodziewanie zaczął nucić cichą melodię. Znałem ją dobrze – kolęda, którą śpiewało się w każdym domu.
– Lubi pan kolędy? – zapytałem, zdziwiony, ale zaintrygowany.
– Moja córka uwielbiała „Cichą noc” – odparł z zamyśleniem. – Chyba dlatego czasem nucę. Jakbym chciał, żeby to ją przywołało, choć wiem, że to niemożliwe.
Zebrałem się na odwagę i zacząłem cicho śpiewać razem z nim. Mój głos był niepewny, a jednak… coś w tej chwili było wyjątkowe. Głos Marka dołączył do mojego, silniejszy, choć pełen jakiegoś trudnego do opisania żalu.
Dźwięki niosły się po pustym parku, z każdym słowem stając się mniej kruche. „Cicha noc, święta noc…” – te słowa, choć znajome, brzmiały inaczej. Jakby przypominały o czymś, co obaj zgubiliśmy, ale wciąż nosiliśmy w sobie.
Kiedy skończyliśmy, zapadła cisza. Marek spojrzał na mnie z czymś, co wyglądało na wdzięczność.
– Wie pan – odezwał się w końcu – w tej chwili, przez chwilę, poczułem, jakby to naprawdę były święta.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc tylko skinąłem głową. Ale w środku coś się poruszyło. Może Wigilia naprawdę nie jest stracona, jeśli choć jeden człowiek poczuje, że nie jest sam.
Zaprosiłem Marka do domu
– Marek – odezwałem się nagle, zanim zdążyłem przemyśleć, co chcę powiedzieć. – Może pójdziemy do mnie? Mam trochę jedzenia… makowiec, barszcz. Nic szczególnego, ale…
Marek spojrzał na mnie z niedowierzaniem. W jego oczach widziałem coś, co trudno było określić – może ulgę, może wdzięczność, a może po prostu głęboką niepewność.
– Nie wiem… Nie chcę się narzucać – mruknął, zerkając w bok.
– Żadne narzucanie. W Wigilię nie powinno się być samemu, prawda? – uśmiechnąłem się, choć nie byłem pewien, czy ten uśmiech przekona bardziej jego, czy mnie samego.
Przez chwilę milczał, jakby walczył ze sobą. W końcu podniósł głowę i skinął lekko.
– Dobrze… jeśli to naprawdę nie jest problem.
Droga do mojego mieszkania minęła w milczeniu. Marek szedł kilka kroków za mną, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że ktoś go zaprosił. Kiedy weszliśmy do środka, w przedpokoju stanął jak wryty.
– Ma pan… tak przytulnie – powiedział niepewnie, rozglądając się po skromnie urządzonym pokoju.
– Kiedyś było więcej życia – odparłem, stawiając na stole talerz z makowcem. – Siadaj, proszę i mówi mi Edek.
Marek usiadł ostrożnie na krześle, jakby bał się, że coś uszkodzi. Podałem mu kubek ciepłego barszczu, a on uniósł go oburącz, jakby to był najcenniejszy skarb.
– Dzięki… naprawdę – powiedział cicho.
Siedzieliśmy przy stole, dzieląc się prostym jedzeniem i wspomnieniami. Były to najskromniejsze święta, jakie kiedykolwiek spędziłem, ale jednocześnie… jedne z najważniejszych. W ciszy, w drobnych gestach i słowach, odnalazłem coś, co myślałem, że straciłem na zawsze – poczucie wspólnoty, choć na krótką chwilę.
Edward, 65 lat
Czytaj także: „Płacząc nad karpiem ze zmęczenia, przysięgłam sobie spokojne święta. Mam gdzieś rodzinne tradycje”
„Szwagier grzał mnie jak piec w grudniu, nie mogłam mu się oprzeć. Zgrzeszyłam, ale dla takich wrażeń było warto”
„Przed firmową Wigilią, zamiast prezentu, dostałam tajemniczą kartkę. Te kilka słów na zawsze zmieniło moje życie”