„Synowie doprowadzali mnie do szału, w głowie mieli tylko telefonu. Jednak największym dzieciakiem okazał się mój mąż”

kobieta w górach fot. Adobe Stock, Alberto
„Mojemu małżonkowi niezbyt uśmiechał się przymusowy trekking po szczytach, więc jego entuzjazm nieco przygasł. Dobrze wiedziałam, do czego są zdolni. Całkiem realne było ryzyko, że nasz wypad w góry skończyłby się przesiadywaniem w jakimś salonie z automatami do gier”.
/ 18.10.2024 07:15
kobieta w górach fot. Adobe Stock, Alberto

Brnęliśmy naprzód, torując sobie drogę pomiędzy ogołoconymi z liści krzakami i powalonymi drzewami. Wszystko wskazywało na to, że mało kto zapuszcza się w te leśne ostępy. A może wręcz nikt! Ta pierwotna dzikość sprawiła, że strach zaczął chwytać mnie za gardło.

Góry miały być idealną okazją, by dzieci zobaczyły niesamowite widoki i trochę się poruszały na świeżym powietrzu, zamiast gapić się w ekrany. Nikt nie spodziewał się jednak takiego obrotu spraw! Od samego początku wypad z rodziną okazał się totalną klapą. Nasi chłopcy, Kacper i Wojtek, szwendali się po ośrodku jak zombie – znudzeni i bez humoru.

Spędzenie całego tygodnia sam na sam z rodzicami wydawało im się równie atrakcyjne, co zesłanie na koniec świata. Kumple tam, a oni utknęli tutaj! Całe szczęście przynajmniej było WiFi.

Synalkowie działali mi na nerwy

– Internet w tym pensjonacie jest do bani – narzekał w kółko Kacper, maniak gier sieciowych.

Sieć w ośrodku działała jak mucha w smole, więc junior zmuszony był czekać wieki na odpowiedź systemu po każdym kliknięciu. Czy jakoś tak, bo ja się na tym nie znam. Synalkowie działali mi na nerwy coraz bardziej, a rozjuszona mama to istny horror.

– Wymyśl im jakieś zajęcie – trąciłam łokciem małżonka śpiącego z gazetą na gębie.

– Czemu akurat na mnie to spada? – Andrzej wydał z siebie pełne rezygnacji westchnięcie, niczym nasz młodszy syn Wojtuś.

– Ponieważ pełnisz rolę ich taty – odrzekłam – i przewodzisz całej wyprawie.

– Wiesz co... – Mąż odłożył gazetę na bok i dźwignął się do pozycji siedzącej. – Dawno temu, jeszcze jako student, faktycznie organizowałem podobne eskapady.

– No właśnie o tym wspominam – podkreśliłam swoje słowa. – Jesteś urodzonym przywódcą, a nasze pociechy potrzebują wzorca do naśladowania. Zorganizuj im wycieczkę. A najlepiej będzie, jak nazwiesz to wszystko trekkingiem. W sumie oznacza to samo, ale jakoś tak dostojniej brzmi.

Swoją drogą on jeden wyniósł coś pozytywnego z tego wyjazdu, bo wreszcie mógł nadrobić zaległości w drzemkach.

Ubraliśmy się odpowiednio

Mojemu małżonkowi niezbyt uśmiechał się przymusowy trekking po szczytach, więc jego entuzjazm nieco przygasł. Nie odpuściłam jednak. W końcu zdecydowałam, że pójdę razem z nimi, tak na wszelki wypadek, gdyby próbowali się gdzieś ulotnić. Dobrze wiedziałam, do czego są zdolni. Całkiem realne było ryzyko, że nasz wypad w góry skończyłby się przesiadywaniem w jakimś salonie z automatami do gier.

Trasa, którą obraliśmy, wydawała się rozsądnym wyborem. Nic skomplikowanego. Przyjemny spacer uroczym szlakiem. Wprawdzie pod górę, bo wspinaliśmy się lasem aż na wierzchołek, ale z tą drogą radziły sobie latem wycieczki szkolne i rodziny z maluchami, więc poziom trudności był dość niski.

Ubraliśmy się odpowiednio: wygodne adidasy i kurtki przeciwdeszczowe, a pod spodem parę warstw ciuchów, co tworzyło niezłą opcję na każdą aurę. Pogoda w górach zmienia się w mgnieniu oka, więc lepiej być gotowym na to, że idziemy w górę przy słoneczku, a schodzimy w deszczu albo przy opadach śniegu. Mieliśmy też niewielkie plecaki z ciepłą herbatką, kanapeczkami i czekoladą.

Przemyśleliśmy wszystko, dopilnowaliśmy każdego drobiazgu. Mimo to...

– Czy to jeszcze kawał drogi? – narzekał Wojtek, któremu wyprawa niezbyt przypadła do gustu.

Marzył tylko o tym, żeby czym prędzej mieć za sobą ten rodzinny obowiązek i móc wrócić do ośrodka wypoczynkowego. A w zasadzie to najchętniej od razu pojechałby do stolicy, gdzie byli tęskniący za nim znajomi.

– Nóżki cię pobolewają? – zapytałam zatroskana.

– Poproś mamusię, to cię poniesie na barana – wtrącił złośliwie Kacper, wymijając brata.

Nie narzekał, w przeciwieństwie do innych. Być może doszedł do wniosku, że gdy tylko pokona wyznaczony odcinek szlaku, będzie mógł wrócić do tej gry, którą musiał przerwać.

Przemierzaliśmy urokliwą trasę

W takiej przyjemnej, rodzinnej atmosferze przemierzaliśmy urokliwą trasę. Znaki na szlaku były czytelne, nie sposób było zabłądzić. Panował całkiem spory chłód, ale od czasu do czasu zza chmur wyglądało słońce. Według moich obliczeń za jakieś dwie godziny powinniśmy stanąć na szczycie.

Miałam nadzieję, że chłopcom się to spodoba. Zdobędą prawdziwą górę i będą mieli czym się pochwalić przed kolegami, mimo że w tej chwili sądzą, że niepotrzebnie dali się tu przytaszczyć.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, słońce jakby na złość schowało się za chmurami i zrobiło się szaro. O tej porze roku w górach szybko robi się ciemno, a przy takiej pogodzie to już w ogóle…

– Już się napatrzyliście? No to w drogę, szkoda czasu. Czeka nas niezła wycieczka, oby tylko zdążyć przed zmrokiem – powiedziałam, szykując się do zejścia.

– Zaraz, zaraz, a ty dokąd? – zatrzymał mnie Andrzej. – Lepiej pójść tamtędy. – Wskazał inny szlak. – Tak będzie krócej. Rzuciłem okiem na mapę i wygląda na to, że trafimy wprost na drogę, może nie tam, gdzie planowaliśmy, ale zawsze możemy złapać autobus. Ważne, żeby nie wracać po swoich śladach. Przecież nie po to idziemy na trekking.

– Masz pewność? – zapytałam z wahaniem w głosie. – A co jak się zgubimy?

– Daj spokój, to nie są żadne dzikie ostępy, tylko przetarte szlaki, którymi przewalają się tabuny wczasowiczów. – Andrzej zerknął na mnie z lekceważeniem. – No dobra, panowie, idziemy! – zawołał w stronę synów i zniknął między drzewami.

Niebo skryło się za chmurami

Choć dzień był jeszcze młody, niebo skryło się za chmurami. Szłam przed siebie, nie patrząc na boki i nagle wpadłam na plecy Andrzeja.

– To co, może mała przerwa na herbatkę? – rzuciłam luźno.

Nic nie powiedział. Przeszedł parę kroków, popatrzył dookoła i z powrotem do mnie podszedł.

– Zwróciłaś uwagę na te znaki wyryte w korze? – zadał pytanie.

– Jakoś nie za bardzo, w końcu to ty idziesz przodem.

– Cały czas wędrowaliśmy obok strumyka.

– Jakoś nie dociera do mnie dźwięk płynącej wody – poczułam niepokój.

– I tu jest pies pogrzebany. – Andrzej zsunął nakrycie głowy. – Już od pewnego momentu do mnie też nic nie dociera. Zakładałem, że strumień sobie spokojnie meandruje i niedługo znów go zobaczymy. W końcu woda zawsze spływa ze szczytu w dół.

– No to w czym rzecz? Schodźmy na dół, przecież prędzej czy później dotrzemy na szczyt. Proste jak drut.

– W terenie górskim sprawa nie jest tak banalna. Trasa w dół jedynie na papierze wygląda na prostą. W rzeczywistości szlak może biec przez siodło lub wymagać nieznacznego podchodzenia. Ale co ja ci tu próbuję wytłumaczyć, sama spójrz wokół siebie. Dokąd byś ruszyła?

Mąż wyciągnął kompas

Wszędzie wokół rozpościerał się bór o zwartym runie. Ukształtowanie powierzchni było niejednolite, ciężko jednoznacznie wyznaczyć azymut wędrówki.

– No i jak? Co robimy? – zapytałam.

– Chyba zabłądziliśmy, co? – Kacper okazał zaciekawienie.

– Spokojnie, to tylko tymczasowa dezorientacja – z godnością stwierdził małżonek, pogrążając się w studiowaniu mapy.

Sięgnął również po kompas i zaczął w głowie dokonywać jakichś wyliczeń.

Ruszymy zgodnie z azymutem – oznajmił w końcu, pokazując dłonią obrany kierunek. – Lepiej się zbierajmy, bo faktycznie ciemność może nas tu dopaść.

Brnęliśmy przez bezlistne zarośla i leżące kłody. Ten las sprawiał wrażenie rzadko odwiedzanego przez wędrowców. Można by rzec, że był dziewiczy! Strach ścisnął mnie za gardło.

– Andrzej! – zawołałam, dopadając do męża. – Zróbmy sobie małą przerwę i przekąśmy coś. Padam z nóg, musimy zregenerować siły. Mamy jeszcze kawał drogi?

– Trudno powiedzieć – odparł cicho mój mąż. – Wydaje mi się, że idziemy tam, gdzie trzeba, ale na pewno nie trzymamy się szlaku. To może chwilę potrwać, ale w końcu na pewno wydostaniemy się z tego lasu, nie przejmuj się. Chwilę odsapniemy i ruszymy w dalszą trasę.

Kontynuowaliśmy marsz bez słowa

Mieliśmy zaledwie kilka chwil na posiłek – szybko łyknęliśmy gorącego napoju i wpakowaliśmy do ust po parę kęsów pieczywa. Andrzej schował tabliczkę czekolady na dno bagażu.

– To na wszelki wypadek, jakby sytuacja się pogorszyła – rzucił krótko. – Ciężko powiedzieć, ile jeszcze kilometrów przed nami.

– Ale my już ledwo zipniemy – poskarżył się Wojtek.

– Nie ma mowy o postoju. Podczas przerwy ciało wychładza się i traci energię. Musimy iść dalej. Prędzej czy później dotrzemy do celu.

Kontynuowaliśmy marsz bez słowa. Strach o synów nie dawał mi spokoju. Czy jesteśmy wystarczająco dobrymi rodzicami, skoro pozwoliliśmy chłopcom znaleźć się w takiej sytuacji? Naszym obowiązkiem jest zapewnienie im bezpieczeństwa, a mimo to...

– Ja to wezmę, mamo. – Kacper chciał przejąć mój bagaż.

– Nie ma takiej opcji! – zręcznie uniknęłam jego rąk. – Lepiej, żebyś zachował energię, poradzę sobie.

– Ale ty też powinnaś, a masz mniej siły niż ja. No wiesz, dziewczyny są po prostu słabsze – stwierdził, jakby wygłaszał jakąś mądrość.

W normalnych okolicznościach parsknęłabym śmiechem. A zatem jedynie to wyniósł z naszych pogadanek odnośnie uprzejmego traktowania koleżanek!

Poczułam ciepło na sercu

Tym razem jednak po prostu poczułam ciepło na sercu. Mój chłopiec troszczył się o to, bym czuła się komfortowo i bezpiecznie. Pragnął mnie ochraniać. Nawet nie spostrzegłam, gdy dorósł i stał się mężczyzną.

– Mamo, przekaż mi tę torbę, będziemy ją dźwigać na zmianę – Wojtek przyłączył się do brata.

Zsunęłam z pleców tobołek, aby nie sprawić im przykrości. Wykorzystałam moment i uściskałam swoich synów. Wyszarpnęli się z uścisku.

– Mamo, daj spokój, nie ściskaj mnie – zamarudził Kacper.

– Co wy tam wyrabiacie? Szybciej, zapada zmrok – wtrącił się Andrzej.

Ile można maszerować? Przecież nie jesteśmy maszynami. Jednak mój małżonek poganiał nas bezlitośnie, zagrzewając do wysiłku.

– Zdaję sobie sprawę, że nogi aż was palą, czujecie się wyczerpani – podkreślał – lecz nie możemy się zatrzymywać. Póki idziemy, utrzymujemy ciepło w organizmach. Poza tym rosną nam szanse, że wyjdziemy na jakąś drogę albo trafimy na szlak. Kumacie? W ostateczności rozłożymy się na nocleg, ale to ryzykowne wyjście. Można przysnąć i wpaść w letarg, a organizm straci ciepło.

Słuchaliśmy tych słów z przerażeniem. Mieliśmy być w niebezpieczeństwie? Jak do tego doszło? Skąd wzięło się to, że zwyczajna wyprawa zamieniła się w zmaganie o życie?

Straciliśmy orientację w terenie

– Spokojnie, bez paniki – łagodził sytuację Andrzej. – Straciliśmy orientację w terenie i musimy zachować ostrożność. Dla bezpieczeństwa. Wszystko się ułoży, po prostu dostosujmy się do okoliczności. Wyznaczyłem azymut kompasem. To sprawdzona harcerska technika. Wystarczy, że pokonamy ten dystans. Jak patrzę na mapę, nie wygląda to najgorzej.

– Ale jesteśmy w lesie – powiedział Kacper.

– Zgadza się. Spowalniają nas nierówny teren, powalone pnie i połamane konary, które trzeba obchodzić. Nie forsujcie tempa, nie biegajcie. Poruszajcie się jednostajnie, w równomiernym rytmie oddechów. To nam pomoże.

Około dziesiątej w nocy skonsumowaliśmy ostatnią czekoladę. Andrzej dopilnował, aby każdy otrzymał swoją porcję. Sądziłam, że zostawimy ją dla naszych pociech, ale mąż zaprzeczył ruchem głowy. Wtedy dotarło do mnie, że w ekstremalnych warunkach to zazwyczaj opiekunowie są najbardziej zagrożeni.

Być może ich ciała szybciej się poddają, ponieważ lepiej rozumieją powagę sytuacji? Noc spędzona w środku lasu może okazać się dla nas tragiczna w skutkach. Chwilowo rozgrzewa nas wysiłek marszu, ale jak długo będziemy w stanie iść?

Zmęczenie dawało o sobie znać, posuwaliśmy się do przodu na ostatnich rezerwach energii. „Zgubić się w polskich górach, tuż przy szlaku, to kompletna głupota” – przemknęło mi przez głowę. A jednak właśnie to nam się przytrafiło.

– Już dłużej nie dam rady, mamo. – Wojtek miał zmęczoną minę, a jego wychudzona twarz sprawiała wrażenie, jakby był starszy niż w rzeczywistości.

Poczułam ból w sercu

– Dasz radę, kochanie. Jeszcze kawałek – przytuliłam syna, chcąc go jakoś pocieszyć i wesprzeć.

– A co, jeśli nie uda nam się odnaleźć właściwej drogi? – odezwał się Kacper, idący za nami. – Może chodzimy w kółko? Istnieje taka możliwość, no nie?

Zaniemówiłam, bo sama zadawałam sobie to pytanie.

– Nie martwcie się, damy radę – powiedziałam, siląc się na optymizm w głosie. – Na pewno tak będzie. Ojciec kieruje nas najkrótszą trasą, podążając za kompasem. Już niedługo dotrzemy do drogi, przekonacie się.

Przez kolejne trzydzieści minut maszerowaliśmy w ciszy. Kacper jako pierwszy wychwycił dźwięk szemrzącej rzeki.

– Słuchajcie! Tam jest potok! – zawołał podekscytowany.

Poczułam, jak ulatują ze mnie resztki sił. Nogi zrobiły się miękkie jak z waty i gdyby nie podtrzymujące mnie ramię Andrzeja, runęłabym bezwładnie na przesiąkniętą wilgocią ściółkę.

Nie ma się czym martwić – wyszeptał, składając na moich ustach czuły pocałunek. Jego twarz promieniała szczęściem. – Najgorsze już za nami. Kiedyś będziemy wspominać tę przygodę ze śmiechem! Ruszymy wzdłuż strumienia, a w końcu dotrzemy do naszego pensjonatu.

– Chyba właśnie znalazłem oznaczenie trasy! – Wojtek przekazał nam jeszcze radośniejszą nowinę. W mroku rozpraszanym jedynie nikłą poświatą bijącą od śnieżnej pokrywy, jego sokole oko wypatrzyło namalowane na korze drzewa kolorowe paski.

– Wygląda na to, że podążamy właściwą drogą – stwierdził Andrzej z ulgą w głosie.

– Całkiem dobrze sobie poradziłeś z nawigacją, tatku – rzucił z aprobatą Kacper, u którego znienacka odżyły dobry humor i luz.

– No ba! – skwitował oszczędnie w słowach Wojtek. Jak na niego, to stanowiło nie lada pochwałę.

Gdy w końcu emocje opadły, ruszyliśmy w dalszą drogę. Maszerowaliśmy przez kolejne dwie godziny, aż wreszcie dotarliśmy do skraju lasu. Naszym oczom ukazał się przepiękny widok – rozległe łąki pokryte świeżutkim, białym puchem. Gdzieś w oddali migotały światełka niewielkiej miejscowości.

Wiedzieliśmy, że szosa jest już całkiem blisko. O tej porze nocy ruch był znikomy, więc nadzieja na złapanie stopa do pensjonatu prysła jak bańka mydlana. Mimo wszystko rozpierała nas radość. Udało nam się! Byliśmy z powrotem po długiej wyprawie.

Aneta, 45 lat

Czytaj także:
„Kumpel odkrył, że narzeczona przyjaciela ma kolorową przeszłość. Nie sądziłem, że wykorzysta tę wiedzę w taki sposób”
„Mój syn ma 30 lat, a matka pierze mu nawet bieliznę. Mam serdecznie dosyć darmozjada”
„Na wycieczkach szkolnych zająłem się nie tylko dziećmi. Niejedna mama wpadała do mnie na korepetycje”

Redakcja poleca

REKLAMA