Witek był naszym jedynym, upragnionym i wyczekanym synem. Naszym oczkiem w głowie. Niestety, po wielu latach nadszedł okres buntu, z którym mój mąż sobie nie radził. Jedna sytuacja spowodowała, że straciłam moje dziecko na wiele lat.
Stach jest przywiązany do tradycji
Często staję przy oknie kuchennym i spoglądam w dół na pobliski plac zabaw. W kuchni jestem praktycznie cały czas. Wciąż mam jakieś zajęcie – mąż zamarzy o pysznym daniu, przyjdą goście, przybiegnie sąsiadka na ploteczki przy kawie albo zbliżają się urodziny, imieniny czy święta...
Uwielbiam ten domowy klimat, ale przecież samo z siebie nic nie powstanie. Mój mąż to ani kubka po herbacie nie opłucze, ani talerza do zlewu nie zaniesie. Trochę mam do siebie pretensje, bo od samego początku nie pilnowałam, żeby mi pomagał w gospodarstwie domowym. Jak dzieciaka przyuczysz, to będzie umiał, a dorosłego faceta to już nie nauczysz nowych rzeczy, szczególnie jeśli przez całe dotychczasowe życie wszystko dostawał na tacy.
Kiedy tylko okazało się, że spodziewamy się dziecka, mąż stwierdził, że powinnam zrezygnować z pracy zawodowej, mimo że wcześniej się na nią godził.
– Jako facet czuję się w obowiązku zapewnić byt naszej rodzinie – oznajmił. – Ty z kolei skup się na własnym zdrowiu i naszym maleństwie.
Wzięłam sobie do serca jego radę i od tej pory się nią kierowałam, mimo że poroniłam trzy razy z rzędu. Niesamowicie pragnęłam zostać mamą, więc każda z tych strat przeraźliwie bolała. Staszek również przeżywał to po cichu, na swój własny sposób, ponieważ nie należał do osób, które zbyt ostentacyjnie okazują emocje. Przecież on także nie mógł się już doczekać, kiedy będzie miał syna. Gdy więc po raz czwarty dowiedziałam się, że jestem w ciąży, obydwoje z wielką troską dbaliśmy o maleństwo pod moim sercem.
Pamiętam, że był to wyjątkowy okres, gdy Stach zakazał mi jakiejkolwiek aktywności w mieszkaniu. Wylegiwałam się niczym królowa, a on uwijał się wokół mnie jak w ukropie – przynosił różne rzeczy, zabierał, głaskał mnie po głowie, robił masaż stóp i czesał włosy.
Poprosił swoją siostrę oraz matkę, żeby pomogły mu z porządkami, gotowaniem i praniem. No i ponieważ miałam unikać stresu, to one również traktowały mnie jak delikatną porcelanę. Miałam wtedy raj na ziemi, ale jednocześnie umierałam z nudów, bo nie przywykłam do ciągłego wylegiwania się. Ale jakoś daliśmy radę!
Walka pokoleń trwa od zawsze
Donosiłam ciążę i na świat przyszedł mój zdrowy chłopczyk. Ile ja się przy tym maleństwie nalatałam, nadgoniłam wszystkie zaległości w byciu aktywną. Nieustannie się o niego martwiłam. Był naszym jedynakiem, więc obdarzaliśmy go bezgraniczną miłością.
Możliwe, że przesadzaliśmy z tą opieką, za bardzo go rozpieszczając. Kto wie, może nasza nadmierna troska nie wyszła mu na dobre... Synek rósł jak na drożdżach, stawał się coraz bardziej dojrzały, aż przyszedł ten moment, kiedy zbuntował się przeciwko nam.
Teoretycznie wiedza o tym konflikcie jest powszechna, ale zaskakuje on każdego. Nas też to zaskoczyło, a zwłaszcza Staszka. Przyzwyczajony do tego, że syn go słucha, kompletnie nie potrafił poradzić sobie z buntem jedynaka, który robił wszystko po swojemu. Ignorował jego wskazówki, nie zważał na nakazy i zakazy.
Pociągały go sprawy i rzeczy, których Staszek w ogóle nie mógł zaakceptować. Świat przecież tak szybko idzie naprzód, staje się coraz bardziej otwarty i daje miliardy opcji, o jakich kiedyś nawet nie marzyliśmy. Wcale mnie to nie zaskakuje, że młody pragnął spróbować, parł do tego świata.
Faceci ze sobą walczyli, jeden przez drugiego chciał forsować własne zdanie, a moja rola polegała na tonowaniu konfliktów. Jednak z każdym rokiem dorastania Witka, z każdym krokiem przybliżającym go do momentu kluczowych wyborów, sprawy się komplikowały.
Tata z synem ciągnęli w przeciwnych kierunkach. Ich słowne przepychanki, czy raczej awantury, przybierały na sile. Stach tłukł pięścią w stół, a Wicio zaciskał zęby tak mocno, że widziałam pulsującą mu na skroni żyłkę. Robił, co mógł, żeby nie wybuchnąć, nie pyskować staruszkowi i okazać respekt, ale w pewnym momencie po prostu pękł.
Dzień, który wszystko zmienił
Tamtego dnia Stanisław wrócił do domu po pracy w wyraźnie nie najlepszym nastroju. Nie mam pojęcia, co się stało tym razem. Dobiegły mnie z kuchni odgłosy ich sprzeczki, a gdy skończyłam wycierać talerze i weszłam do pokoju, sytuacja zdążyła już mocno eskalować.
Stali twarzą w twarz, napięci jak postronki. Tak odmienni, a jednocześnie uderzająco podobni, niczym Staszek przeglądający się w lustrze i dostrzegający w nim odbicie samego siebie z młodości. Pozornie taki sam, ale mimo wszystko zupełnie odmienny. Obydwaj rozjuszeni, zjeżeni, z twarzami zaczerwienionymi od nadmiaru emocji, zaciskający pięści w identycznym geście.
– Nie wiesz nic o dorosłości i braniu odpowiedzialności za swoje czyny, smarkaczu! – darł się Staszek.
– I całe szczęście, bo nie mam zamiaru wieść takiego nudnego życia jak ty! – ryczał Witek. – Tyrać, wracać do domu, żreć obiad, gapić się w telewizor, kolacja i spać, a potem znowu to samo. Dzień w dzień, jak wół roboczy. Bez sensu kompletnie!
Choć przeczuwałam, co za chwilę nastąpi, nie zdążyłam zareagować odpowiednio szybko. Zaledwie skończył mówić, Stach rzucił się w jego stronę, zamachnął ręką i wymierzył mu siarczysty policzek. Głowa chłopaka odskoczyła do tyłu od siły ciosu. Młody zawył z wściekłości, zakręcił się na pięcie i wypadł z pokoju. Popędził do swojej sypialni i z hukiem zatrzasnął drzwi.
Mój małżonek do tej pory ani razu nie uderzył naszego syna! Przenigdy. Aż do tamtego feralnego dnia. Nie mam pojęcia, ile upłynęło czasu, gdyż dosłownie przyrosłam do podłoża. Stach sapał, zupełnie jakby ukończył bieg maratoński, a atmosfera była ciężka i duszna. Nagle drzwi od pokoju naszego dziecka znów się uchyliły i Witek pojawił się na progu. Odziany w kurtkę i obuwie, z torbą przerzuconą przez bark.
– Kochanie, poczekaj! – krzyknęłam.
– Spokojnie, mamuś – ledwo wymamrotał.
– Nigdzie nie idziesz w takim stanie! – podbiegłam i chwyciłam go za kurtkę.
Witek ostrożnie, ale zdecydowanie uwolnił się z mojego uścisku.
– Poradzę sobie, nie przejmuj się.
Wyszedł z domu i nie wrócił
I przepadł jak kamień w wodę. Ostatnie, co zrobił, to posłał tacie nienawistne spojrzenie, a potem rozpłynął się w powietrzu. Na początku byłam totalnie zszokowana. Później go szukałam, wypytywałam wszystkich dookoła, nawet zgłosiłam zaginięcie na policji. Witek chyba wiedział, że tak zrobię.
Kiedy poszukiwania nic nie dały, przyszła pierwsza pocztówka z jakimś ślicznym obrazkiem z drugiego końca świata i dopiskiem: „Nie martw się, mamo. Żyję i mam się dobrze”. Był pełnoletni, więc policjanci umorzyli sprawę. Pocztówki przychodziły dosyć regularnie, chociaż nieczęsto. Z najróżniejszych zakątków globu.
Pamiętam, że na początku moje łzy lały mi się strumieniami. Z czasem ogarnęło mnie totalne zobojętnienie. Cały czas o nim myślałam i niepokoiłam się, co u niego, ale zdałam sobie sprawę, że nic nie mogę poradzić. W końcu nauczyłam się akceptować fakt, że go przy mnie nie ma. Próbowałam funkcjonować tak, jak dawniej, pocieszając się myślą, że gdzieś tam jest cały i zdrowy, i jakoś sobie radzi. Tylko momentami dopadał mnie przeogromny smutek. I chyba wtedy weszło mi w nawyk, by stawać przy oknie w kuchni i patrzeć na plac zabaw pod blokiem.
Obserwowałam radosną zabawę maluchów i wspominałam czasy, kiedy mój synek był jeszcze szkrabem i również uwielbiał spędzać czas w piaskownicy. Ta drobna twarzyczka wydaje się taka znajoma, że aż robi mi się słabo... Tkwię więc przy szybie pogrążona w zadumie nad tym, jak bardzo mała Kasia z dołu ostatnio urosła. Nie jest już tą maleńką kruszynką pędzącą do mamy z płaczem. Gdzieś w środku czuję lekkie ukłucie nostalgii, ale dzięki latom wprawy udaje mi się opanować emocje i wyrównać oddech.
Odwiedził mnie nieoczekiwany gość
Usłyszałam dźwięk dzwonka i sprawdziłam godzinę. To nie była pora, kiedy zwykle przychodził listonosz. Zostawiłam dzieci biegające po podwórku i wycierając dłonie ręcznikiem kuchennym, podeszłam do drzwi wejściowych. Gdy je otworzyłam, moim oczom ukazał się on – mój syn, którego dawno nie widziałam.
Ależ on dorósł! Tak bardzo się zmienił od naszego ostatniego spotkania! Dookoła jego oczu pojawiły się delikatne zmarszczki. Stałam jak wryta, niezdolna wykrztusić choćby słowa. On również milczał, wpatrując się we mnie intensywnie.
Niespodziewanie, tuż przy jego łydce, pojawia się pulchna, opalona buźka otoczona brązowymi kosmykami spiętymi w urocze kucyki. W tych rysach dostrzegam coś na tyle znajomego, że aż robi mi się słabo. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, czułam, jak miękły pode mną. Kurczowo zaciskałam palce na ściereczce, którą wciąż trzymałam i opadłam na kolana. Spojrzałam prosto w wielkie, ciemne jak węgiel oczy i drżącym głosem zadaję pytanie:
– Kim jesteś, skarbie?
– Zosia – mruknęła nieśmiało, chowając się za nogę mojego syna.
– Zosia… – wyszeptałam, kiedy poczułam silne ręce, które ogarnęły mnie i podniosły z ziemi.
– Zosia – powiedział łagodnie mój syn, tuląc mnie. – Jak jej babcia.
Nie mam bladego pojęcia, dlaczego zdecydował się wrócić ani co było powodem jego decyzji, ale w sumie to nie ma znaczenia. Najważniejsze, że znowu jest z nami. Później znajdzie się moment na rozmowy i tłumaczenie całej sytuacji. Jestem pewna jednej rzeczy – tym razem nie pozwolę mu odejść, nie dopuszczę do tego, by znów nas zostawił. Moje kochane dziecko jest z powrotem w domu...
Zofia, 64 lata
Czytaj także:
„Siostra opowiadała o swoim życiu jak o bajce, a było koszmarem. Sekrety jej związku miały kolor siniaków”
„Proza życia zabiła moje małżeństwo i przekreśliła wiele wspólnych wspomnień. Mimo wszystko nadal kochałam męża”
„Jestem singielką, mam kupę forsy i bogate życie towarzyskie. Sąsiedzi myślą, że moje mieszkanie to komnata rozpusty”