Spojrzałam z zadowoleniem na wydruki z towarzystwa ubezpieczeniowego, które dała mi przyjaciółka. Na kontach moich dwóch synów urosły już całkiem spore sumki. W końcu co miesiąc wpłacałam każdemu z nich po pięćset złotych. Poczułam wewnętrzną radość.
Ale zaraz po niej w moim sercu pojawił się żal. Tak bardzo bym chciała pochwalić się mężowi, jaka to jestem oszczędna i dbająca o nasze finanse! Wiedziałam jednak, że za nic nie mogę tego zrobić. Nie po to od pięciu lat ukrywam przed Tomaszem swoje dochody, aby się teraz zdradzić.
Nie zawsze tak było… Na początku naszego małżeństwa ochoczo wpłacałam na wspólne konto wszystkie pieniądze. Miałam nadzieję, że razem szybko uda nam się sporo zaoszczędzić. Ale mimo że zarabialiśmy oboje całkiem nieźle, konto bez przerwy świeciło pustkami.
Nigdy nie zostawało na nim więcej niż moja miesięczna pensja. Tak – moja, bo pieniądze Tomka znikały błyskawicznie do dziesiątego dnia każdego miesiąca. I tak za każdym razem, mimo mnóstwa rozmów. Czasami z tego powodu nie starczało nam do pierwszego i musieliśmy pożyczać, nawet gdy dostałam posadę agentki ubezpieczeniowej i jeszcze wyższą pensję.
Wszystko przez to, że pieniądze się mojego męża po prostu nie trzymają. Zawsze tak było, choć dawniej sądziłam, że uda mi się go choć trochę naprostować. Te nadzieje okazały się, niestety, płonne.
Tomek wprowadził się do mnie niedługo po tym, jak się poznaliśmy. Mieszkanie miałam po babci, to ja płaciłam czynsz i wszystkie inne rachunki. On się do niczego nie dokładał. Nie wiem dlaczego, ale nie miałam wtedy o to pretensji. Po jakimś czasie zauważyłam jednak, że nie dokłada się także do utrzymania, tylko korzysta z tego, co ja włożyłam do lodówki.
Czyli chciał się zmienić!
Początkowo broniłam go, dowodząc sama sobie, że przecież kupił do naszego domu telewizor i komputer na kredyt, miał więc do spłacania dwie miesięczne raty. W głębi duszy jednak uważałam, że wcale nie potrzebowaliśmy tych sprzętów, tym bardziej że były drogie i raty pochłaniały wtedy znaczną część studenckiego budżetu Tomasza. Zresztą, jak by nie patrzeć, to on je kupił, więc w razie rozstania zabrałby je ze sobą. A co zjadł i pomieszkał w moim mieszkaniu, to jego.
Mimo to zdecydowałam się na ślub, bo Tomka kochałam. Powtarzał mi wiele razy, że zdaje sobie sprawę ze swoich wad, i pragnie, żebym go „nauczyła gospodarności”. Czyli chciał się zmienić! Tylko jak tu uczyć kogoś, kto zawsze potrafi przedstawić swoje racje w taki sposób, że jego jest na wierzchu?
Tomek nigdy się nie przyznał do tego, że wydał jakieś pieniądze bez sensu. Zawsze upierał się twardo, że to był dla niego bardzo ważny zakup, życiowa potrzeba. Bez względu na to, czy chodziło o najdroższe wino na rodzinne spotkanie, czy o elektryczną gitarę, na której i tak nie nauczył się grać…
Mój mąż w różnych okresach życia miewał rozmaite hobby i wtedy po prostu musiał mieć zawsze sprzęt z najwyższej półki. Już samo planowanie zakupu sprawiało mu przyjemność. Potrafił godzinami sprawdzać marki i to, czym się różnią. Jeździł po sklepach i rozmawiał z „fachowcami”, robiąc notatki. A potem „wyciągał wnioski” i w naszym domu pojawiała się kolejna niepotrzebna rzecz. Oczywiście zawsze najdroższa z katalogu.
W ten sposób zawitały do nas dwie specjalistyczne wędki, bo gdy kumpel Tomka kupił działkę nad wodą, mąż stwierdził, że będzie łowić ryby. Przyjaźń przetrwała dwie wyprawy na ryby. Potem panowie się pokłócili, a wędki do dzisiaj stoją za szafą.
Nie inaczej było z aparatem fotograficznym, kupionym, gdy urodził się nasz starszy syn. Profesjonalny Nikon, jakiego by się nie powstydził zawodowy fotograf! Mąż był wtedy pod krótkotrwałym wpływem kolegi, który hobbystycznie robił zdjęcia.
Podobno przegadał z nim wiele godzin o tym, co warto kupić i jaki sprzęt będzie wręcz „na całe życie”. Wybór padł na lustrzankę, której cena przekraczała nasz miesięczny domowy budżet! I co? Ileż to sesji zdjęciowych w rezultacie zrobił nią Tomek naszemu pierworodnemu? Skończyło się na dwóch.
Martwiłam się o przyszłość
W dodatku trzy lata po urodzinach Maciusia na rynek dynamicznie weszły cyfrówki i nasz Nikon poszedł w zapomnienie. Sprawdziłam ostatnio, na Allegro jest wart około 60 złotych. A przecież to nówka sztuka! Znajomy, oglądając go, stwierdził kiedyś, że ten aparat to chyba stał cały czas na półce. Ano stał.
Mimo wszystko nie jestem w stanie przekonać męża do bardziej racjonalnych zakupów. Na każdy mój argument ma sto innych, głównie dotyczących „jakości” droższych towarów. Jeszcze na studiach, kiedy nikomu się nie przelewało, Tomasz szpanował butami Nike, kurtką Adidas i oryginalnymi levisami.
Wszystko to rozumiem. Ja także nie mam nic przeciwko jakości i sama lubię metki, jak każda baba. Ale przecież po to są przeceny, żeby się ubrać od stóp do głów w markowe ciuchy za rozsądną cenę. Kto biegnie na zakupy, jak tylko nowa kolekcja pojawi się na wystawie?! Odpowiedź jest prosta – mój mąż.
On uwielbia to, że w sklepie jest pusto i ma do swojej dyspozycji wszystkie ekspedientki, które wokół niego skaczą. Czuje się kimś lepszym, gdy im pokazuje, że ma pieniądze na drogie rzeczy, i puchnie z dumy, podając im kartę, aby zapłacić. Oczywiście kredytową. Bankomatowej nie może, bo konto już od jakiegoś czasu świeci pustkami, skoro trzeba było z niego w pierwszej kolejności spłacić dług na karcie kredytowej z poprzedniego miesiąca.
No i w końcu przyszedł taki moment, w którym poczułam, że już nie mam siły. „Jestem jak ten chomik w klatce z karuzelą – pomyślałam. – Biegnę i biegnę, a ciągle stoję w tym samym miejscu!”. To smutny fakt. Spodziewałam się, że przy naszych zarobkach szybko uzbieramy z mężem sporą sumkę.
Tymczasem już od pięciu lat byłam mężatką i nadal nie miałam żadnych oszczędności! Martwiłam się o przyszłość. Myślałam o tym, że kiedy przyjdzie czas, nie będę miała za co wykształcić synów ani zorganizować im wesela. Albo na przykład stracę pracę. I co wtedy?
Poza tym dręczyła mnie ponura wizja głodowej emerytury albo, co gorsza, w ogóle jej braku. Bo przecież nie wiadomo, co wywinie ZUS. Jak miałabym wtedy przeżyć bez oszczędności?!
– A nie możesz ukryć przed Tomkiem części dochodów? – zapytała mnie kiedyś przyjaciółka, też agentka ubezpieczeniowa. – Przecież masz taką pracę, że przyjdzie ci to z łatwością! To nie etat.
– Ale my się wspólnie rozliczamy…
– Kochana, wystarczy, że część swoich klientów przepiszesz na mnie. Nadal będziesz ich obsługiwała, ale to ja oficjalnie dostanę prowizję. Zapłacę od niej podatek i oddam ci resztę pieniędzy do ręki – zaproponowała przyjaciółka.
– Naprawdę mogłabyś to dla mnie zrobić? – zawołałam uradowana.
Ufałam Ance i wiedziałam, że mnie nie wystawi do wiatru. Początkowo źle się czułam z tym, że oszukuję Tomka co do moich zarobków. Jednak przecież nie wydawałam tych pieniędzy na bzdety! W miarę jak moje oszczędności rosną, coraz bardziej pozbywam się wyrzutów sumienia.
Bo choć oczywiście rodzinne konto bankowe wciąż świeci pustkami, to ja pracuję teraz na naszą wspólną przyszłość: moją, Tomka i chłopców. W ten sposób bronię męża przed nim samym i jego słabością do wydawania pieniędzy. Kiedyś mi za to podziękuje.
Halina, 37 lat
Czytaj także:
„Mówię rodzinie, że jestem ważnym kierownikiem, a sprzedaję hot dogi na stacji benzynowej. Jak się wyda, będzie wstyd”
„Zawsze w podróży lubiłam poznawać nowe smaki. Tym razem poznałam menu izby przyjęć szpitala na Cyprze”
„Przepisałam na syna mieszkanie, a on się go pozbył. Teraz mam do wyboru meldunek pod mostem albo etat darmowej niańki”