„Romansowałam z kochankiem, a za ścianą bawił się mój syn. Nie mam wyrzutów sumienia, jednak żałuję tylko jednego”

Kobieta po 60 fot. iStock by Getty Images, Iuliia Zavalishina
„Przyszłam na świat z takim charakterem i nic nie mogę zrobić z tym, że ulegałam urokowi mężczyzn. Po prostu słuchałam tego, co podpowiadała mi natura. Być może kiedyś, jeśli włożę w to dużo wysiłku, zostanę zaproszona na następne urodziny wnuków”.
/ 13.10.2024 20:30
Kobieta po 60 fot. iStock by Getty Images, Iuliia Zavalishina

Mam już sześćdziesiąt dwa lata na karku. Doczekałam się dwójki dzieci oraz trójki wnucząt. Akurat wczoraj moja średnia wnuczka obchodziła swoje dziesiąte urodziny. Jej rodzice postanowili zorganizować dla niej przyjęcie w pobliskim ogrodzie jordanowskim. Usiadłam sobie na ławeczce i przyglądałam się moim wnukom, córce i synowi wraz z ich rodzinami. No i był tam też Wiesiek, mój były mąż, którego zawsze miałam za mięczaka bez krzty męskiego charakteru. Siedział przy stoliku z rodziną i chichrał się w najlepsze. U jego boku siedziała ta jego druga żonka, pusta jak sklep w niedzielę. Wpatrywała się w swojego mężulka tymi swoimi oczkami jak paciorki, łapiąc każde słówko, które padało z jego ust... Dosłownie umierałam z zazdrości.

Siedziałam na ławce, która była oddalona od stolików moich dzieci o jakieś dwadzieścia metrów przez trawiasty plac i gęste krzaki. Moja córka Diana stanowczo zabroniła mi kontaktować się z jej dziećmi. Robert, mój syn, podziela opinię siostry w tej kwestii. Kompletnie nie mam pojęcia, jak przekonać swoje pociechy, że nastąpiła we mnie zmiana. Że zrozumiałam, ile cierpienia sprawiłam nie tylko im, ale również samej sobie. I że obecnie jestem w stanie udzielić im wsparcia.

Kłopot polega na tym, że choćbym trzy dekady temu wiedziała, jak będzie wyglądać moja przyszłość – starość przepełniona samotnością i tęsknotą – raczej nie zmieniłabym swojego postępowania. Bez względu na to, co by o mnie gadali, jakimi wyzwiskami by mnie obrzucali, fakty pozostają faktami.

Przyszłam na świat z takim charakterem i nic nie mogę zrobić z tym, że ulegałam urokowi mężczyzn. Po prostu słuchałam tego, co podpowiadała mi natura. Pierwszego razu zaznałam podczas wakacji nad Bałtykiem, mając 13 lat. On był miejscowy i miał 15. Chyba Pan Bóg nade mną czuwał, bo mimo licznych przygód łóżkowych, przez kolejne 17 lat udało mi się uniknąć wpadki. W mojej rodzinnej miejscowości plotki o moich podbojach rozniosły się lotem błyskawicy. Kiedy poszłam na studia, postanowiłam na dobre porzucić moje miasteczko. Nie dlatego, że się wstydziłam – po prostu wiedziałam, że mam temperament i lubię seks. Szkoda tylko, że moi bliscy tego nie akceptowali, a ja nie zamierzałam znosić wiecznego osądzania i obmów za plecami.

Kiedyś pewna osoba określiła mnie mianem uzależnionej, więc udałam się do specjalisty z zapytaniem, czy rzeczywiście tak jest. Seksuolog ocenił, że wprawdzie mam wyjątkowo duże potrzeby w tej sferze, ale nie można tego nazwać w ten sposób.

– Nie odczuwa pani ciągłego przymusu nawiązywania znajomości z nowymi partnerami tylko dlatego, że pociąga panią odmienność i świeżość wrażeń. Uważam, że gdy spotka pani właściwego mężczyznę, on w zupełności zaspokoi pani oczekiwania – stwierdził i faktycznie tak było. Kłopot polegał na tym, że nie chodziło o mojego męża.

Lepiej było zostać panną niż wiązać się z nim

Moje „szczęśliwe chwile” dobiegły końca, gdy związałam się z tym facetem. Mimo że Wiesiek używał zabezpieczenia, zaliczyłam wpadkę. W wieku 30 lat czułam, że to już najwyższy czas, aby się ustatkować i założyć rodzinę. Poznałam go w restauracji z dancingiem, gdzie wybrałam się z kumplami w sobotni wieczór. Wydawał się w porządku, był względnie atrakcyjny i rewelacyjnie wywijał na parkiecie. Poza tym miałam już ochotę na męskie towarzystwo. W takim nastroju poszłabym do łóżka z samym diabłem.

Facet stwierdził, że mu wpadłam w oko i zaczął mnie ciągle nagabywać o randkę. Niespecjalnie miałam na to chęci, ale gdy okazało się, że jestem w ciąży, pomyślałam sobie, że tak widocznie miało być. Poza tym Wiesiek pracował jako inżynier i nieźle zarabiał…

Prawdę powiedziawszy, nigdy specjalnie nie pociągał mnie mój mąż pod względem fizycznym, a do tego w sprawach łóżkowych był raczej średni. Brakowało mu iskry i gorących uczuć. Mimo to zawsze był w pobliżu, gdy dopadała mnie ochota. Był ojcem moich dzieci i nawet go lubiłam, chociaż, jak już wcześniej wspominałam, miałam go za mięczaka i ciepłą kluchę. Zapewne jakoś bym dotrwała z nim do końca życia – od czasu do czasu poprawiając sobie nastrój niewiele znaczącym, ale pełnym pasji skokiem w bok, który rozładowywał rosnące we mnie napięcie – gdybym po siedmiu latach małżeństwa nie spotkała na swojej drodze Ryszarda.

Był z tego samego osiedla, trzy klatki dalej. Wpadliśmy na siebie któregoś dnia po południu. Akurat byłam na spacerze z dziećmi, a on ze swoimi. Był niewiele wyższy ode mnie i bardziej przypominał mi Maleńczuka niż Marka Grechutę. Lecz kiedy nasze spojrzenia się spotkały, poczułam jakby prąd przeszedł mnie od stóp do głów. Zapłonęłam.

W moich oczach Rysiek to był istny seks na dwóch nogach. To jak się poruszał, uśmiechał, jego twarz i ręce… Feromony działały pełną parą. Byłam na to gotowa.

Kiedy na mnie popatrzył, w jego oczach ujrzałam ten charakterystyczny ogień. Minęło ledwie kilka dni, a już wylądowaliśmy razem w łóżku. Tak po prostu musiało się stać. I okazało się, że moja intuicja mnie nie myliła – pod względem fizycznym pasowaliśmy do siebie idealnie.

Oszalałam na jego punkcie. Cały mój świat został wywrócony do góry nogami – kariera, dom, dzieci. Uczucie do małżonka. To, co sądzą o mnie inni. Liczyły się tylko nasze randki i intymność. Żar, pasja, podniecenie, które krążyło niczym elektryczność po moich żyłach, docierając do każdego zakamarka ciała. Nie mogliśmy się sobą nasycić. Wciąż łaknęliśmy swojej bliskości.

Oczywistym było, że spotykaliśmy się potajemnie – w końcu każde z nas miało swoją rodzinę.

Listy od kochanka leżały pod moją bielizną

W chwilach, gdy nie było możliwości spotkania, składał dla mnie pełne żaru wyznania na papierze. Zbierałam każdy taki list, wielokrotnie wracając do lektury – Ryszard był artystą pióra, poetą z krwi i kości. Wystarczyło kilka jego wersów, bym poczuła żar na policzkach, chwytając za słuchawkę z nadzieją, że to on, a nie jego żona, tylko po to, by szepnąć, że nie mogę się doczekać naszego spotkania, natychmiast, w tej chwili...

Kiedy wracam pamięcią do tamtego okresu, dostrzegam, ile było w nim szaleństwa. Zdarzało mi się brać zwolnienie lekarskie, mówiąc, że jestem obolała i muszę zostać w łóżku, a gdy małżonek jechał po naszą córkę do szkoły, w moich progach pojawiał się Ryszard. Zamykałam drzwi do pokoju, gdzie mały Robert oglądał bajki, a sama oddawałam się uciechom. Rysiek czmychał z mieszkania, gdy tylko rozlegał się sygnał domofonu – to mój mąż wracał z córką.

W sądzie okrzyknięto mnie wyrodną matką, kiedy cała sprawa ujrzała światło dzienne. Cóż, pewnie mają rację. Nigdy nic złego się nie wydarzyło, ale w oczach „porządnych” ludzi zapewne właśnie tak to wygląda. Jak to podsumował prawnik mojego męża? „Małe dziecko zamknięte w pokoju, a matka tymczasem puszcza się z kochankiem w sypialni. A co by było, gdyby maluch zakrztusił się klockiem? Albo wdrapał się na parapet i wypadł przez okno?”. A co, gdyby porwali go kosmici? Kretyn.

Przyznaję, z perspektywy czasu widzę, że nie miałam racji, a moje ironiczne podejście było niewłaściwe. W tamtym momencie po prostu nie kierowałam się zdrowym rozsądkiem. Gdybym myślała trzeźwo, nigdy nie wpadłabym na pomysł, by trzymać całą pikantną korespondencję od Ryszarda pod bielizną w mojej szafce. Pewnego razu Wiesiek wpadł na pomysł, by sprawić mi niespodziankę z okazji urodzin i kupił mi przepiękną, stylową komodę na bieliznę, o której od dawna marzyłam. Dostarczono ją pod nasz adres, kiedy byłam w biurze, więc mój mąż wziął na siebie zadanie przeniesienia moich rzeczy do nowego mebla. Chciał, żeby wszystko było idealnie przygotowane. No i właśnie wtedy natrafił na pudełko z listami od Ryszarda...

Sprawiedliwość względem siebie czy innych?

Była okropna burda... W tamtym momencie przypomniało mi się powiedzenie: „Uważaj czego pragniesz, bo może ci się spełnić”. Otrzymałam wymarzony mebel, ale w zamian rozpadła się moja rodzina. Rzecz jasna, jeszcze tego samego wieczoru spakowałam manatki i opuściłam dom. Kiedy mąż poznał całą historię, znalazłam lokum do wynajęcia i... rzuciłam się w ramiona Ryszarda. Nic innego się nie liczyło. On wyznał, że tak bardzo mnie kocha i pragnie, że chce ze mną być, a skoro jestem obecnie wolna, wprowadzi się do mojego nowego gniazdka.

Mój były mąż zwyciężył w sprawie rozwodowej. Odebrano mi prawa do opieki nad dziećmi, ponieważ sąd stwierdził, że wystawiałam je na rozmaite niebezpieczeństwa, demoralizację i tym podobne… Rysiek również zakończył swoje małżeństwo i wtedy sądziliśmy, że niczego więcej nam nie brakuje do pełni szczęścia. Tak jak rzekł tamtej pamiętnej nocy, gdy zamieszkaliśmy razem pod jednym dachem: od teraz będziemy wiedli długie i szczęśliwe życie niczym w bajce.

Nie dajcie się nabrać na te wszystkie opowieści. No chyba, że mają te nowe, modne zakończenia, co niby mają być bardziej prawdziwe. Wiecie, jak to było z tą Śnieżką – ugryzła jabłko, kawałek utkwił jej w przełyku i mózg nie dostał tlenu, więc jak się w końcu ocknęła, to już nie była najmądrzejsza. A ten cały Kopciuszek? Po weselu z księciem na zamku traktowali ją jak gorszą i w końcu wpadła w nałogi. A moja historia? Cóż...

Gdy minęło pięć naprawdę niezłych lat, Ryszardowi zaczęło brakować weny twórczej. To nie stało się z dnia na dzień, proces ten postępował wolno, ale nieubłaganie. Dla niego była to prawdziwa katastrofa, ponieważ w życiu liczyły się dla niego tylko dwie rzeczy – ja i pisanie. Zaczął topić smutki w alkoholu. Pił coraz częściej i więcej. A im mocniej zaglądał do kieliszka, tym bardziej coś mu się przestawiało w głowie. Alkohol rozbudził w nim demony zazdrości i zaborczości. Stracił do mnie zaufanie. Wypytywał, co robię, gdy nie ma mnie w domu. Wszczynał awantury. Wszędzie dopatrywał się kochanków. Oskarżał mnie o niewierność. Był w błędzie.

Musiałam ratować siebie

Mimo wszystko, moje serce nadal biło tylko dla niego. Przez trzy długie lata żyłam nadzieją, że jego artystyczny kryzys w końcu minie i znów będzie jak kiedyś. Jednak kiedy po raz pierwszy podniósł na mnie rękę, powiedziałam: „to koniec". Zdawałam sobie sprawę, że od teraz może być tylko gorzej. Spakowałam walizki i wyniosłam się z mieszkania. Nie zostawiłam adresu. Przestałam odbierać telefony. Chociaż moje ciało rozpaczliwie za nim tęskniło, nie ugięłam się. Istnieją pewne granice, których nie wolno przekraczać. Dwa miesiące później, gdzieś słyszałam, że się stoczył.

Czy miałam poczucie winy? Jasne, że tak. Zdawałam sobie sprawę, że gdybym z nim została, nie byłoby z nim tak źle. Ale czy ja się nie liczę? Jak by wyglądało nasze wspólne życie? Owszem, przez jakiś czas dźwigałam poczucie winy, aż ktoś mi uświadomił, że mamy zobowiązania nie tylko w stosunku do innych, ale również do samych siebie. I że największą zdradą jest zdradzenie siebie. Mimo to, gdy siedziałam ukryta za krzewami, przyglądając się rozbawionej rodzinie, z którą łączyły mnie więzy krwi, ale która nie chciała mnie znać, zaczęłam się zastanawiać, co jest ważniejsze – uczciwość wobec siebie czy wobec innych? I czy faktycznie byłam w porządku sama ze sobą, skoro moje decyzje zaprowadziły mnie właśnie tutaj?

Tak naprawdę, te wszystkie rozważania nie mają większego znaczenia, ponieważ moje ciało wzięło górę nad umysłem i nie miałam za wiele do powiedzenia. Może więc, patrząc na to z tej perspektywy, to ja poniosłam największe konsekwencje całej tej sytuacji?

Nie mam zamiaru się poddawać i zrobię co w mojej mocy, aby odzyskać swoich bliskich. Kto wie, może kiedyś, jeśli przyłożę się do tego wystarczająco mocno, uda mi się być gościem na kolejnych urodzinach wnucząt. Póki co, kiedy na nich spoglądam, tęsknota za nimi dosłownie rozdziera moje serce na strzępy.

Matylda, 62 lata

Czytaj także:
„Córka zostawiła nam swojego synka i wyjechała za pracą. Dopiero w internecie zobaczyłam, czym tak naprawdę się zajmuje”
„Mój 40-letni syn po rozwodzie wrócił pod mój dach i się rozkleił. Nie będę go teraz przecież niańczyć”
„Dla matki pudrowanie siniaków było czymś normalnym. Chciałam uciec od tego chorego schematu”

Redakcja poleca

REKLAMA