„Rodzina traktowała mnie jak pokojówkę i kucharkę. Byłam o krok od tego, by rzucić wszystko i już nigdy nie wracać”

Zmęczona kobieta fot. Getty Images, South_agency
„Wszyscy troje działali mi na nerwy, non stop kręcąc się pod nogami. Ciągle czegoś ode mnie chcieli. Nie miałam ani chwili spokoju. Pomyślałam, że jak tak dalej pójdzie, to dołączę do grona osób, które wychodzą po dżem i przepadają bez wieści”.
/ 22.04.2024 22:00
Zmęczona kobieta fot. Getty Images, South_agency

Miałam poczucie, że jeszcze jeden taki dzionek, a pod byle pretekstem wyjścia po dżem opuszczę dom i nigdy już nie wrócę. Reszta mnie nie obchodzi. Pragnęłam chwili samotności jak sucha ziemia wody. Od jakiegoś czasu to uczucie we mnie kiełkowało.

Czułam się osaczona

Prawie rok temu Maciek porzucił etat w korporacji i od tamtej pory pracował zdalnie, wychodząc z domu rzadko i na krótko. Syn Mateusz w czasie ostatnich kilku miesięcy zdążył już mieć infekcję oskrzeli, zapalenie płuc i ze trzy razy anginę. Jędruś z kolei, będąc w trakcie transformacji z młokosa w mężczyznę, utknął na poziomie pyskującego, irytującego młodego dzikusa.

Cała trójka bez przerwy grała mi na nerwach. Problemami, pytaniami, przysługami, urazami, awanturami i roszczeniami. Ciągle słyszałam:

– Muszę mieć nowe buty na piłkę.

– Boli mnie w boku, co to oznacza?

– Mamo, wyprałaś moje zielone dżinsy?

– Jowita, znowu podprowadzają moje skarpety!

– Mamo, wiesz może, gdzie jest mój słownik angielskiego?

– Mamo, nie poradzę sobie z tym ćwiczeniem.

– Mamo, on chowa pilota! Powiedz mu coś!

Mamo, chce mi się jeść.

I tak w kółko, wciąż coś nowego. Nie mogłam zaznać ani odrobiny wytchnienia i odcięcia się od wszystkiego. Jak długo można tak wytrzymać?

Rosła we mnie frustracja

Sytuacja robiła się coraz bardziej napięta. Nawet moje koty zaczęły zachowywać się podejrzanie. Kleks, ten wieczny obżartuch stroniący od pieszczot, teraz wpychał mi się na kolana przy każdej próbie odpoczynku w fotelu.

Chudzielec Funia chodziła mi między nogami jak cień, drapała pazurkami w drzwi toalety, gdy tylko się tam chowałam i często budziła mnie po nocach. Zupełnie jakby sprawdzała swoimi wąsikami, czy aby nadal oddycham. Z wysiłkiem. Nawiedzały mnie koszmary, w których tkwiłam uwięziona pomiędzy ścianami, które nieubłaganie się do siebie przysuwały…

Pewnego popołudnia, kiedy atmosfera w domu stała się nie do wytrzymania, poczułam, że mam wszystkiego serdecznie dość. Bycia niezbędną w każdej kwestii. Wiedziałam, że jeszcze jedna taka doba i dołączę do tych, co wyszli po fajki czy dżem i przepadli jak kamień w wodę. Musiałam nabrać dystansu, poczuć wolność i pobyć sama ze sobą, by całkiem nie zniknąć.

Zawieź mnie do stadniny – zwróciłam się stanowczo do Maćka.

– Ale co z twoimi plecami? – próbował oponować.

– Dadzą radę. Inaczej to moja psychika pęknie niczym sucha gałązka.

Kiwnął głową ze zrozumieniem i nie próbował mnie odwieść od tego pomysłu, choć od dawna nie siedziałam w siodle. Poinformowałam go, że planuję dłuższy objazd po okolicy.

– Wrócę wieczorem. Zabrałam ze sobą dokładną mapę terenu i telefon, gdyby coś się stało.

Cmoknęłam na Śnieżkę i pogalopowałyśmy

Prosto w głąb lasu. Teren był tu opustoszały i poszarzały. Pnie drzew i gałęzie krzewów nie zdążyły jeszcze okryć się intensywną, soczystą zielenią, typową dla wiosny. Leśne zwierzęta pochowały się w swoich kryjówkach i matecznikach, a ptaki ćwierkały nieśmiało, jakby dopiero ćwicząc swoje trele. Mnie jednak zupełnie to nie przeszkadzało.

Surowa prostota lasu oraz cisza doskonale współgrały z moim pragnieniem, by odpocząć od zgiełku domowego i wszechobecnych bliskich. Poruszałyśmy się wolno krokiem lub cwałowałyśmy, gdyż Śnieżka nie przepadała za kłusem. Przemierzyłyśmy drogę asfaltową i dotarłyśmy do wiekowych dębów, które zdawały się przemawiać: „To, co cię nie zniszczy, uczyni cię silniejszym”. Wedle wskazań mapy i zegarka, przebyłyśmy połowę dystansu i czasu. Zamiast podążać z powrotem własnymi tropami, zdecydowałam się na odmienną ścieżkę. Nieznaną, lecz miałam nadzieję, że fascynującą...

Gdy zobaczyłam samotny dąb, który rósł na środku opustoszałego pola, od razu zrobiło mi się przykro, że nie wzięłam ze sobą aparatu fotograficznego. To drzewo przypominało prastarego olbrzyma dźwigającego na swoich plecach sklepienie nieba. Zupełnie jak ja... Po chwili ponownie zagłębiłyśmy się w las. Listki lekko drżały na wietrze. Wokół nas zapadł zmrok. Nagle Śnieżka gwałtownie skręciła w lewo. O mało co nie wyleciałam z siodła.

– Spokojnie, dziewczyno! Tam niczego nie ma – skarciłam klacz, kierując ją z powrotem na ścieżkę, która moim zdaniem była właściwa.

Poczułam się niepewnie

Wybrałam drogę przecinającą las na wskroś, przypominającą długi korytarz. Dojrzenie w oddali prześwitu między drzewami napełniło mnie poczuciem ulgi. Jednak po trzydziestu minutach podróży przez otwartą przestrzeń dotarło do mnie, że chyba zabłądziłam. „Zachowaj spokój!” – upomniałam się w myślach. Spróbowałam zadzwonić, ale nie miałam zasięgu. Drżącymi rękoma sięgnęłam po mapę. Ale co mi z niej przyszło, do diabła, skoro kompletnie nie wiedziałam, gdzie jestem?!

Zaszło słońce. Niebo spowiły ciemne obłoki. Na twarzy poczułam chłodną mżawkę. Niby zwykły deszcz, nic poza tym. Gdy odwróciłam głowę, ujrzałam za plecami mroczną ścianę lasu, przywodzącą na myśl armię szykującą się do natarcia. Klacz najwyraźniej chciała stawić temu czoła i zawzięcie próbowała zawrócić. Nie dałam jej na to przyzwolenia. W oddali majaczyły przede mną rozjarzone okienka chat. Zwiodły mnie jednak na manowce. Mocniej ścisnęłam klacz udami...

Minęło zaledwie 15 minut, a ja już poczułam, jak ogarniają mnie wątpliwości. Mimo że przez świszczący wiatr dobiegały do mnie odgłosy ludzkich osad, to wciąż wydawały się one równie odległe, co na początku. Zatrzymałam konia i rozejrzałam się dookoła. Nade mną rozpościerało się ogromne niebo, a wokoło otaczała mnie bezkresna przestrzeń.

Zastanawiałam się, czy rzeczywiście tego pragnęłam. W jednej chwili zrozumiałam, czym jest prawdziwa samotność. Przytłoczyła mnie niczym ciężki koc, sprawiając, że niemal zabrakło mi tchu. Gdzieś tam, na wyciągnięcie ręki było światło i ciepło, ale jednocześnie tak nieosiągalne, choć mogłam je usłyszeć...

Gardło ścisnęło mi się ze strachu

Nigdy wcześniej nie czułam tak ogromnego przerażenia, chociaż sama nie wiedziałam, co mnie tak napawa lękiem. Postanowiłam zaufać klaczy. Z nas dwóch to ona była bardziej rozsądna i obyta. Miała w głowie ten swój zwierzęcy zmysł orientacji, dzięki któremu potrafiła odnaleźć drogę do stajni. Nawet gdy wokół panowały ciemności, lał deszcz, a my tkwiłyśmy w otchłani samotności. A może właśnie wtedy ten zmysł był najsilniejszy? Gdybym jej posłuchała jakąś godzinę temu, zapewne obie byśmy już dotarły do domu.

– Ruszaj, Śnieżka, wracaj do stajni, obojętnie jaką trasą...

Klacz z początku poruszała się niepewnym krokiem, kiwając łbem na boki, obierając własne trasy. Przemierzała ugór, przeciskała się przez miedzę, zagłębiała w poprzek zagajnika. Kiedy natrafiła na ubity fragment podłoża, ruszała cwałem. Ufność, jaką w niej pokładałam, nie osłabiała mojej czujności – liczyło się tylko jedno: za wszelką cenę nie zlecieć z grzbietu, bo choćby dobroduszna, rozumna i pełna empatii Śnieżka nie porzuciłaby mnie samej na pastwę losu, ja nie zdołałabym ponownie się na nią wdrapać, nie starczyłoby mi sił. Stopy zdrętwiały mi doszczętnie, dłonie zgrabiały, a mięśnie zastygły w pozycji jeździeckiej.

Ujadające psy, zgubiona mapa, czapka i buta... Koniec końców do celu zawiodły nas nie przyrządy nawigacyjne czy moja bystrość umysłu, lecz pierwotne zwierzęce zmysły. Maciek wyczekiwał mojego powrotu pod stajnią.

Gdzieś ty się podziewała tyle czasu? Już miałem dzwonić po policję!

– Ja też za tobą tęskniłam... – wyszeptałam, zsuwając się wprost w jego ramiona z grzbietu wierzchowca.

Wybudziłam się z głębokiego snu w środku nocy. Bolało mnie całe ciało, byłam wyczerpana i ledwo mogłam oddychać. Mój mąż, Maciej, przygniatał mnie swoim ramieniem, nasz kot Kleks wylegiwał się w nogach łóżka, a Funia ogrzewała mi wątrobę. Ale to nie wszystko... Nad łóżkiem pochylał się Mateo, wpatrując się we mnie intensywnie.

– O co chodzi? – wymamrotałam.

– Upewniam się. Jędrek twierdzi, że już wszystko w porządku, ale wolałem to sam sprawdzić. Nie znikniesz mi tak po prostu... – powiedział, a może raczej zapytał.

Pewnie poczułabym się okropnie, gdyby nie to głupie, przyjemne uczucie szczęścia, że ktoś mnie tak potrzebuje, jak rośliny potrzebują słońca...

Jowita, 37 lat

Czytaj także:
„Był romantyczny, czuły i na moim utrzymaniu. Nawet pierścionek zaręczynowy kupiłam sobie sama”
„Zbyt szybko oddałam nowemu facetowi serce i pół łóżka. Poczuł się pewnie i wyszedł z niego tyran”
„Marzę o egzotycznych wakacjach, a stać mnie co najwyżej na weekend w Radomiu. Moja wypłata to ponury żart”

Redakcja poleca

REKLAMA