Nie wiem, co w moim życiu poszło nie tak. Zawsze pilnie się uczyłam, poszłam na studia, które mnie interesowały, bo rodzice przekonywali, że odnajdę się tylko w karierze, która będzie moją pasją... I co? Zarabiam niewiele więcej niż minimalna krajowa.
Byłam prymuską
W szkole zawsze byłam w gronie najlepiej uczących się osób. Odrabiałam lekcje regularnie, robiłam porządne notatki, uczyłam się do klasówek. Byłam tą koleżanką, od której wszyscy zawsze chcieli spisywać ćwiczenia i pożyczać zeszyty. To nie tak, że byłam jakimś geniuszem. Chyba po prostu byłam pracowita i miałam wpojone duże poczucie obowiązku. A przez to wszyscy zaczęli wróżyć mi doskonałą karierę.
– Och, ta nasza Madzia! Na pewno z niej będzie jakiś naukowiec. Albo prawniczka? To prawdziwa prymuska – zachwycali się mną rodzice, którym stale wtórowali dziadkowie i wszystkie ciotki.
– Ty to sobie w życiu poradzisz, Madzia. Pracowici, mądrzy i poukładani ludzie zawsze odnoszą sukces! – przekonywał mnie wujek.
I faktycznie, przez długi czas wierzyłam w to, co mówili. Nie należałam do wybitnie przebojowych czy wygadanych dziewczyn, ale nie sądziłam, że te cechy będą mi jakkolwiek potrzebne w życiu. Fakt, czasem doskwierał mi brak popularności i zazdrościłam koleżankom, które nie mogły się opędzić od chłopaków i miały stały wianuszek przyjaciółek.
– Oj tam, zobaczysz, te wszystkie dziewczyny, które teraz świecą brzuchami na imprezach i chodzą na randki, skończą w jakichś podrzędnych szkołach, a potem w nędznych robotach – pocieszała mnie mama.
W to też uwierzyłam, bo jaki miałam wybór? Patrzyłam z politowaniem na koleżanki, które robiły z siebie słodkie idiotki, byle wywinąć się od odpowiedzi albo żałośnie błagały o lepsze oceny na koniec roku, nawet gdy na nie nie zasługiwały. Współczułam im takiego podejścia do życia, ale nie złościło mnie to – nawet jeśli finalnie kończyłyśmy z tymi samymi ocenami, na które ja zawsze ciężko pracowałam. Wiedziałam, że na końcu tej drogi życie w końcu wynagrodzi mnie, a nie te osoby.
Ależ się myliłam...
Po liceum dostałam się na wydział biologiczny na dobrym uniwersytecie w dużym mieście. I tam pilnie się uczyłam, chociaż wymagania były już znacznie wyższe. A potem, od razu po dyplomie, zaoferowano mi pracę na uczelni. Och, jacy dumni byli moi rodzice!
– Mówiłam, że będziemy mieli córkę-naukowca! – zachwycała się mama, a jej policzki aż się różowiły od emocji.
Fakt, ja też na początku czułam dumę. Szybko jednak zastąpiła ją frustracja. Przez pierwsze dwa lata oferowano mi jedynie pracę na pół etatu za śmieszne pieniądze. Nie byłam w stanie się za to utrzymać w mieście, więc dorabiałam udzielając korepetycji i pracując w restauracjach weekendami. Żadna praca nie hańbiła, a ja potrzebowałam pieniędzy.
„W końcu się doczekam stałego etatu i będzie się już żyło spokojniej. Będę miała jedną pracę, a nie trzy i może w końcu przestanę gonić w piętkę”, myślałam z nadzieją.
I owszem, wkrótce rozpoczęłam studia doktoranckie i otrzymałam ofertę rozpoczęcia współpracy z uczelnią na stałe, ale... za minimalną krajową.
– Naprawdę? Tyle lat ciężkiej pracy, tyle wiedzy, ogromne zaangażowanie i... to wszystko? - żaliłam się swojej promotorce.
– Kariera w nauce nie jest zbyt lukratywna, Madzia... To jest praca dla pasjonatów. Jeśli chcesz z tego wyżyć, lepiej poszukaj czegoś na boku. Albo aplikuj o granty, ale wiesz, to nigdy nie jest nic pewnego – poradziła mi.
Byłam załamana
Dokończyłam doktorat i przez następne kilka lat pracowałam tak samo ciężko. Studenci mnie uwielbiali, bo naprawdę wkładałam całe serce w zajęcia, które prowadziłam. Pisałam też prace naukowe, za które od czasu do czasu dostawałam jakieś dodatki pensji, ale nadal żyłam bardzo skromnie.
Chociaż pracowałam dużo i ciężko, praktycznie nie mogłam prowadzić życia towarzyskiego. Gdy zapraszano mnie na miasto, od razu liczyłam w głowie potencjalny rachunek za drinka czy obiad w restauracji. To, na co moi znajomi mogli sobie pozwalać regularnie i bez namysłu, dla mnie było prawdziwym luksusem.
Gdy znajomi pracujący w korporacjach kupowali sobie markowe ubrania albo wyjeżdżali na kilka zagranicznych wycieczek w roku, czułam ukłucie w sercu. A kiedy widziałam na Facebooku, że moje głupawe koleżanki ze szkoły, które nie umiały rozwiązać byle zadania, robią kariery w modelingu albo rozkręcają własne firmy, normalnie się we mnie gotowało.
– Madzia, nawet tak nie mów! Jesteś lepsza od nich wszystkich! Co to za wyczyn być modelką? Wystarczy urodzić się z długimi nogami i ładną buzią. Żadna to ich zasługa – przekonywała mnie mama, ale po raz pierwszy nie działało na mnie nic, co mówiła.
– I co z tego? To im się wygodnie żyje, a nie mnie. To one jeżdżą po świecie, zarabiają ogromne pieniądze za nic. A ja? Ciężko haruję i nawet nie stać mnie na porządny urlop! – denerwowałam się. – Nadal jeżdżę na wakacje do dziadków do Radomia, jak małe dziecko, bo na nic innego nie mogę sobie pozwolić. To żałosne!
Mama patrzyła na mnie z troską
Wiedziałam, że naprawdę we mnie wierzy, ale przeczuwałam, że w głębi duszy sama się o mnie martwi. Może zawodziłam nie tylko siebie, ale ją też? Może pokładała we mnie nadzieje na spokojną starość i bezpieczeństwo? Takie myśli kołatały mi się po głowie przez kolejne kilka dni, aż do powrotu do miasta. A tam? Znowu wpadłam w wir ciężkiej pracy, która nie przynosiła godnego wynagrodzenia.
Kilka miesięcy później zauważyłam, że nawet nie chce mi się już wstawać rano z łóżka. „Bo i po co? Dla tych marnych groszy, które ledwo wystarczają na przeżycie?”, myślałam żałośnie. Oczywiście finalnie zmuszałam się do wstania i pójścia do pracy, bo nie miałam wyboru.
Nie brałam zwolnień lekarskich, żeby nie obcinano mi pensji jeszcze bardziej: pracowałam niezależnie od samopoczucia i zdrowia. A przy tym na wszystkim oszczędzałam: zakupy robiłam tylko w dyskontach, prawie w ogóle nie pozwalałam sobie na kupne dania w pracy, a co dopiero obiady na mieście.
Nie chodziłam do kina, bo zawsze przekonywałam samą siebie, że to wstyd być tak rozrzutną, kiedy mogę obejrzeć tyle filmów w internecie. Ubierałam się wyłącznie w lumpeksach, sama obcinałam sobie włosy i malowałam paznokcie, używałam najtańszych kosmetyków z drogerii lub supermarketu, a o karnetach na festiwale muzyczne, na których bywali moi znajomi, mogłam tylko pomarzyć.
Każda złotówka mniej robiła mi różnicę
– Mam tego dosyć! Tyle lat ciężkiej pracy i co ja z tego mam? Za granicą to ostatnio byłam na wycieczce szkolnej! – wyżaliłam się w końcu koleżance.
– To może zacznij więcej oszczędzać? Wiesz, ja to się ostatnio złapałam na tym, że gdybym przestała kupować co miesiąc nowe buty i pić kawę na mieście, uzbierałaby mi się równowartość naprawdę przyjemnych wakacji – odpowiedziała mi chichocząc.
Myślałam, że się rozpłaczę. Sandra była kolejną kompletnie odklejoną od rzeczywistości osobą, która nie miała prawa zrozumieć moich problemów. Jakie buty? Jakie kawy na mieście? O czym ona w ogóle opowiada?! Szybko zmieniłam temat. Było mi wstyd go kontynuować, bo musiałabym się przyznać do tego, ile zarabiam, a stanowiło to dla mnie pewną barierę.
Z jednej strony niby wszyscy moi myślący znajomi byli świadomi realiów szkolnictwa wyższego, ale z drugiej... miałam nieprzyjemne poczucie, że moje żałosne zarobki wzbudzą w nich litość i przekonanie, że jestem życiowo niezaradna. Zresztą, tak się właśnie czułam sama przed sobą. Jak jedna wielka porażka, która pokierowała swoim życiem jak ostatnia oferma.
Właściwie mogłabym odejść z pracy i poszukać czegoś innego, tylko... jest jeden problem. W momentach, gdy zapominam o swojej żenującej wypłacie, naprawdę kocham swoją pracę.
Uwielbiam poczucie, że robię coś ważnego, że dokonuję odkryć, które mogą zmienić naukę, że dzielę się wiedzą z młodszymi pokoleniami. I chyba tylko to mnie powstrzymuje przed złożeniem wypowiedzenia. Ale z drugiej strony, przecież samą pasją człowiek nie wyżyje...
Czytaj także:
„Dopiero po śmierci mamy dowiedziałam się, że jestem owocem romansu z księdzem. On nawet nie wie, że istnieję”
„Zostawiłem żonę i ochoczo rzuciłem się w objęcia młodych kochanek. Dostałem za swoje”
„Mój mąż dostał świetną pracę wykładowcy. Powinnam się cieszyć, ale zżera mnie zazdrość o jego młodziutkie studentki”