Całe dzieciństwo słuchałam opowieści babci, jak to ciężko było jej na wsi i ile musiała się napracować, by stamtąd uciec. A teraz ja miałam wyjść za rolnika…
Brzęk wypadającego widelca spowodował, że prawie podskoczyłam na krześle. Zabrzmiał intensywnie tym bardziej, że jedliśmy w idealnej ciszy. Goście podnieśli głowy, szukając oczami winowajcy. Namierzyli go dość szybko, bo biedny Piotr, starając się zachować dobrą minę do złej gry i mówiąc: „Ale ze mnie fajtłapa”, z uśmiechem schylił się pod stół, by podnieść widelec. Kiedy się prostował, uderzył głową centralnie w kant.
– Auć! – krzyknął bez bawienia się w dyplomację, bo musiało go nieźle zaboleć.
W normalnej sytuacji domownicy zapytaliby, czy nic się nie stało, rzucili na pomoc, a potem zaczęli żartować z biedaka, ale ta sytuacja normalną nie była. Mama patrzyła z zażenowaniem, siostra trąciła wymownie szwagra, a babcia przewróciła oczami, jakby chciała powiedzieć światu: „A nie mówiłam, że ten człowiek do nas nie pasuje?”.
„Mezalians, moja droga”
Słowa babci zabrzmiały mi w uszach. – „Popełniasz mezalians, zobaczysz i wspomnisz nasze słowa, że kiedyś będziesz tego żałowała”.
Bo oto ja, elegancka panienka z miasta, absolwentka wyższych studiów, znalazłam sobie narzeczonego ze wsi! I do nikogo z mojej rodziny nie trafiało, że poznaliśmy się na juwenaliach, bo Piotr też był studentem. Tyle że nie administracji jak ja, lecz agrobiznesu.
– Ty będziesz miała dobrą pracę w biurze, a on – kim zostanie? – zapytała mama, kiedy powiedziałam jej, że się spotykamy.
– Jak to kim? Rolnikiem! – odpowiedziałam.
– Nie rolnikiem, tylko chłopem, nazwa niczego nie zmieni. Będzie tyrał od rana do nocy w polu i przy zwierzętach – gadała, nie mogąc się pogodzić z faktem, że jej córeczka wyląduje na wsi.
Puszczałam to mimo uszu i spokojnie odpowiadałam, że rolnik to zawód jak każdy inny, ba – w dzisiejszych czasach można z niego żyć lepiej niż w mieście, że mój chłopak mówi świetnie po angielsku, był na praktykach w wielkim gospodarstwie w Holandii, a do tego potrafi pozyskać fundusze potrzebne na rozwój gospodarstwa.
Wtedy mama wytoczyła najcięższe działo – babcię. Babcię, która odkąd pamiętam, opowiadała nam – to znaczy mnie i kuzynom, wszystkim swoim wnukom – jak ciężkie dzieciństwo miała na wsi i jak musiała pracować, żeby się stamtąd wyrwać i zapewnić swoim dzieciom lżejsze życie. Jako maluch słuchałam tego z wypiekami na twarzy, prawie jak bajki o sierotce Marysi. Ale gdy trochę dorosłam, zaczęłam się zastanawiać, czy to aby na pewno możliwe, że moja kochana babunia chodziła boso po zimnych łąkach paść gęsi? Czy na pewno miały buty na spółkę z siostrą, mogły je wkładać tylko w niedzielę do kościoła i chodziły w nich najpierw jedna, a potem druga na kolejne msze? A jak była zima, wykradały je i biegały nad zamarznięty staw, wkładały po jednym bucie i ślizgały się, odpychając drugą bosą stopą. Że do szkoły szły pieszo godzinę, a lekcje odrabiały przy lampie naftowej.
– I co tak czytasz i czytasz, będziesz coś z tego miała? – wyśmiewała się z mojej babci jej babcia. – Z książek nie nauczysz się, jak piec chleb ani jak ocieplić dom na zimę.
Ale ona się uparła. Odkąd po raz pierwszy zobaczyła w objazdowym kinie film, którego akcja toczyła się w mieście z czystymi ulicami i ładnie ubranymi paniami, postanowiła się do niego wyrwać.
– Żebyście wy, wnusie, wiedziały, ile się nasłuchałam, że sobie nie poradzę, ile musiałam się uczyć, żeby dostać się do szkoły w mieście – powtarzała nam.
Podobno tylko dzięki temu uporowi jej nauczycielka postanowiła jej pomóc: przekonała rodziców, że mają zdolną córkę i to grzech, żeby się dalej nie uczyła, oraz pomogła znaleźć szkołę z internatem i zdobyć stypendium. W ten sposób babcia dostała się do wymarzonego miasta z filmu, a kiedy już się tam urządziła, ściągnęła rodzeństwo i starzejących się rodziców. Wszyscy z ulgą zamieszkali w blokach, chwaląc, że nie trzeba już nosić wody ze studni, palić w piecu ani odgarniać śniegu zimą. Prababcia ponoć do końca życia cieszyła się jak dziecko, dotykając ciepłych kaloryferów. Nikt nie odwiedził już nigdy starych kątów, a opuszczony dom niszczał. Kiedyś z ciekawości znalazłam go na mapach w internecie i dokładnie obejrzałam na zdjęciach w zbliżeniu: dach się częściowo zawalił, ganek zarosły krzaczory, a na podwórku rozpleniły się stare drzewa. Prawie jak dzika dżungla.
– Dzicz, ja wam mówię, zostawiłam za sobą dzicz – powtarzała babcia.
A kiedy mama jej doniosła, że mam chłopaka ze wsi, krzyknęła:
– Czyś ty oszalała, wnusiu, że chcesz do tej dziczy wrócić? Po to się stamtąd wyrywałam, żebyś ty psuła sobie życie? – wyrzucała.
Mają tam lepiej niż w mieście
Moje argumenty o tym, że czasy się zmieniły, dzisiejsze gospodarstwa nie są już paroma hektarami, tylko wielkimi przedsiębiorstwami, a rolnicy wcale nie muszą harować od rana do nocy w polu, bo mają od tego maszyny i stać ich na zatrudnienie pracowników, zupełnie do niej nie trafiały.
– Żebyś ty jeszcze kiedyś nie prosiła, jak już pojedziesz na tę wieś, żeby kupić ci buty – wypaliła w końcu.
– Sama sobie kupię – odpowiadałam zaskoczona.
– Akurat, nigdy nie mieszkałaś na wsi, to nie wiesz, że do sklepu to jest prawdziwa wyprawa.
– To kupię sobie przez internet. Piotr mówił, że w jego domu śmiga lepiej niż w akademiku w mieście – odgryzłam się.
Babcia, nie mając na to argumentu, zareagowała jak zwykle:
– Oj tam, nie opowiadaj. Ja ci mówię: będziesz żałować.
Od tej pory ona i mama dwoiły się i troiły, żeby zrobić z Piotra prostaka, a z jego zawodu – ciężką harówę, która pochłonie też mnie do końca. Były przy tym wyrafinowane i lepsze niż niejedna aktorka.
– Wyjeżdżacie na weekend? – potrafiła słodko zapytać mnie mama, kiedy w piątek pakowałam walizkę. – Oj, jedźcie, dzieci, jedźcie i bawcie się, póki możecie. Bo jak osiądziecie na gospodarce, to o jakichkolwiek wakacjach możecie zapomnieć. Możesz zapytać babcię, jak…
Przerwałam jej.
– Mamo, słyszałam te opowieści wiele razy. Ale niech do was w końcu dotrze, że mamy dwudziesty pierwszy wiek! Sąsiad Piotra, rolnik pełną gębą, właśnie wrócił z żoną i dziećmi z wczasów w Egipcie! Byli w hotelu, na jaki mnie nigdy nie byłoby stać. I co ty na to?
– Oj tam, na pewno coś źle usłyszałaś – mama ciągnęła swoje. – Babcia nam zawsze opowiadała…
Miałam już tego dość. Zatrzasnęłam walizkę i wołając: „Pa, wy też z babcią bawcie się dobrze, póki możecie”, wyszłam z domu. Piotr podjeżdżał swoim nowiutkim autem, na które zarobił sam, doradzając rolnikom, jak unowocześnić gospodarstwa, i pomagając im zdobyć na to fundusze.
– Phi, też mi praca – prychnęła babcia, kiedy zobaczyła je po raz pierwszy, wypytała dokładnie, ile kosztowało, i próbowała udawać, że nie robi to niej wrażenia. – Kiedyś ludzie pomagali sobie w takich sprawach za darmo, a teraz – specjalista się znalazł.
Czeka nas trudna przeprawa
Czasem już naprawdę nie wiedziałam, czy płakać, czy się z tego wszystkiego śmiać. I pewnie miałabym to w nosie, gdyby nie to, że na tym weekendowym wyjeździe nad morze mój ukochany wyjął pudełeczko z pierścionkiem i się oświadczył. Mówiąc „tak” na plaży w ostatnich promieniach słońca, byłam szczęśliwa jak nigdy w życiu... Dopóki nie zrozumiałam, że dopiero teraz moja rodzina da nam popalić.
– Twoja babcia na pewno powie, że wszystko stracone i że wnuczka poszła na zmarnowanie – próbował żartować Piotr.
– Tak, i że za jej czasów dziewczyny uciekały ze wsi do miasta. Co to się porobiło na świecie, że zamiast w bloku wolą mieszkać w domu – dodałam.
Ale wcale nie było mi do śmiechu, bo wiedziałam, że czeka nas niezła przeprawa: obiad zaręczynowy i zapoznawczy mojej rodziny z rodziną Piotra. Do tej pory mimo wielu próśb moi rodzice nigdy nie skorzystali z zaproszenia rodziców Piotra, a sami wymyślali setki wymówek, żeby nie zaprosić ich na jakieś imieniny albo krótką wizytę w święta.
– Oj tam, nie opowiadaj – próbował mnie pocieszać mój ukochany, naśladując babcię.
Na szczęście on sam miał do niej i mamy dystans i śmiał się z ich staroświeckich reakcji.
– Ważne, że my się kochamy. Dopóki między nami będzie dobrze, wszystko się ułoży. Twoja rodzina nie musi kochać ani nawet mnie lubić – zauważył trzeźwo.
Westchnęłam, przytakując, ale w duchu myślałam, że mama i babcia łatwo nie odpuszczą. Dlatego w sprawie obiadu postawiłam je przed faktem dokonanym, zarezerwowałam stolik w restauracji i po prostu o tym poinformowałam. Dostaliśmy osobną salkę, żeby móc swobodnie porozmawiać, ale atmosfera była grobowa. A kiedy Piotr upuścił widelec, prawie zabili go wzrokiem.
– Chłop przywykły do wideł, to widelec mu w ręku nie leży. Ha ha – zażartował przyszły teść, próbując rozładować sytuację. Nie wiedział, że tylko ją pogarsza.
– A czy na pewno umie się uczesać, skoro przywykł do grabi? – babcia nie byłaby sobą, gdyby nie wykorzystała okazji.
– A nie, szanowna pani. Do grabi mamy pracowników. To nudna robota – tym razem teść nie dał sobie w kaszę dmuchać.
Przez kolejną godzinę przerzucali się podobnymi docinkami, przez co nie ustaliliśmy daty ślubu ani szczegółów wesela. Teściowa zaproponowała, żebyśmy to zrobili na następnym spotkaniu – tym razem zapraszają oni.
– Zobaczą państwo, jak mieszkamy i jak wyszykowaliśmy piętro dla dzieci. Ale to tylko na jakiś czas, za rok albo dwa, jak się usamodzielnią, przepiszemy gospodarstwo na nich i zostawimy im cały dom. A my przeprowadzimy się do miasta – powiedziała.
– No właśnie – prychnęła babcia. – Kto by nie chciał do miasta!
– My, szanowna pani, nie bardzo chcemy – wtrącił się teść. – Ale młodzi powinni mieszkać sami, żeby się sobą nacieszyć i tworzyć własną rodzinę. A to miasto to tylko na jakiś czas, póki nie zbudujemy małego domku gdzieś z dala od hałasu.
Całą drogę milczała
Babcia jak zwykle robiła wszystko, żeby nie pojechać z wizytą na wieś ani nie pozwolić na to rodzicom. Miałam już dość i ją zaszantażowałam.
– Jak nie pojedziesz, to ja się nie zgodzę na białą suknię! A może wcale nie będziemy robić wesela, wystarczy obiad w lokalu po ślubie – mówiłam niby od niechcenia, a ona uznała, że taka uparciucha jak ja, co to wychodzi za mąż za chłopa, jest gotowa zrobić też inne głupstwa.
– No tak, pewnie zarzynają już świniaka – powiedziała z przekąsem.
– Zamówiliśmy catering. Mama Piotra nie ma czasu gotować, bo umówiła się do fryzjera, a ojciec poprzedniego dnia będzie na rybach. Kupili sobie z sąsiadami jakieś supernowoczesne wędki i chcą je wypróbować – odpowiedziałam.
Babcia przełknęła głośno ślinę, ale nie powiedziała już nic. Milczała też całą drogę do mojego przyszłego domu, jakby zmieniła strategię i chciała mnie wziąć na litość.
– Na tej drodze jesienią nie wykopiecie się z błota – powiedziała w końcu z kwaśną miną, kiedy skręciliśmy w docelową ulicę.
Nie próbowałam jej tłumaczyć, że jedziemy asfaltem, po obu stronach są nowiutkie chodniki, a niebawem gmina zacznie budowę ścieżki rowerowej.
– A co tu tyle trawy? Kostkę byście położyli, nie trzeba będzie sprzątać – zrzędziła, gdy wjeżdżaliśmy na podwórko.
Mówiliśmy jej, że nie chcemy wokół siebie betonu, tylko zieleń, ale dla niej zieleń ciągle oznaczała pracę. Dom z wielkim salonem, nowoczesną kuchnią i telewizorem podłączonym do internetu, wyposażony o niebo lepiej niż nasze mieszkanie, też nie zrobił na niej wrażenia.
– A może chcą zobaczyć panie gospodarstwo? – zaproponował jej i mamie mój przyszły teść.
Nie zdążyłam zaprotestować, przewidując, że będzie to gwóźdź do trumny, bo babcia radośnie, jakby czekając na możliwość wyzłośliwienia się, krzyknęła „tak” i poszli wszyscy w obejście. Nie było ich tak długo, że zaczęliśmy się niepokoić. Ale gdy w końcu wrócili, wyglądali, jakby byli dobrymi znajomymi od lat, babcia z teściem wymieniali jakieś nieznane mi nazwy gatunków ziemniaków.
– No, no – popatrzyła na mnie z uznaniem, kiedy wracaliśmy. – Ta wieś faktycznie się zmieniła i może im tu nawet lepiej niż w mieście.
Co się stało, że nagle zmieniła zdanie? Otóż okazało się, że o ile na babci nie robiły wrażenia samochody, dom, internet, hektary, o tyle przekonały ją… maszyny w gospodarstwie. Najdłużej stała przy dojarce, nie mogąc się nadziwić, że krów nie trzeba już doić ręcznie, a mleko leci prosto do chłodzących zbiorników – czyste, sterylne, nie można go sobie ot, tak nalać i się napić.
– To jak robicie zsiadłe? Albo śmietanę? – zapytała w końcu teściową.
– Kupujemy w sklepie – odpowiedziała ona tak samo zdziwiona. A potem dodała, że dzięki temu ma czas i może na przykład pogrzebać w ziemi. Bo te grządki przy płocie to wcale nie konieczność, tylko przyjemność.
– Mamy świeże i zdrowe warzywa, a mnie praca przy nich uspokaja – mówiła mama Piotra.
Babcia uznała, że pomidory spod płotu smakują prawdziwie – jak w jej rodzinnym domu. Opowiadała nam o tym smaku latami, tak samo jak o butach i nauce przy nafcie. Zrozumiałam, że w końcu dotarło do niej, że nie popełniam żadnego mezaliansu.
– Miałaś rację, wnusiu – powiedziała pod nosem, kiedy dojechaliśmy.
Niezbyt głośno, żeby inni broń Boże nie usłyszeli… Przecież czasy się zmieniły! Uprawa ziemi nie znaczy już harówki od świtu do nocy.
Kornelia, 29 lat
Czytaj także:
„Moje małżeństwo było jak loteria. Nigdy nie wiedziałam, czy mąż da mi różę, czy kolejny powód do płaczu”
„Na emeryturze żona zajęła się wnukami zamiast mną. Żeby nie zdziadzieć pojechałem do sanatorium i odzyskałem młodość”
„Córka zrobiła ze mnie pośmiewisko. Zapłaciłam 50 tysięcy za jej wesele, a ona się rozmyśliła tydzień przed”