W niewielkiej wiosce nieopodal Rzeszowa, skąd pochodzę, od paru ładnych lat noszę dość żenujące miano lokalnej starej panny. Niby to nic wielkiego – mam zaledwie trzydziestkę na karku, żyjemy przecież w dwudziestym pierwszym stuleciu – a jednak siedzi mi to w środku niczym drzazga.
Sąsiadki w podeszłym wieku plotkują o mnie, krzywiąc się z dezaprobatą. Te młodsze spoglądają na mnie z góry, a często nawet mnie omijają, jakby obawiały się, że odbiorę im ich facetów. Jakoś bym to przetrwała, ale najtrudniej znieść mi postawę moich bliskich.
Jedynie dla mojego ojca pozostaję wciąż jego najmilszą córeczką, lecz cała reszta…
Jestem ich służącą
– Martusia, zapniesz mi ten łańcuszek? Mam pomalowane pazury! – z przedsionka dobiega mnie wołanie Ani, mojej młodszej siostry. Po chwili wpada do kuchni niczym trąba powietrzna. – I błagam, wyprasuj mi tę kieckę, bo jak nie, to na bank się spóźnię! – dorzuca, prawie że ciskając we mnie swoją imprezową, czerwoną sukienką.
– Jasne, nie ma sprawy – odpowiadam, choć czuję nieprzyjemny ucisk w żołądku.
W ten sobotni wieczór tata wybrał się z kumplami obejrzeć mecz przy kuflu piwa w pobliskiej restauracji. Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, mama czmychnęła do sąsiadki. Anka umówiła się z chłopakiem, a Beata, moja druga siostra, oddaje się rodzinnym przyjemnościom ze swoim mężem i dziećmi. No i zostałam sama. Jaki los mnie czeka? Szorowanie zalegających w zlewozmywaku brudnych naczyń po obiedzie, których nikt nie raczył umyć, bo niby dlaczego?
Momentami mam wrażenie, że wyolbrzymiam problem, ale z drugiej strony sama już nie wiem, co o tym sądzić… „Brak własnej rodziny sprawił, że stałam się darmową kucharką i sprzątaczką dla bliskich, a coś mi mówi, że nieprędko cokolwiek się w tej kwestii zmieni” – rozmyślałam z żalem, zabierając się za prasowanie sukienki mojej siostry.
Miałam dość
Ledwie uporałam się z tym zadaniem, gdy do kuchni wbiegła moja drugi siostra, Beata. Mieszkając o kilka domów od nas, zagląda czasem nawet parę razy w ciągu dnia, przeważnie po to, bym ją w czymś wyręczyła.
– Posłuchaj, Marta… – nieśmiało zaczęła i od razu wiedziałam, że będzie mnie o coś prosiła. – Wiesz, jak jest…
– Dobra, mów o co chodzi – powiedziałam, choć nie byłam pewna, czy jestem gotowa to usłyszeć.
Właściwie to się domyślałam, co to będzie. Beata pewnie znowu planuje wyjść gdzieś z Tomkiem, a mnie wcisnąć opiekę nad dzieciakami. I trafiłam w dziesiątkę…
– Bliźniaki już smacznie śpią, a Michaś dzisiaj taki grzeczny, że wystarczy do niego zajrzeć… Słuchaj, bo my tak myśleliśmy, żeby gdzieś wyskoczyć, w końcu mamy weekend.
Sama nie wiem, co mnie naszło tego dnia.
– Marta, chyba sobie ze mnie kpisz! Na kiecce jest jakaś fałda! No dobra, z tyłu, ale przecież to widać – zawyła Ania, pędząc do kuchni i pokazując mi z bliska ciuch, który dopiero co z mozołem wyprasowałam.
– Matko święta, dajcie mi wszyscy święty spokój! – jakby ktoś mnie poraził prądem. Wydarłam się na cały regulator, wybiegając jak szalona z kuchni:
Gdzieś za moimi plecami rozległ się zduszony okrzyk Beatki:
– Marta! A co z dzieciakami? Mieliśmy wyjść!
Doskwiera mi samotność
Z impetem opuściłam mieszkanie, głośno trzaskając drzwiami. Na dworze lało jak z cebra. Choć wiosna powoli dobiegała końca, chłód nadal dawał się we znaki, szczególnie po zmroku. Pędziłam przed siebie, aż dotarłam do szosy. Tam usiadłam pod wiatą na przystanku autobusowym i zalałam się łzami. Zaczęłam się nad sobą roztkliwiać.
Nie mam szczęścia w sprawach sercowych i chyba całe moje życie będzie już takie nijakie, monotonne i jałowe. Zdaję sobie sprawę, że ojciec mnie kocha, matka pragnie dla mnie wszystkiego, co najlepsze, a i siostry nie są takie złe. Jednak spośród całego mojego rodzeństwa to właśnie ja wciąż zasypiam samotnie w łóżku, wsłuchując się w chichoty rodziców dochodzące z piętra albo w paplanie młodszej siostry, rozmawiającej przez telefon w sąsiednim pokoju.
Życie w tej małej mieścinie, gdzie nawet kruki zawracają, byłoby łatwiejsze, gdybym miała liczniejsze grono znajomych. Jednak jako niezamężna kobieta nie cieszyłam się tu popularnością wśród mężatek. Otarłam łzy chustką, przywołując w pamięci niedawne zachowanie Beaty. Żadne inne wydarzenie nie zraniło mnie tak mocno, jak tamten feralny wieczór – rozpamiętywałam, odtwarzając w myślach jej postępowanie.
– Marta – rzuciła do mnie przed tygodniem, prowadząc za rękę swojego najmłodszego synka. – Możesz zająć się maluchami? Bardzo cię proszę, bo ja mam całkowity młyn.
– Idziecie dokądś? – spytałam, przejmując od niej zapłakanego Jasia.
– Nie, skąd – zaprzeczyła, wspominając, że po prostu musi ogarnąć dom. – Ciuchy wysypują się z kosza na brudy, do kuchennych kafli można się przykleić, a dzieciaki tylko przeszkadzają. Wpadłam na pomysł, że popilnujesz je, a ja opanuję ten rozgardiasz – tłumaczyła, wjeżdżając do kuchni z wózkiem, w którym drzemały półtoraroczne bliźniaki.
Ale mnie wkurzyła!
Zaopiekowałam się dzieciakami siostry, aby dać Beacie chwilę wytchnienia na uporządkowanie mieszkania. Zdawałam sobie sprawę, że łączenie wychowywania trojga maluchów z codziennymi obowiązkami domowymi to nie bułka z masłem. Nie spodziewałam się jednak, że siostra mnie oszuka. O wszystkim usłyszałam dzień później od sąsiadki.
– Twojej siostrze chyba coraz lepiej się powodzi? Wczoraj aż huczało od trzaskania drzwi samochodowych, taką imprezę zrobiła w ogródku. A gości ile było, a jedzenia co niemiara… – relacjonowała, przyglądając mi się z zaciekawieniem.
Bąknęłam coś niewyraźnie, ledwo panując nad płaczem. W głowie kłębiły mi się ponure myśli: „I tak właśnie Beata ogarniała chatę?! Organizując imprezę?” – rozważałam z goryczą. „A dzisiaj Beata miała jeszcze tupet spytać, czy nie popilnuję dzieciaków” – powiedziałam sobie w duszy.
Niespodziewanie uświadomiłam sobie, że mam na sobie znoszoną, domową sukienkę i zapewne wyglądam fatalnie. Dopiero byłoby gadanie wśród lokalnych plotkarek, jakby mnie ujrzały w takim stanie! Na szczęście o tej godzinie i w taką ulewę wolą ciepło własnych domów niż spacery. Podniosłam się z miejsca i pomasowałam skostniałe z zimna ramiona. Deszcz przybrał na sile, do tego zerwał się wiatr.
Kiedy wracałam do domu, trzęsłam się z zimna, a zęby dosłownie mi szczękały. Nagle, gdy zamierzałam przejść przez jezdnię, tuż obok mnie zahamował żółty bus dostawczy. Chciałam go przepuścić, ale on się zatrzymał. Poczułam niepokój, bo dookoła panowała ciemność i nikt inny nie kręcił się w pobliżu, co wydawało mi się dziwne o tej porze.
Wyglądał sympatycznie
– Mam pytanie – zagadnął facet za kierownicą, opuszczając szybę – Żeby dojechać do Rzeszowa, to trzeba jechać w tę stronę?
– Tak, nie ma tu żadnego skrętu – odparłam, machając lekceważąco dłonią w stronę drogi.
Facet skinął głową z wdzięcznością i już chciał dodawać gazu, ale nagle jego wzrok spoczął na mojej letniej kiecce.
– Nie za chłodno w takim wdzianku na przechadzki? – rzucił, proponując jednocześnie, że może mnie zabrać.
„A co pana to obchodzi?” – miałam ochotę wybuchnąć, ale coś mnie powstrzymało. Facet sprawiał miłe wrażenie, a poza tym zdziwiło mnie, że ktoś przejął się moim samopoczuciem. Zwykle to ja przejmowałam się innymi. Naraz poczułam nieodpartą chęć pogadania. Muszę przyznać, że młody kierowca od razu mi się spodobał, no i jakoś tak…
– Dzięki, że mnie podrzuciłeś, tuż za zakrętem jest knajpka. Co powiesz na filiżankę herbaty? – wyrwało mi się znienacka.
„O rany, co ja robię?” – przeraziłam się w myślach, ale było już za późno. Kierowca zaparkował auto i wyskoczył zza kierownicy.
– Bardzo chętnie! Nazywam się Tomasz – przedstawił się, ściskając moją dłoń, po czym zarzucił mi na ramiona swój sweter. – W taki chłód lepiej zostać w domu niż hasać po polach w lekkiej sukience, ale, szczerze mówiąc, cieszę się, że cię poznałem – oznajmił z szerokim uśmiechem.
– Jestem Marta – odparłam, również się uśmiechając.
Wreszcie kogoś poznałam
Po kilku chwilach wylądowaliśmy w małej kafejce. Miejscowi gapili się na nas jak na kosmitów. Najwyraźniej singielka w obecności nieznajomego faceta to tu widok równie niezwykły co kwitnące stokrotki w listopadzie. Zaczęło mnie to nieźle bawić. Uśmiechnęłam się pod nosem i dałam się wciągnąć w pogawędkę z Tomaszem. Robił na mnie pozytywne wrażenie. Było mi bardzo przyjemnie słuchać, gdy mówił o sobie, bliskich mu osobach, marzeniach…
– Aktualnie nadal jeżdżę w trasy z towarem, ale za kilka miesięcy planuję założyć własny ośrodek szkolenia kierowców – wyznał, a następnie spytał – A czym ty się zajmujesz?
Ogarnął mnie strach. Czym ja się w zasadzie zajmuję na co dzień? Kilka razy w tygodniu wspomagam mamę w prowadzeniu sklepu, ale poza tym jestem typową panią domu, i to nawet nie do końca na własnym podwórku!
– No więc… – zaczęłam nieśmiało, ale na moje szczęście akurat zadzwoniła jego komórka.
– Wybacz, muszę już iść – oznajmił chłopak, chowając telefon do kieszeni. – To mój szef, czeka na płyty, które mu wiozę.
– Jasne, nie ma sprawy – odparłam, niechętnie wracając do realnego świata.
Podwiózł mnie pod samą bramę, a następnie zapytał, czy mógłby dostać mój numer. Stwierdził, że się odezwie, ale jakoś średnio mu ufałam. Znów poczułam, że zaraz się rozpłaczę.
I tak w kółko…
Mama od razu na mnie naskoczyła, ledwo przekroczyłam próg.
– Gdzie się podziewałaś?! Strasznie się denerwowałam. W dodatku potraktowałaś siostrę okropnie! Mieli gdzieś iść z Mietkiem, ale ty wybiegłaś i…
– I co z tego, mamo? Musiała posiedzieć w domu z własnymi pociechami, bo niedobra siostrzyczka pierwszy raz odmówiła przysługi? Za kogo wy mnie tu macie, co?! – wrzasnęłam i popędziłam na piętro.
– Marta, uważaj na słowa! Jak tu mieszkasz, to szanuj innych! – dobiegło mnie jeszcze z dołu.
Całą noc spędziłam na płaczu. Udało mi się przysnąć dopiero o świcie, ale nie na zbyt długo. Tuż po godzinie siódmej obudziła mnie mama.
– Martuś, czas wstać. Liczę, że już ci przeszedł ten nastrój, bo roboty jest sporo, mimo że to niedziela. Wyprasuj tacie koszulę, nakryj do stołu i zrób śniadanie. Aha! No i jeszcze trochę ogarnij kuchnię i salon, bo wpadnie ciocia Frania…
– Wybacz, mamo, ale nie dam rady, wyjeżdżam – weszłam jej w słowo.
Potem ubrałam się i bez słowa opuściłam dom. Jadąc busem do Rzeszowa, pomyślałam sobie, że zrzucam całą winę na rodzinę, ale sama wcale nie jestem od nich lepsza. Wiodę spokojne i uległe życie, bo brak mi odwagi, żeby cokolwiek zmienić. Choćby ten Rzeszów. Niby kawałek drogi, a ile razy tam bywam? Praktycznie wcale, bo w domu zawsze jest coś do roboty.
„Od teraz będzie inaczej. Zacznę żyć po swojemu, podróżować, poznawać nowych ludzi! – postanowiłam – bo inaczej chyba się uduszę”.
Mój telefon zadzwonił około wpół do dwunastej w południe.
Odezwał się!
– Co tam słychać w niedzielny poranek? Oby tylko wczorajsza przechadzka nie skończyła się przeziębieniem – Tomasz odezwał się w telefonie, a moje serce przyspieszyło, choć wiem, że to brzmi jak wyświechtany frazes.
– Hej – wydukałam, nie mając pojęcia, co powiedzieć.
– A może wybrałabyś się ze mną na przechadzkę po Rzeszowie? Podjechałbym po ciebie…
– Właśnie jestem w Rzeszowie – przerwałam mu.
Miałam ochotę podskakiwać i wirować w tańcu. Przed oczami stanęły mi jego przenikliwe, czekoladowe oczy, słodkie dołeczki, gdy się uśmiechał i przyjemny ton głosu. Przeszło mi przez myśl, że być może wreszcie los postanowił się do mnie uśmiechnąć.
Od pamiętnej niedzieli upłynął niemal rok. Sobota. Wiosna w pełni, a pogoda dopisuje jak nigdy dotąd. Znów wybieram się do Rzeszowa. Jednak nie autobusem jak zwykle, a białą limuzyną ślubną. Ciocia Marta, po latach harówki, nareszcie staje na ślubnym kobiercu! Koniec z pustką w sercu, łzami do poduszki i beznadziejnym losem. Kocham i jestem kochana – czego pragnąć więcej? Jedynie moje siostry nie tryskają entuzjazmem.
Ciągle im źle
– Zmieniasz miejsce zamieszkania i przeprowadzasz się do Rzeszowa? No i kto będzie mi pomagał z maluchami? – westchnęła z żalem Beata, gdy kilka tygodni temu pochwaliłam się jej pierścionkiem od narzeczonego.
– O matko jedyna, a kto będzie mi pomagać w sklepiku, zajmować się domem i sadem? – narzekała z kolei moja mama, podczas gdy Anka jedynie przewracała oczami.
– No to teraz twoja kolej – powiedziałam do niej z uśmiechem, przypominając sobie, że nie przepada za jakimikolwiek pracami w gospodarstwie.
Uszkodzi starannie pielęgnowane paznokietki, trudząc się nad codziennymi pracami w domu, ale to już nie moja sprawa. „Zrobiłam, co do mnie należało, nadszedł moment, by zająć się własnym gniazdkiem” – przemknęło mi przez głowę, gdy wsiadałam do ślubnego auta.
W kościele wyczekiwał na mnie ukochany. Od czasu do czasu rozważam, czy los rzeczywiście istnieje? Bo gdybym nie odczuwała, że jestem traktowana w domu jak służąca i gdybym tamtego dnia nie wybiegła na ulewę… Być może i tak spotkalibyśmy się w innym miejscu.
Marta, 31 lat
Czytaj także:
„Po śmierci męża pocieszenie znalazłam na materacu szwagra. Nie rozumiem gniewu teściów. Wszystko zostało w rodzinie”
„Mój narzeczony poszedł w tango z koleżanką kuzynki. Wytańczył sobie z nią dziecko na miesiąc przed naszym ślubem”
„Mąż traktował mnie jak nudną kucharę. Myślałam, że już mu się opatrzyłam, ale to, co wyznał, całkiem mnie zszokowało”