„Po śmierci męża pocieszenie znalazłam na materacu szwagra. Nie rozumiem gniewu teściów. Wszystko zostało w rodzinie”

załamana kobieta fot. iStock, fotostorm
„Miałam czterdzieści siedem lat i nagle zostałam sama. Oczywiście rodzina mi pomagała, ale nikt tak naprawdę nie mógł wczuć się w moją sytuację”.
Listy od Czytelniczek / 19.08.2024 12:57
załamana kobieta fot. iStock, fotostorm

Czy to tak trudno zrozumieć, że dwoje dorosłych i wolnych ludzi darzy się uczuciem i chce być ze sobą? Przecież to normalna sprawa. Jakie znaczenie ma wiek i to, z kim byli związani w przeszłości. Moim zdaniem – żadne!

Mój mąż zmarł nagle i niespodziewanie

Tętniak mózgu. Pękł... Krzysztof był akurat w podróży służbowej. Jeszcze zdążył zjechać na parking, zadzwonił, powiedział, że okropnie boli go głowa – i koniec. To był straszny szok. Kiedy się jako tako pozbierałam – dzięki dzieciom, rodzicom oraz teściom – obsesyjnie nękałam lekarzy pytaniem: dlaczego padło na Krzysztofa? Co robił nie tak? Czy nie dało się tego tętniaka wykryć wcześniej?

Takie pytania były już bezsensowne, bo nic nie mogło przywrócić życia Krzysztofowi, ale nie dawały mi spokoju. Lekarze bezradnie rozkładali ręce, wskazywali czynniki sprzyjające rozwojowi tętniaków, jednocześnie dawali do zrozumienia, że nie ma nieinwazyjnej, a przede wszystkim skutecznej diagnostyki powiązanej z usunięciem czy wyleczeniem tętniaka.

Zasłaniali się statystykami i procentami, a ja chciałam się tylko dowiedzieć, czy zrobiłam wszystko, co mogłam. Okazało się, że niewiele mogłam. Każdego czasem boli głowa, większość z nas pije kawę i alkohol. Pokażcie mi kogoś, kto się nie stresuje? Po prostu stało się, i tyle.

Miałam czterdzieści siedem lat i nagle zostałam sama. Oczywiście rodzina mi pomagała, ale nikt tak naprawdę nie mógł wczuć się w moją sytuację; empatia rodziców i dzieci była krzepiąca, ale jakby się nie starali, nie mieli pojęcia, co przeżywam. Próbowałam wytłumaczyć to kiedyś mojej matce, ona jednak opacznie mnie zrozumiała.

– Ale ty chyba nie masz do mnie pretensji, że choć jestem po siedemdziesiątce, nadal mam męża? Życzysz mi bym została wdową? – pytała.

– Oczywiście, że nie! Mam tylko żal do siebie, do Boga, do losu, sama już nie wiem do kogo... Może właśnie do całego świata i wszystkich ludzi, że są szczęśliwi, a ja nie.

– Jesteś jeszcze młoda. Wszystko przed tobą...

Łatwo mówić. Kolejne miesiące od śmierci Krzysztofa mijały i niby powoli wychodziłam na prostą, acz nie bez pomocy farmakologicznej i opętańczego wiru pracy zawodowej. Brałam jak najwięcej nadgodzin, byle nie wracać do pustego domu. Rok żałoby upłynął mi na łykaniu prochów i niemal ciągłym siedzeniu w pracy.

Ale nie da się tak przecież funkcjonować przez całe życie. Musiałam w końcu wyhamować, odstawić środki uspokajające i wyluzować z pracą.

Przesada mogła się dla mnie źle skończyć

No i wtedy zjawił się on... Choć to może złe określenie, bo przecież od początku mojego małżeństwa z Krzysztofem zawsze gdzieś tam był. Nie pojawił się nagle i znikąd. Paweł – brat mojego męża. Starszy od niego o dwa lata, od ponad piętnastu mieszkał za granicą. Przeszedł na wczesną emeryturę i wyemigrował.

Z tego, co wiedziałam, był wspólnikiem w kilku spółkach i raczej się nie przepracowywał. „Francuski rentier”, mówił o nim z zazdrością Krzysztof. W swoim czasie Paweł odpowiednio zainwestował i żył z procentów oraz emerytury. Może skromnie, ale zdecydowanie inaczej niż większość ludzi, którzy codziennie muszą fatygować się do mniej lub bardziej nielubianej pracy.

Mój szwagier, jeśli wierzyć jego zdawkowym opowieściom, żył tam trybem zgoła dziewiętnastowiecznym. Poranne śniadanie i kawa w kafejce, przegląd prasy, jakieś służbowe wizyty to tu, to tam, obiad na mieście, jakiś klub dla dzielących te same zainteresowania starych kawalerów. Bo Paweł nigdy się nie ożenił – nie złożyło się, jak zwykł mówić.

Gdy przyjechał do Polski na dłużej, nawet nie chciał słyszeć o tym, żeby na czas pobytu zamieszkać u krewnych. Po prostu wynajął w hotelu pokój i odwiedzał a to swoich rodziców, a to dzieci moje i Krzysztofa, wreszcie mnie.

Czułam się przy nim dobrze i bezpiecznie

Mimo że był tak inny od mojego męża, widziałam również podobieństwa. Podobna wrażliwość, choć inne nawyki. Zbliżona powierzchowność, ale inny temperament. Niby tak samo, a jednak inaczej. Mnóstwo wspólnych spotkań, przegadanych godzin, spacerów i posiłków – bez najmniejszego nawet romansowego podtekstu.

Po prostu wspierał na duchu wdowę po bracie i oferował nienachalną pomoc, choćby przez samą swoją obecność. Nie wiedzieć kiedy praca przestała mnie aż tak absorbować i nie czułam już potrzeby sięgania po środki uspokajające. Albo okrzepłam we wczesnym wdowieństwie i nie potrzebowałam już zastępczych sposobów na zwalczanie samotności? Albo to zasługa Pawła?

Po co miałam uciekać w sen albo godziny nadliczbowe, skoro mogłam iść z nim na obiad i porozmawiać na sto tematów? Po dwóch miesiącach Paweł wrócił do siebie. Ale nim wyjechał, zaproponował, abym urlop spędziła u niego. Zgodziłam i odtąd niecierpliwie odliczałam dni do upragnionego wolnego.

Urlop okazał się bardzo udany. Miałam wreszcie okazję przekonać się, jak żyje Paweł, bo dotąd – przez piętnaście lat jego pobytu we Francji – ani razu go z Krzysztofem nie odwiedziliśmy. Mój mąż wolał wypoczywać nad morzem albo w górach, ewentualnie czasem dał się wyciągnąć na weekend do którejś z europejskich stolic.

Ale zupełnie nie śpieszyło mu się na francuską prowincję, do małego miasta, które – jak się okazało – miało swój niesamowity urok. Te wszystkie kafejki, piekarnie, cukiernie, ten leniwy tryb życia, jakże różny od pędzącego nurtu Paryża, w którym kiedyś byliśmy na wycieczce. U Pawła i z Pawłem czułam się doskonale, ale wciąż nie przekroczyliśmy żadnej intymnej bariery – nie było pocałunków, wyznań, splecionych palców, tym bardziej nie wylądowaliśmy razem w łóżku.

Chyba oboje zgodnie udawaliśmy, że nie ma między nami choćby cienia erotycznej fascynacji. Przecież on był starym kawalerem, a ja – matką, babcią, stateczną wdową i tak dalej...

Ostatniego dnia przed moim powrotem do kraju Paweł mi się oświadczył. Tak po prostu. Ja natomiast bez sekundy wahania odpowiedziałam „tak”. Zupełnie jakby spytał o godzinę, a ja natychmiast udzieliłam odpowiedzi. Pocałowałam go w policzek i pozwoliłam odwieźć się na lotnisko. Nie było szału uniesień, namiętnego rzucenia się sobie w objęcia. Mieliśmy już swoje lata i nasze powoli, niepostrzeżenie dojrzewające uczucie nie potrzebowało takich gejzerów namiętności.

Wiedzieliśmy, że chcemy być razem i to nam wystarczało

Po prawie dwóch latach od śmierci Krzysztofa powiedziałam sakramentalne „tak” jego bratu. W polskim kościele, tylko przy księdzu i świadkach, którzy nie byli z nami spokrewnieni. Po cichu, ale w wielkim szczęściu. Naprawdę nie przypuszczaliśmy, że rozpęta się piekło.

W najczarniejszych scenariuszach nie przyszło nam do głowy, że spotkamy się z taką niechęcią i ostracyzmem, i to ze strony najbliższej rodziny. Myślałam, że oszaleję. Paweł znosił to wszystko nieco spokojniej albo tylko dobrze się maskował.

– No pięknie! – sarkała moja matka. – Jakieś przysposabianie wdowy po bracie... To są te francuskie zwyczaje? Ile wy macie lat? Jeszcze Krzysztof nie ostygł...

– Dwa lata prawie minęły! – krzyknęłam, skutecznie wyprowadzona z równowagi. – A kto mówił, że wszystko przede mną? Ty, mamo!

– Ale nie to miałam na myśli. Myślałam, że sobie znajdziesz...

– Przecież znalazłam!

– Ale jak to wygląda? Co ludzie powiedzą?

– Guzik mnie to obchodzi!

– Hm, a może ty nie za tego brata wyszłaś te dwadzieścia pięć lat temu, co? – zasugerowała. – Może już wtedy żeście ze sobą... Nigdy nie sądziłam, że do tego dojdzie, że takie pragnienia są w ogóle możliwe u normalnego człowieka – a jednak!

W tamtym momencie chciałam zrobić krzywdę rodzonej matce. Wiem, to straszne... Ale insynuacja, że z Pawłem łączyło mnie coś przed laty, była nie do udźwignięcia. Stronę matki wzięły też moje dzieci.

– Niesmaczne to jakieś – cedziła moja starsza córka Ania, krzywiąc się jak po łyknięciu octu. – Z bratem męża? To tak jakbym... No, nie wiem. Zalatuje mi to jakimś kazirodztwem...

Myślałam, że jesteś mądrzejsza – broniłam się ze smutkiem. – Że taka wykształcona, otwarta na świat... Tymczasem ty ze związku dwojga dojrzałych ludzi robisz coś zakazanego i niesmacznego.

– Ale to nie jest zwykły związek, tylko jakiś... no, dziwny i już.

Weronika, moja druga córka, dostała ode mnie w twarz. Naprawdę. Powtarzała bezmyślnie te same idiotyczne argumenty co moja matka i Ania. Ale dołożyła od siebie coś tak potwornie krzywdzącego i niesprawiedliwego, że nie wytrzymałam.

– A może wy tatę otruliście, żeby być ze sobą, co?

Wymierzyłam jej w furii siarczysty policzek, aż mnie ręka zapiekła. I nie żałuję. Zasłużyła sobie. myślałam naiwnie, że bliscy będą się radować naszym szczęściem, tym, że jeszcze coś nas w życiu czeka oprócz samotnego starzenia się.

A tu wyszło, że posądzają mnie o wcześniejsze romansowanie z Pawłem, za plecami Krzysztofa, że oskarżają mnie o materialistyczne pobudki, że w nosie mają moje uczucia, głównie martwiąc się tym, co ludzie powiedzą. A na dodatek insynuują, że zabiliśmy mojego męża, który stał nam na przeszkodzie. Z rozpaczy znowu zaczęłam łykać środki uspokajające.

Rodzice Pawła, czyli moi podwójni teściowie, też nie byli zachwyceni, ale nie werbalizowali tego aż tak brutalnie jak moja rodzina.

Może dlatego zachowywał większy spokój niż ja

– Powiedz, z czego to się bierze? – płakałam mu w rękaw. – Przecież powinni ustawiać się do nas w kolejce z życzeniami i gratulacjami. Powinni życzyć nam szczęścia, zdrowia i miłości. A tu własna matka i rodzone córki urządzają jakiś nienawistny spektakl i sąd nad nami.

– Nie wiem... Może cała ta sytuacja za bardzo ich wszystkich zaskoczyła? Stąd taka agresywna reakcja...

– Ale żeby aż takie bzdury wymyślali?! Że niby mieliśmy się ku sobie już przed laty? Że jeszcze za wcześnie, że to kazirodztwo…? Przecież to jest tak głupie, całkiem niedorzeczne!

– Po prostu się boją. Boją się, że ich zostawisz i wyjedziesz ze mną. Boją się, że cię stracą. Inaczej nie umiem sobie tego wytłumaczyć.

– A pewnie, że wyjadę – powiedziałam pewnym tonem, choć jeszcze o tym nie rozmawialiśmy. – Rzucę wszystko i wyjadę z tobą, za tobą, dla ciebie. Będziemy żyć skromnie i powoli, będziemy pić kawę, czytać gazety... Tylko ja nie znam francuskiego.

– Będę twoim tłumaczem – obiecał Paweł i się uśmiechnął.

Był z tym uśmiechem tak podobny do Krzysztofa, że aż zadrżałam.

– Ale wiesz, że nie wyszłam za ciebie, abyś był namiastką Krzysztofa?

– Wiem... Tylko oni tego nie wiedzą. Dlatego uważają nasz ślub za fanaberię. Resztę dopowiadają z bezsilności.

Ostatecznie wyjechaliśmy razem

Żyjemy skromnie we dwoje z emerytury Pawła, z jego oszczędności i zainwestowanych pieniędzy. Jest nam ze sobą dobrze. Przez rok gryzł mnie brak kontaktu z rodziną, bo obiecałam sobie, że po tym, co wygadywali na nasz temat, nie zadzwonię pierwsza. Nieważne, że robili to z głupoty, nieświadomości albo strachu – to oni mnie skrzywdzili, więc niech oni wyciągają rękę do zgody.

Pierwsza zadzwoniła Weronika na rocznicę naszego ślubu. Przeprosiła. Łzy wzruszenia ciekły mi po twarzy i odruchowo też ją przeprosiłam. Potem już rozdzwoniły się telefony od moich rodziców i rodziców Pawła, od Ani z mężem i wnukami. Odetchnęłam z ulgą.

Nie umiałabym beztrosko żyć z tym bagażem złych słów, którym obarczyli mnie najbliżsi, jeśliby nie nastąpiło pojednanie. Myślę, że mój związek z Pawłem też by na tym ucierpiał, dlatego jestem zadowolona, że w końcu poszli po rozum do głowy. Nie trzeba było wiele. Tylko zrozumienia, że chcę być z Pawłem, a on ze mną. Bez względu na to, że wcześniej byłam żoną jego brata.

Anita, lat 50

Czytaj także:
„Mój narzeczony poszedł w tango z koleżanką kuzynki. Wytańczył sobie z nią dziecko na miesiąc przed naszym ślubem”
„Mąż traktował mnie jak nudną kucharę. Myślałam, że już mu się opatrzyłam, ale to, co wyznał, całkiem mnie zszokowało”
„Letnia przygoda w Paryżu zmieniła się w totalny dramat. Miały być zaręczyny, a wyszło rozstanie z widokiem na wieżę Eiffla”

Redakcja poleca

REKLAMA