„W czasie pogrzebu nie byłam w stanie ukryć radości. Brak łez i lekki uśmiech zostały odebrane jednoznacznie...”

Wypadek samochodowy fot. Adobe Stock
„– Dzwonię ze szpitala... Bardzo mi przykro, ale samochód, którym jechał pani brat... Zrobiliśmy, co w naszej mocy”.
/ 13.01.2022 12:28
Wypadek samochodowy fot. Adobe Stock

Zakład pogrzebowy to może nie jest zbyt dobre miejsce na cuda, a jednak właśnie tam pierwszy raz w życiu poczułam coś w rodzaju dotknięcia opatrzności. Od tej chwili śmierć ukochanego brata nie boli tak bardzo.

Znawcy ludzkiej duszy twierdzą, że istnieje 5 etapów przeżywania żałoby po stracie ukochanej osoby – zaprzeczenie, złość, targowanie, depresja, akceptacja – i że można wtłoczyć w podobny schemat zachowań każdego, dotkniętego tragedią człowieka.

Czytałam o tym w mądrych książkach i słyszałam, jak wypowiadają się na ten temat autorytety z dziedziny psychologii, ale problem wydawał mi się wówczas tak odległy, że aż abstrakcyjny. W najczarniejszych snach, nie przypuszczałam, że za chwilę sama będę musiała się z nim zmierzyć...

W czasie uroczystości pogrzebowych nie byłam sobą

Miesiąc temu straciłam brata i nie mogłam się z tym pogodzić (zaprzeczenie). Czułam gniew i bezradność (złość). Kolejne dwa etapy szczęśliwie mnie ominęły. Nie próbowałam handlować z Bogiem. Nie załamałam się psychicznie. Pogodziłam się z losem w tym samym momencie, w którym na trumnę Mateusza posypały się zbite grudy ziemi.

Ten brak łez i błąkający się po moich ustach uśmiech zostały odebrane przez rodzinę w sposób jednoznaczny – wszyscy uznali, że po prostu byłam w szoku. Ale prawda jest taka, że nie potrafiłam zapanować nad wypełniającą moje serce radością. Nie chcę kwestionować badań naukowców ani podważać ich kompetencji, bo w większości wypadków mają rację. Pragnę jedynie zasygnalizować, że od każdej reguły jest wyjątek.

Mateusz (dla bliskich i przyjaciół Matek) przyszedł na świat 2 sierpnia 1985 roku, rok po moich narodzinach. Wszyscy żartowali, że jesteśmy w pewnym sensie bliźniakami i rzeczywiście od dzieciństwa łączyło nas wielkie podobieństwo fizyczne i niezwykła więź psychiczna.

Wiedziałam, że coś się stało

Z biegiem lat przestaliśmy wyglądać jak dwie krople wody i spędzać ze sobą każdą wolną chwilę. Matek wyrósł na mające 190 centymetrów ciacho, ja pozostałam drobną, niewysoką blondynką. Jego nosiło po świecie i walczył z nadmiarem testosteronu, mnie ciągnęło do książek i garów. On wcześnie wyprowadził się z domu, wiódł beztroskie kawalerskie życie i bił w piersi, że nie ożeni się wcześniej niż po 40. Z kolei ja marzyłam o marszu Mendelssohna i co najmniej dwójce dzieci.

Nasze drogi się rozeszły, więź osłabła, ale dalej strasznie się kochaliśmy... Był 14 listopada. Wieczorem brat przysłał mi SMS-a, że wracając z wyprawy w skałki, prosto z pociągu wpadnie do rodzinnego domu na śniadanie. „Zrób dla kochanego braciszka coś dobrego do żarcia, Mała. Będę koło dziewiątej” – poprosił.

Uwielbiałam jego serdeczny styl. Dwie godziny później skorygował informację. Napisał, że poznał fajnych ludzi, że mają w aucie jedno wolne miejsce...

Nazajutrz o 5.00 rano w pogrążonym w ciszy mieszkaniu rozdzwonił się stacjonarny telefon. Mam czujny sen, więc pierwsza znalazłam się przy aparacie. Usłyszałam obcy kobiecy głos:
– Moje nazwisko Lubartowicz. Czy rozmawiam z krewną pana Mateusza Łasko?
Ton jej głosu niczego nie sugerował. Mogła być każdym – nową dziewczyną brata, policjantką z drogówki, kimś, kto znalazł jego komórkę. Jednak ja wiedziałam, że jest posłańcem złej wiadomości i że ma mi do przekazania coś strasznego.

W progu sypialni pojawiła się zaspana mama. U sąsiada za ścianą rozdzwonił się budzik. Na osiedlową uliczkę wjechała śmieciara, a pulsujący na jej dachu kogut pomalował żaluzje w oknie na pomarańczowy kolor. Poczułam wszechogarniającą pustkę i nagły ból w okolicy serca.
– Tak. Jestem jego siostrą – odparłam.
Po drugiej stronie zapadło milczenie.
– Doktor Lubartowicz – uściśliła po chwili kobieta i wszystko stało się jasne.
– Dzwonię ze szpitala... Bardzo mi przykro, ale samochód, którym jechał pani brat... Zrobiliśmy, co w naszej mocy.

To było przeznaczenie czy może głupi pech?

Przestałam słuchać. Moje myśli zerwały się ze smyczy jak wściekłe psy i rozbiegły w różne strony świata. Pamiętam, że ogarnęła mnie pokusa, by odłożyć słuchawkę i wrócić do łóżka. Miałam rozpaczliwą nadzieję, że śnię straszny sen, i że telefon jest elementem tego koszmaru. Że obudzi mnie tata wołaniem na śniadanie.

W ogóle nie miałam świadomości, że nagle moja twarz stała się trupio blada, a z oczu zaczęły płynąć łzy. Nie wiedziałam, że przykleiłam plecy do chropowatej ściany, w obawie przed upadkiem. Że
z moich ust wyrwał się cichy szloch.
– O Boże, o mój Boże! Matek... – jęknęła zamierającym głosem matka i zatoczyła  się na szybę w drzwiach.

Mateusz wracał do domu w towarzystwie trzech młodych mężczyzn. Nie wiadomo, co dokładnie się stało, bo nie było świadków wypadku, ale ich auto zjechało z drogi, taranując baner reklamowy. Jedna z metalowych rur stelaża pękła, przebiła boczną szybę, ugodziła mojego brata
w brzuch i wyszła przez plecy. Zmarł niecałą godzinę później na stole operacyjnym z powodu rozległych uszkodzeń narządów wewnętrznych. Pozostałym chłopakom nic się nie stało.

Fataliści powiedzieliby, że tak było mu pisane. Realiści, że miał pecha.

Nie jestem sobie w stanie przypomnieć kolejnych dni

Żadne z nas – mam na myśli ojca, matkę i siebie – nie odważyło się pójść do szpitalnej kostnicy. Tata wpadł w dziwny stan, podobny do katatonii, i całymi dniami gapił się w jeden punkt; mama garściami łykała prochy i wydawała się kompletnie nieobecna, ja zaś – zdaniem wielu – zachowywałam się jak uszkodzony robot.

Ciało Matka rozpoznał jego chrzestny, wujek Mietek. Musiało to być dla niego straszne przeżycie, bo zapowiedział, że w niczym nam więcej nie pomoże.
– Nie chcę paść na zawał – dodał i rozpłakał się.
To na mnie spadły więc formalności związane z pochówkiem. To ja rozmawiałam z pracownikiem domu pogrzebowego i ustaliłam jak ma wyglądać ceremonia w kaplicy.

To ja wybrałam trumnę i miejsce na cmentarzu. Ja załatwiłam księdza i poszłam do sklepu, żeby kupić bratu na ostatnią drogę nowe buty. Robiłam to wszystko z nadludzkim opanowaniem, jakby rozpacz i ból nie miały do mnie dostępu. Najgorsze jednak było to, że nie potrafiłam już płakać, że kłębiące się we mnie emocje nie znalazły naturalnego ujścia. Pamiętam te straszne dni jak przez mgłę. Ta mgła była szara, a świat, który się spoza niej wyłaniał, miał niewyraźną, czarno-białą barwę.

Istnieje w naszej tradycji barbarzyński zwyczaj, że na kilka godzin przed ceremonią na cmentarzu trzeba pojechać do zakładu pogrzebowego i obejrzeć zwłoki. A może to nie zwyczaj. Może tak nakazują jakieś chore normy prawne?Gdyby ktoś mnie zapytał o najgorszą chwilę w życiu, wymieniłabym bez wahania tę, w której musiałam to zrobić.

Nie wiem, co czułam i nie umiem tego opisać, ale miałam wrażenie, że całe moje wnętrze – kości, organy i mięśnie – przeistoczyły się w drżącą galaretę i że jedyną częścią ciała, która nie przeszła tej dziwnej metamorfozy, było gardło. Coś w nim rosło i to coś nie pozwalało mi przełykać śliny, mówić ani normalnie oddychać.

Matek wyglądał – zważywszy na okoliczności – całkiem nieźle; jakby spał i nabierał sił po ciężkiej chorobie. Kostucha nie zmieniła jego oblicza w pośmiertną maskę. Cierpienie nie zniszczyło łagodnych rysów młodej twarzy.

Po śmierci nie zrezygnował z żartów

– Wszystko w porządku? Jest pani zadowolona? – zagadnął mnie pracownik zakładu i mocno się speszył, bo chyba nie planował użyć słowa „zadowolona”.

Nie odpowiedziałam. Nie wykonałam żadnego gestu. Wpatrywałam się w brata jak zahipnotyzowana.
– Zostawię panią samą – mruknął mężczyzna, znikając za drzwiami biura.
Gdzieś tam, z tyłu głowy, pojawiały się myśli, że powinnam się z Mateuszem pożegnać, zmówić modlitwę, po raz ostatni dotknąć jego dłoni, ale nie mogłam się przełamać. Po prostu nie mogłam.

Przez całą drogę do zakładu powtarzałam sobie, że jego już nie ma, że to, co zobaczę w trumnie, nie będzie moim bratem, tylko martwym ciałem bez uczuć, duszy i emocji, pustą skorupą, w której nie ma życia. Nie chciałam do niej przemawiać. Miałam ochotę odwrócić się na pięcie i uciec, zamiast tego przymknęłam powieki i wróciłam pamięcią do chwil, które spędzaliśmy razem.
– Przestań się mazgaić, głupia kobieto – usłyszałam nagle całkiem wyraźnie znajomy głos. – Tu jest spoko.
Drgnęłam, jakby poraził mnie prąd i powoli otworzyłam oczy. Mój nieżyjący od tygodnia brat przekrzywił głowę i gapił się na mnie współczującym wzrokiem, a jego pociągnięte szminką wargi rozciągały się w delikatnym uśmiechu. Bił od niego dziwny blask, coś jakby rozproszone, jaskrawoniebieskie światło.

„O Jezu, mam omamy! – pomyślałam w panice. – Stres i brak snu zrobiły swoje. Zaczynam wariować”.
– Nie masz omamów – zaprzeczył Mateusz. – To dzieje się naprawdę. Wróciłem, bo muszę powiedzieć ci coś ważnego. Nie zapadłem się w nicość, zmieniłem jedynie miejsce pobytu. Ty też kiedyś tutaj trafisz, więc nie mówię ci żegnaj, tylko do widzenia. I głowa do góry, Mała. Śmierć to kolejny etap życia. Nic więcej.

Gadające zwłoki to było dla mnie za dużo, dlatego ponownie zamknęłam oczy i zaczęłam prosić Boga, kimkolwiek jest, żeby przerwał ten koszmar i uchronił mnie przed szaleństwem.

Chyba zostałam wysłuchana, bo martwy brat więcej się nie odezwał. Policzyłam do dziesięciu, ostrożnie uniosłam powieki i odetchnęłam głęboko raz, drugi. Trup już na mnie nie patrzył. Halucynacje minęły.
Gdzieś z boku skrzypnęły drzwi.
– Coś pani mówiła, wszystko w porządku? – spytał z troską pracownik domu pogrzebowego.
– W porządku – odparłam, chociaż nic nie było w porządku. – Pójdę już.
Mężczyzna zbliżył się do trumny i znacząco chrząknął.
– Nie musiała pani tego robić osobiście. Wystarczyło poprosić, spełniamy bez szemrania każde życzenie rodziny, nawet jeśli wydaje się dziwne – rzekł tonem, w którym kryła się nagana.
– Słucham? – nie zrozumiałam.
– No, przekręciła pani głowę zmarłego – wyjaśnił. – Wie pani, raczej się tego, z różnych powodów, nie praktykuje.

Chciałam się obruszyć, bo nie dotknęłam zwłok nawet małym palcem, ale w tym samym momencie uświadomiłam sobie, że jego pretensje są w pełni uzasadnione. Ciało Mateusza nie leżało jak kilka minut wcześniej w pozycji horyzontalnej. Jego szyja była lekko wygięta, a nieruchoma twarz zwrócona ku mnie.
Poczułam na karku delikatne mrowienie i watę w kolanach...
– Nieważne. Mój brat ma leżeć właśnie w ten sposób – powiedziałam, opuszczając mury ponurego budynku.
Nie od razu uwierzyłam w to, że byłam świadkiem metafizycznego zjawiska, nawet przekrzywiona głowa Mateusza nie stanowiła dla mnie żadnego dowodu. Nie ufałam swoim zmysłom. Mogłam coś zrobić, na przykład dotknąć jego twarzy i chwilę później o tym zapomnieć...

„To wszystko rozegrało się w mojej wyobraźni” – tłumaczyłam sobie.
Kiedy jednak czekałam na zamówioną taksówkę, poczułam dziwny spokój. Sądziłam, że to jakiś rodzaj odreagowania, ulga, bo miałam za sobą to, czego najbardziej się obawiałam. Myślałam, że kolejny kryzys dopadnie mnie na cmentarzu, lecz to, co się tam wydarzyło, nie zepchnęło mnie na dno rozpaczy, tylko podniosło na duchu i pozwoliło uwierzyć w cud.

To dziwne, ale czułam zapach ciasta

W momencie, gdy grabarze zakopywali trumnę, wdarł mi się w nozdrza zapach pieczonego ciasta. Zdawał się wydobywać prosto z grobu i był tak intensywny, że musiałam przełknąć gromadzącą się
w moich ustach ślinę.
– Czujesz ? – spytała mnie otumaniona prochami matka.
– Tak – odparłam.
– To cynamon i jabłka. Mateusz uwielbiał szarlotkę... – chlipnęła.
– Tak, uwielbiał – powtórzyłam i zrobiło mi się lżej na duszy.

Ból, który nie tak dawno rozrywał moje serce na strzępy, zmienił się w delikatne kłucie. Cierpiałam, lecz to nie była rozpacz, tylko smutek. W tym samym momencie zrozumiałam, że aromat pieczonego ciasta to znak – znak od Mateusza – że jest gdzieś blisko i że nasze rozstanie ma wyłącznie tymczasowy charakter.

Czytaj także:„Przez prawie 20 lat nie miałem pojęcia, że mam córkę. Nie zdążyłem jej poznać, bo.... zmarła”„Moją córkę zabił na pasach pijany kierowca. Zatraciłam się w swojej żałobie i odtrąciłam bliskie mi osoby”„Mam żonę, dwójkę dzieci i kochankę. Żyję tak od kilku lat bez wyrzutów sumienia, bo żona wie o wszystkim”

Redakcja poleca

REKLAMA