Moje przyjaciółki uważają, że jestem kompletnym życiowym cudakiem i nie potrafię się odnaleźć w szarej rzeczywistości. Zupełnie jakbym z księżyca spadła. Ja mam na ten temat odmienne zdanie.
Jak większość dziewczyn z mojej klasy poszłam na studia, wyszłam za mąż, urodziłam dwoje dzieci. Rodzice nie byli biedni, ale też nie na tyle bogaci, by nam wiele pomóc. Dorabialiśmy się więc wszystkiego sami i dzięki temu cieszyły nas drobnostki.
Te 10 lat szybko minęło
Nadal byliśmy młodzi, oboje nadal mieliśmy siły i ochotę robić karierę zawodową, za to w naszym życiu osobistym zaczęło się coś sypać.
– Nie czujesz, że stajemy się sobie coraz bardziej obcy? – zapytałam męża któregoś razu, czym wywołałam na jego twarzy bezbrzeżne zdumienie.
Stwierdził tylko, że nie ma pojęcia, o co mi chodzi, i że on nadal mnie kocha. Po tych słowach zamiast w usta pocałował mnie w czoło i wrócił do czytania gazety.
Gdyby ktoś poprosił mnie o ocenę naszego związku, to na 100 punktów dałabym tylko 60, ze wskazaniem, że zmierza on w chłodne strefy małżeńskiego pożycia. Długo nikt nie mógłby mi zarzucić, że nie starałam się w być atrakcyjna, intrygująca, wesoła. Pewnego dnia doszłam jednak do wniosku, że nie tylko ja mam obowiązek starać się o to, żeby w naszym domu było ciepło, przytulnie i miło.
Faceci nie są już głowami rodzin w pierwotnym znaczeniu tego zwrotu. Nie jest tak, że coś im się od nas należy, bo przynoszą do domu pieniądze. Dziś my, kobiety, tak samo jak oni ciężko pracujemy, podobnie jak oni znosimy stresy i wszelkie niepowodzenia zawodowe.
Niestety, większość mężczyzn kompletnie to ignoruje, za to nadal oczekuje żon uśmiechniętych i opiekuńczych, które są jednocześnie praczkami, kucharkami i niańkami dzieci, które raczyli im „zrobić”. Kiedy zatem ja przestałam się starać, dom stawał się coraz chłodniejszy, aż w końcu doszło do tego, co nieuniknione. Pewnego dnia moja przyjaciółka zaprosiła mnie na kawę.
– Wiesz, jest mi bardzo przykro, ale muszę ci o czymś powiedzieć... – zaczęła niepewnie. – Nosiłam się z tym już tyle czasu i zawsze powtarzałam sobie: „Jeszcze nie dziś” .
– W czym problem? – spytałam nieco zniecierpliwiona.
– To dla mnie trudniejsze, niż sądziłam, ale w końcu powinnaś to wiedzieć…
– Chodzi ci może przypadkiem o to, że mąż mnie zdradza?
– Skąd wiesz? – zdumiała się.
Wiedziałam. Na początku oczywiście nie miałam o niczym pojęcia, więc mieszkający ze mną casanova był przekonany, że jest oszustem idealnym. Może gdybym zwracała na niego większą uwagę, szybciej domyśliłabym się, co w trawie piszczy.
Odkryłam to przez przypadek
Wiosną zorganizowaliśmy w naszym domu imprezę. Jak za dawnych lat, każda para miała ze sobą przynieść alkohol i coś do zjedzenia. Wyznaczona osoba została także zobowiązana do przygotowania taśmoteki, która nie wykraczałaby przebojami poza lata dziewięćdziesiąte.
W trakcie tejże zabawy ktoś zapytał mnie o Grzesia, gdzie się podział. Zaczęłam więc go szukać. Nie było go w salonie na dole, ani w kuchni, ani w łazience. W naszej sypialni też męża nie zastałam, w pokoju gościnnym również. Byłam pewna, że z przyjacielem zaszył się u naszego syna i pokazuje mu najnowszą grę komputerową. Cóż, chłopcy czasem nie wyrastają z marzeń o zostaniu kapitanem Klossem, Supermanem czy agentem 007.
Gdy jednak znalazłam się pod drzwiami pokoju synka, nie usłyszałam odgłosów typowej strzelanki, a ciche pojękiwania. Zajrzałam do środka: Grześ obłapiał półnagą koleżankę ze studiów, rozłożoną na biurku naszego dziecka. Gapiłam się na nich chwilę, po czym powiedziałam: „Przepraszam” i zeszłam na dół.
Według zaproszonych gości tamten wieczór był jednym z najbardziej z szałowych, które kiedykolwiek u siebie zorganizowaliśmy. Jedynymi osobami, które uważały inaczej, byłam ja, mój mąż i jego kochanka, która szybko się ulotniła.
Najwyraźniej mój małżonek oczekiwał, że zrobię mu karczemną awanturę. Tak się jednak nie stało. Kazałam mu się jedynie wynieść z naszej sypialni i poprosiłam, żeby złożył pozew o rozwód. Był zaskoczony, że nawet nie podniosłam głosu, ale potulnie wykonał wszystkie polecenia.
Pierwsza rozprawa została wyznaczona
Do tego czasu, jak zdecydowałam, będziemy żyli z Grzegorzem pod jednym dachem i próbowali spokojnie rozwiązać wszystko, co zawiązywaliśmy przez ostatnie dwanaście lat. Moje przyjaciółki uznały, że jestem głupia, że nie wyrzuciłam wiarołomcy i że wtedy w ogóle nie zrobiłam afery.
– Przecież mogłaś tę lafiryndę wywlec za ucho z pokoju Maksia i pokazać ją wszystkim gościom! – stwierdziły.
– Po co? – wzruszyłam ramionami.
– Jak to po co?! Żeby mieć niepodważalny dowód, że drań cię zdradził! Podczas rozwodu byłabyś panią sytuacji!
Prawdę mówiąc, kompletnie nie leżało w mojej naturze, by z krzykiem szarpać się z kimś, kogo mój mąż wolał ode mnie.
– Obiektywnie rzecz biorąc – zaczęłam im spokojnie tłumaczyć – on ma takie samo prawo do wolności i wyboru jak ja. Wybrał inną. Nie jestem właścicielką swojego męża, a on moim psem, żebym przez to nabyła prawo do obicia go smyczą.
– Może także chcesz równo podzielić wasz majątek?! – to była ironia, ale…
– Właśnie tak zamierzam zrobić.
Żebyście widzieli ich miny
– To na pewno stres. Jeszcze ci przejdzie, kobieto – stwierdziła Aneta, a Karolina energicznie jej przytaknęła.
Mój mąż, podobnie jak koleżanki, był zdezorientowany moją postawą.
– Zawiniłem – przyznał pewnego dnia cierpiętniczym głosem. – Możemy jeszcze spróbować to wszystko naprawić. Powiedz tylko, że tego chcesz…
Nie chciałam. Nie miałam zamiaru niczego naprawiać. Po co przedłużać agonię? Mama mi mówiła, jak za jej moich młodych lat chodzili po podwórkach druciarze. Naprawiali garnki, lutując w nich dziury. To starczało na kilka gotowań. Potem w tych samych miejscach co poprzednio znów wypalały się dziury, tym razem o wiele większe. Byłam pewna, że podobnie byłoby z moim małżeństwem. Takiej „dziury” w małżeńskim garnku już niczym nie da się zalepić. Fakt, niektórzy próbują, wmawiają sobie, że warto, że trzeba, dla dobra… Czyjego?
Moja kobieca intuicja podpowiadała mi, że mężczyzna, którego jeszcze nie tak dawno nazywałam mężem, już umarł, a zatem powinnam godnie go pochować. Utwierdzał mnie w tym chociażby stan psychiczny jednej z moich znajomych, która rozwodzi się z mężem od czterech lat i przez cały ten czas stale przekonuje wszystkich wokół, że już niedługo puści drania w skarpetkach.
Przez te 1460 dni schudła, zbrzydła i zgorzkniała. Na jej twarzy na stałe zagościł zły, jadowity uśmieszek. Ona już nie potrafi myśleć o niczym pozytywnie. Nienawiść ją posiadła całkowicie i ostatecznie. Niegdyś była wspaniałą i wszystkim przyjazną szefową działu. Natomiast teraz, gdy pojawia się w pracy, jej podwładni milkną z lękiem.
Ja za to, tak jak sobie postanowiłam, jesienią rozwiodłam się z mężem szybko i bezboleśnie. No, prawie bezboleśnie. Mój niedawny ukochany ubzdurał sobie bowiem, że ponieważ jestem tak naiwna, to odda mi tylko czterdzieści procent naszego majątku. Dobroć niekiedy inni uznają za coś złego, zrozumienie za słabość, brak chęci walki za tchórzostwo.
Grzegorz przekonał się jednak, że niewiele ze mną wygra
Kiedy zaczął się stawiać, na rozprawie poprosiłam sędziego o krótką przerwę. Na korytarzu pokazałam mu fotkę, jak leży na biurku naszego syna i robi swoje, a pod nim świetnie widać naszą wspólną półnagą koleżankę.
Wcale nie byłam taka głupia, jak niektórzy sądzili. Bo tak naprawdę zanim powiedziałam: „Przepraszam”, wyciągnęłam komórkę i z ukrycia pstryknęłam im fotkę. Tak na wszelki wypadek. Na małżeńską stypę zaprosiłam wszystkie przyjaciółki, które były na moim wieczorze panieńskim. W pewnej chwili Aneta nie wytrzymała i spytała mnie wprost, dlaczego to robię. Dlaczego nie szukałam zemsty? Dlaczego jestem taka spokojna i nie widać po mnie złości? Czemu nie rozdzieram szat i myślę tylko o tym, co mnie czeka?
Pozostałe koleżanki też jedna przez drugą zaczęły wykrzykiwać, że chcą wiedzieć.
Wtedy opowiedziałam im historię, którą kiedyś wyczytałam na kartach pewnej powieści o Dzikim Zachodzie: Mały indiański chłopiec zapytał kiedyś swojego sędziwego dziadka:
– Jesteś szczęśliwy?
– Czuję się tak, jakby w moim sercu toczyły walkę dwa wilki. Jeden jest pełen złości i nienawiści. Drugiego przepełnia miłość, przebaczenie i pokój.
– Który zwycięży? – dopytywał mały.
– Ten, którego codziennie karmię.
Monika, 34 lata
Czytaj także:
„Dla synka szukałam idealnej żony, a dla siebie robotnej synowej. Kandydatki zamiast doić krowy, uciekały do miasta”
„Matka zabroniła mi mieć drugie dziecko. Uważa, że jestem za biedna i na pewno zrobię z niej darmową niańkę”
„Narzeczony długo trzymał nasz związek w tajemnicy. Dopiero po zaręczynach poznałam jego ponury sekret”