„Przez syna w wypadku zginął jego przyjaciel. To przykre, ale cieszę się, że to nie moje dziecko leży w trumnie”

Bardzo smutna kobieta fot. Getty Images, Juanmonino
„Pokój Kuby został dostosowany do jego nowych potrzeb. Tam, gdzie wcześniej znajdował się tapczan, ustawiono specjalistyczne łóżko. Biurko zastąpiły urządzenia medyczne, a rakiety tenisowe – kroplówka. Piłkę pod łóżkiem wyparły rozmaite przewody”.
/ 03.05.2024 13:15
Bardzo smutna kobieta fot. Getty Images, Juanmonino

Minął prawie rok, zanim mama Przemka zdobyła się na siłę, by bez emocji porozmawiać ze mną twarzą w twarz. Przebaczyła mi, a nawet wyraziła wobec mnie współczucie. Niestety mnie wcale nie jest mi przez to lepiej.

Zapadał zmierzch, a ja powolutku kończyłam przygotowania do wyjścia. Zajrzałam jeszcze do pokoju syna. Leżał w łóżku, otoczony pikającymi urządzeniami i kroplówkami. Jak zawsze wpatrywał się nieruchomym wzrokiem w ścianę. Nie miałam zielonego pojęcia, co tak naprawdę widział. Nie było z nim żadnego kontaktu. Od feralnego wypadku minęły już cztery długie lata. Początkowo towarzyszył mi strach i rozpacz, później pojawiła się nadzieja. A teraz… Teraz chyba nie ma już czego się spodziewać.

Codzienność stała się udręką

– Jest mi naprawdę przykro, ale sytuacja wygląda bardzo poważnie – oznajmił tego dnia doktor, spoglądając na nas ze smutkiem w oczach.

Ściskałam dłoń mojego męża i przeraźliwie, po prostu niesamowicie się bałam. Jakoś niespecjalnie do mnie dochodziło to, co tłumaczył facet w tym białym kitlu.

– Wasz syn doznał poważnych obrażeń. Miał złamane kości udowe i piszczelowe w jednej kończynie, a w drugiej zostały one wręcz zmiażdżone. Doszło też do poważnego urazu kręgosłupa i stłuczenia serca. Poza tym mocno ucierpiała jego głowa. Ratownicy medyczni musieli go reanimować na miejscu zdarzenia. Ciężko określić, jak długo chłopak był nieprzytomny. Stracił przy tym ogromną ilość krwi. Powinien przejść zabiegi operacyjne nóg i ręki, ale obecnie jego stan jest tak ciężki, że priorytetem jest walka o jego przeżycie.

Przez ponad tydzień Kuba był śpiączce farmakologicznej. Kiedy jego stan zdrowia w końcu się ustabilizował, chirurdzy zdecydowali się zoperować lewą nogę. Niestety, prawa była już w zbyt złym stanie, by cokolwiek dało się z nią zrobić.

Patrzyłam na mojego małego synka, owiniętego bandażami od stóp do głów, pokrytego siniakami i zadrapaniami. W głębi serca cieszyłam się, że nadal jest nieprzytomny, że jeszcze nie zdaje sobie sprawy z tego, co się wydarzyło i nie odczuwa cierpienia. Niestety, po jakimś czasie lekarze mieli problem z wybudzeniem go ze śpiączki. W końcu otworzył oczy i lekko poruszył ręką, ale to było wszystko. Byłam załamana, a nikt nie potrafił mnie pocieszyć w tej trudnej sytuacji.

– Wciąż nie mamy wystarczającej wiedzy, musimy uzbroić się w cierpliwość – wyjaśniał doktor. 

– Czy to oznacza, że nie ma już żadnej nadziei? – dopytywałam, czując paraliżujący ból. – Nic nie da się zrobić?

– Dokładamy wszelkich starań – lekarz był opanowany i profesjonalny. – Zawsze należy mieć nadzieję. 

Po długim pobycie w szpitalu Jakub znalazł się na oddziale neurologicznym, a następnie skierowano go do kliniki rehabilitacyjnej. Zawsze towarzyszyliśmy mu w tych wizytach, nie zważając na to, ile czasu i pieniędzy nas to kosztowało. A właściwie to ja z nim jeździłam, bo mój mąż musiał chodzić do pracy.

Niestety, nie wszystko da się załatwić w ramach publicznej służby zdrowia. Różne rzeczy, takie jak specjalistyczny sprzęt, pieluchy, specyfiki przeciw odleżynom, antybiotyki, czy inne lekarstwa musieliśmy kupować z własnych pieniędzy. Tylko część z tych produktów podlegała refundacji, ale i tak zazwyczaj nie dostawaliśmy zwrotu całej kwoty.

Po powrocie syna do domu po trwającej ponad rok nieobecności uświadomiliśmy sobie, że od tej pory nasze życie ulegnie radykalnym zmianom. I to być może już na zawsze. Pokój Kuby został dostosowany do jego nowych potrzeb. Tam, gdzie wcześniej znajdował się tapczan, ustawiono specjalistyczne łóżko z regulacją wysokości. Dawne biurko z komputerem zastąpiły urządzenia medyczne, które stały pod ścianą. Kroplówka zastąpiła rakiety tenisowe, a piłkę do koszykówki pod łóżkiem wyparły rozmaite worki i przewody.

Dzień w dzień to samo: pobudka, przygotowanie śniadania dla męża i podłączenie kroplówki Kubie. Później całą uwagę poświęcam synowi. Do tego wszystkiego muszę jeszcze wygospodarować chwilę, by po prostu z nim pobyć. Opowiadam mu o widokach za oknem, czytam nagłówki gazet i fragmenty książek. Mówię, co słychać u jego kumpli. Tylko o jednym nie wspominam ani słowem. O Przemku...

Mówiła, że nie czuje urazy

W tamtym momencie jechali razem, auto prowadził mój syn. Nie byli pod wpływem alkoholu, jednak jak to zwykle bywa u młodych ludzi – trochę przesadzali z prędkością. Funkcjonariusz, z którym rozmawialiśmy po zdarzeniu, stwierdził, że to właśnie zbyt szybka jazda stanowiła główny powód tragedii. Jechali powyżej stu kilometrów na godzinę – a pogoda tamtego dnia była koszmarna. Marznąca mżawka, ograniczona widoczność przez nadchodzący zmrok. No i nawierzchnia – w fatalnym stanie, pełna dziur. Najprawdopodobniej na łuku drogi wjechali w koleinę, auto wpadło w poślizg. Zatrzymali się, uderzając w drzewo.

Samochód został doszczętnie zniszczony. Aby wyciągnąć chłopaków z wnętrza, strażacy musieli użyć specjalistycznego sprzętu do cięcia karoserii. Przemek zginął na miejscu, a mój syn cudem przeżył...

Nie opowiadam mu o tym wszystkim. Nie ma pojęcia, ile mieliśmy problemów z policją i sądem, przez jaką gehennę przechodziliśmy w szpitalach. Nie wspominam, że spotkałam się z rodzicami Przemka, którzy chcieli oskarżyć go o spowodowanie wypadku. Nie mówię mu też, że niedługo będziemy zmuszeni przeprowadzić się z naszego przestronnego, komfortowego domu do ciasnego mieszkanka z dwoma pokojami, bo na nic więcej nas teraz nie stać.

Doktor polecił, abyśmy rozmawiali z Kubą łagodnie i poruszali jedynie kwestie, które sprawiały mu radość. Dlatego też snuję wesołe opowieści, uważając, by mój ton był pewny i nie zdradzał łez, które cisną się do oczu. Teraz lepiej panuję nad emocjami, ale początki były najtrudniejsze. Wtedy smutek i cierpienie wymykały się spod kontroli, nie potrafiłam ich w sobie dusić.

Powoli zaczynam przyzwyczajać się do obecnej sytuacji, traktując ją jako coś normalnego. Ponownie robię zakupy w mieście, spotykam się z koleżankami u siebie w domu na pogaduchy przy kawie i oglądam telewizję. Jasne, że co jakiś czas muszę przerwać rozmowę, żeby sprawdzić co z synem, ale moje przyjaciółki już się do tego przyzwyczaiły…

Niedawno poszłam na cmentarz. To był dopiero mój drugi raz od kiedy wydarzył się wypadek. Adam spojrzał na mnie ze współczuciem i jakby z podziwem, kiedy zakładałam płaszcz i powiedziałam, że wychodzę. Przypomniałam mu, aby za pół godziny podłączył kroplówkę, a on powiedział mi „dasz radę”. Na koniec pożegnał mnie pocałunkiem.

Moja pierwsza wizyta w tym miejscu nastąpiła tuż po tym feralnym zdarzeniu. Wszędzie pełno było zniczy, bukietów kwiatów, a pośród nich fotografia uśmiechniętego młodzieńca, trzymającego w dłoniach puchar. Dobrze znam to ujęcie, sama mam identyczne. Wtedy chłopaki wywalczyli złoto w deblu, grając w tenisa. Swoją skromną chryzantemę umieściłam obok tych przepięknych wiązanek i udałam się z powrotem do mieszkania. Trudno to wytłumaczyć, ale ta wizyta wpłynęła na mnie pozytywnie, dlatego przekonywałam Adama, by on również się tam wybrał.

– Dla mnie to coś w rodzaju katharsis – wyjaśniałam mojej drugiej połówce te odczucia, które mi towarzyszyły. – Uważam, że dobrze byś zrobił, idąc tam. Udawanie, że nic się nie stało, nikomu nie wyjdzie na dobre, ani nam, ani Kubie.

Podałam mu wskazówki, jak tam dotrzeć. Kiedy wrócił, był poruszony. Stwierdził, że pojął sens moich słów i zrozumiał, o co mi chodziło. Tym razem odwiedziłam jego grób ponownie. Wciąż leżało tam od groma wiązanek i kwiatów. Wyprostowałam róże, które za bardzo wychyliły się z wazonu. Podniosłam z ziemi opadniętą wstążkę od przepięknych lilii. Na koniec zapaliłam znicz i pogrążyłam się w zadumie oraz wspomnieniach. To chyba dlatego nie dotarły do mnie odgłosy kroków. Gdy uniosłam wzrok, napotkałam spojrzenie mamy Przemka. Jej oczy emanowały ogromnym smutkiem, co mnie przeraziło.

– Przepraszam – odparłam, nie wiedząc, co jeszcze mogłabym rzec.

– To dobrze, że panią widzę – odezwała się cicho. – Po tym wszystkim, co się wydarzyło… Byłam w rozsypce. Ale tragedia dotknęła nas obie. Docierały do mnie wieści o Jakubie, o jego stanie. Dawniej płakałam, krzyczałam, że to niesprawiedliwe, zastanawiałam się, czemu tylko on wyszedł z tego cało, byłam zazdrosna, że nadal macie syna. Teraz rozumiem, że w pewnym sensie też go straciliście, podobnie jak ja straciłam Przemka. I sama nie wiem, co jest straszniejsze – odwiedzać grób własnego dziecka, czy patrzeć, jak oddycha, ale de facto już go nie ma… Cieszę się, że dane nam było się zobaczyć, bo w końcu mogłam wyrzucić z siebie to, co mi leżało na sercu. Chyba nie czuję już urazy.

Zapłakana przekroczyłam próg swojego mieszkania. Muszę przyznać, że mówiła prawdę – każda z nas opłakuje swoje dziecko. Różnica polega na tym, że ona mogła odprowadzić je w ostatnią drogę i otwarcie pogrążyć się w smutku. Ja tkwię gdzieś zawieszona pomiędzy życiem a śmiercią. Z jednej strony tli się we mnie maleńki płomyk nadziei, z drugiej jednak strony przytłacza mnie szara rzeczywistość.

Teresa, 48 lat

Czytaj także:
„Mąż nagle zostawił mnie z dziećmi, pustym kontem i długami. A w sądzie łajdak wyglądał, jakby spał na kasie”
„Przez lata tyrałem na zachcianki żony, a ona wiecznie narzekała. W końcu wyszedłem z domu i już nie wróciłem”
„Po śmierci taty zostałam ofiarą matki, zrobiła ze mnie służącą. Nie dziwię się, że ojciec wyprawił się na tamten świat”

Redakcja poleca

REKLAMA