Moja rodzicielka posiadała niesamowity talent, jeśli chodzi o przygotowywanie różnego rodzaju uroczystości i eventów. Nieistotne czy były to urodziny ojca, Gwiazdka, na którą zjeżdżali się bliscy z całej Polski, czy mój własny ślub – jedynej latorośli. Każde przedsięwzięcie wymagało precyzyjnego planowania, było to niczym operacja militarna.
Nic nie mogło stanąć na przeszkodzie
Dlatego też czyściliśmy chałupę do ostatniego kąta, tak że nawet piekarnik lśnił zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz. Całe doby spędzaliśmy na komponowaniu jadłospisu, następnie na staniu w ogonkach, dźwiganiu zakupów i gotowaniu.
Ozdabialiśmy wszystko z wyczuciem, klasą i powściągliwością, chyba że impreza miała być wystrzałowa – wtedy obowiązywała zasada „zastaw się, a postaw się”.
Po całej celebracji, która trwała zdecydowanie za krótko w porównaniu z przygotowaniami, znowu trzeba było posprzątać, a na sam koniec... mama, przepełniona dumą, sączyła kieliszek nalewki, a my mieliśmy nadzieję, że kolejnej okazji już nie będzie, że wszystkie święta szlag jasny trafi.
Ale nie trafiał, a ja tak się przyzwyczaiłam do takiego sposobu celebrowania, że gdy dorosłam, nie wyobrażałam sobie, aby mogło być inaczej i przeniosłam tę tradycję wielkiej pompy na grunt własnej rodziny.
Zresztą i tak większość okazji obchodziliśmy w moim rodzinnym domu, więc wszystko odbywało się tak, jak za czasów mojego dzieciństwa, tyle że na odległość.
Rodzicielka powierzała mi różne zadania, a ja posłusznie latałam, robiłam zakupy, organizowałam sprawy, dzwoniłam, szykowałam posiłki i rozwoziłam. Mój małżonek oraz pociechy, widząc mnie z szaleństwem w oczach, bez entuzjazmu przyłączali się do tego chaosu, żeby chociaż odrobinę mnie wyręczyć i żebym im nie suszyła głowy.
Mimo że dopytywali, czy rzeczywiście znowu musimy zapie.... jak krowy przez trzy tygodnie dla dwóch dni świąt. Protestowali, ale ja kompletnie nie słuchałam ich sprzeciwów.
Nie mieliśmy takiego obowiązku, ale…
... jednak mieliśmy. Moja rodzicielka była prawdziwą mistrzynią w graniu na emocjach. Potrafiła wywołać we mnie tak ogromne poczucie winy, że nawet nie próbowałam się sprzeciwiać. Co więcej, sama z siebie pytałam, co mogę jeszcze zrobić, aby nadchodzące święto wypadło jak najlepiej.
W rezultacie każda uroczystość wiązała się dla domowników z ciężką pracą i zmęczeniem, a radość i odpoczynek były zarezerwowane tylko dla zaproszonych gości. Oni mieli odnieść wrażenie, że cała ta impreza zorganizowała się sama, bez niczyjego wysiłku...
Kiedy odeszła mama, wydawało się, że nic się nie zmieniło. Choć cała rodzina pogrążyła się w smutku po stracie babci i brakowało nam jej dowcipów oraz pysznego jedzenia, to gdzieś w głębi duszy poczuliśmy ulgę, że nareszcie skończy się to całe zamieszanie.
Mieliśmy nadzieję, że od teraz będziemy obchodzić święta normalnie, jak wszyscy inni, bez zadęcia, spinania tyłków i podpierania się nosem ze zmęczenia.
Ale gdzie tam!
Przejęcie pałeczki wydawało mi się czymś zupełnie naturalnym i oczywistym. Nawet nie przyszło mi do głowy, żeby sobie odpuścić szorowanie szyb, schodów, czyszczenie każdego zakamarku domu, dźwiganie siatek z zakupami, gotowanie i robienie ozdób.
Puszczałam mimo uszu wszystkie narzekania, błagania i pojękiwania, wyrażane coraz głośniej i coraz bardziej bezpośrednio, bo przecież nie mogły już dotrzeć do uszu naszej mamy.
Zawsze szłam na całość, nie idąc na żadne ustępstwa. Mało tego, że trzymałam się kurczowo grafiku odziedziczonego po rodzicielce, to jeszcze dokładałam do niego własne punkty. W końcu gastronomia ciągle ewoluowała, więc eksperymentowałam z nowymi recepturami. Chciałam też zapewnić zaproszonym dodatkowe atrakcje, choćby czekoladową fontannę.
Czasem organizowałam animacje albo nadmuchiwany zamek dla dzieciaków, żeby dorośli mogli bez pośpiechu delektować się drinkami serwowanymi przez zatrudnionego barmana.
Szykowało się huczne przyjęcie
Na drzwiach lodówki wisiał plan działania. Kto, za co odpowiada, gdzie, kiedy i w jaki sposób. Zaczęłam w myślach kalkulować, jak posadzić gości i ile zamówić jajek, gdy nagle zostałam mocno przytulona przez męża. Trzymał mnie w ramionach, a tymczasem dzieciaki zerwały rozpiskę z lodówki i porwały ją na kawałki. Nie jestem w stanie wyrazić, jak bardzo byłam zdenerwowana.
– Kopii nie posiadam! Czyście rozum postradali?! Od zera będę zmuszona rozpocząć!
– Owszem, skarbie, od nowa zaczniemy – odparł łagodnie mój małżonek, wciąż mocno mnie tuląc.
Na wszelki wypadek, gdybym wpadła na pomysł, by z kawałków układankę tworzyć i w jedność scalać.
– Święta i różne okazje będziemy obchodzić inaczej niż do tej pory. Poczekaj chwilę! – nie pozwolił mi dojść do słowa. – Mam już serdecznie dosyć tego rodzinnego przymusu, dzieciaki zresztą też. Koniec z imieninami, po których ledwo zipię ze zmęczenia. Starczy mi już tych wyszukanych dań, które mógłby zaserwować osobisty kucharz brytyjskiej królowej.
Zależy nam tylko na tym, żeby spędzić z tobą trochę czasu, przyrządzić coś smacznego i wspólnie odpocząć. Słuchaj skarbie, kluczem jest odpoczynek. Naszym gościom nie zależy na tych hawajskich tancerkach, które występowały na moich poprzednich urodzinach. Jaki masz pomysł na przyszły rok? Zaangażujesz magika albo jakąś gwiazdę do prowadzenia imprezy? Nie, podziękuję. W tym roku pojedziemy świętować urodziny nad mazurskie jeziora.
- Słucham?! - zareagowałam zszokowana. - Gdzie dokładnie mamy jechać?
- No jak to gdzie, nad Mazury w naszym pięknym kraju. Znasz inne Mazury gdzieś na świecie?
- Hura! - wykrzyknęły nasze pociechy, które od dawna marzyły o takiej wyprawie.
Od wielu lat słyszałam ich narzekania na ten temat, ale nigdy nie dopuszczałam do siebie takiej ewentualności. Jak mogłabym zlekceważyć uświęcony zwyczaj mojej mamy?
– Kochanie, twoja mama, a moja ukochana teściowa, odeszła już z tego świata. Na zawsze pozostanie w naszych sercach i wspomnieniach, ale pora skończyć z tym, co robiła z nami podczas świąt i innych uroczystości.
Nadszedł czas, by stworzyć własną tradycję
Poczułam się śmiertelnie dotknięta tą niewdzięcznością, tym buntem z ich strony. Jednocześnie ogarnęło mnie przerażenie, jakby planowali dopuścić się świętokradztwa.
Cóż by rzekła moja mama? Pozostałam bierna podczas całego przygotowywania się do tej podróży. Nie zamierzałam okazać najmniejszego poparcia dla tego pomysłu. Mój małżonek wraz z dzieciakami samodzielnie dopięli wszystko na ostatni guzik, zorganizowali, opłacili, przetransportowali mnie w dane miejsce.
Od samego początku usiłowałam nie poddawać się radości, którą tam odczuwałam. Przedwiośnie, wokoło unosiły się wonie wilgotnego gruntu, świeżutkiej runi i wody.
Jezioro otoczone lasem, z pomostem zachęcającym do spacerów. Pensjonat, gdzie powitano nas z otwartymi ramionami, jakbyśmy byli od dawna oczekiwanymi, bardzo ważnymi gośćmi. Dwa urocze, przestronne i pełne światła pokoje, które mieliśmy zajmować. Długie przechadzki po okolicy. Jedzenie tak smaczne, że zajadałam się nim z prawdziwą przyjemnością. Wylegiwanie się w łóżku aż do dziewiątej — tylko dlatego nie dłużej, że śniadania serwowano do dziesiątej.
Zmagałam się z poczuciem winy
To poczucie nie pozwalało mi w pełni cieszyć się tymi błogimi, pełnymi wrażeń chwilami. Miałam wrażenie, że zdradzam wspomnienie o mamie. Ten wewnętrzny konflikt dręczył mnie przez całe święta, aż do wieczora w poniedziałek, gdy prawie wszyscy wczasowicze opuścili już pensjonat. Zdecydowaliśmy się jednak zostać jeszcze na dwa dodatkowe dni i nieco wydłużyć sobie wolne…
– No i jak? Dałaś radę? Jesteś padnięta? Marzysz tylko o tym, żeby rzucić się do wyra i kimać przez okrągły tydzień, ale nie ma szans, bo jutro trzeba zasuwać do roboty? – zapytał mój małżonek, nalewając nam po lampce.
– Nie, wcale. Dobrze się czuję – przyznałam.
– To może czeka cię kupa sprzątania po imprezie i będziesz nas ciągać do roboty?
– Nic z tych rzeczy.
– Więc wszystko jest cacy? – wręczył mi kieliszek, przysiadł się i objął mnie ramieniem.
– No jasne, jest super…
– No właśnie. Nie twierdzę, że od dziś każdą okazję do świętowania mamy obchodzić poza naszym mieszkaniem, ale czy faktycznie jest sens organizować imprezy na skalę przyjęcia weselnego? W moje imieniny marzy mi się zaprosić kilku kumpli, wziąć na wynos pieczonego kurczaczka lub pizzę i po prostu miło spędzić wieczór. Gdy myślę o świętach Bożego Narodzenia, to widzę ubieranie drzewka, pakowanie upominków, kolędowanie, a nie gotowanie i zmuszanie się do zjedzenia tuzina potraw. Kto daje radę tyle wcisnąć? Zamiast wydawać pieniądze na żarełko, wolałbym kupić ci jakiś fajny prezent. W sumie możemy robić to, na co tylko mamy ochotę. Tworzyć własne zwyczaje. Teraz nic nas nie ogranicza. Zgadza się? Od teraz mamy nową tradycję. Bawimy się tak, jak nam się podoba!
W sumie to trochę czasu mi zajęło, żeby poukładać sobie to wszystko w głowie i… no wiesz, ogarnąć, co tak naprawdę jest dla mnie ważne. Bo okej, szacunek dla mamy, której już z nami nie ma, to jedno, ale przecież nie mogę przez to ciągle ograniczać tych, którzy są tu i teraz, prawda? Tak szczerze, to już od dawna powinnam powiedzieć stop temu całemu wariactwu. No ale dobra, jak to mówią – lepiej późno niż wcale, nie?
Róża, 44 lata
Czytaj także:
„Byłam już żoną, kochanką i partnerką. Czekałam, aż jakiś facet w końcu okaże się niespodzianką, a nie rozczarowaniem”
„Mąż gadał kolegom, że mamy kryzys i że pewnie się rozwiedziemy. Szkoda, że ja nic o tym nie wiedziałam”
„Nie lubię dotykać mojego męża, a on nie lubi dotykać mnie. Chodziliśmy do łóżka tylko po to, by mieć dziecko”