„Zrozumiałam, że muszę zrobić wszystko, żeby Marek był mój. Zatrudniłam się nawet tam, gdzie on, by być blisko niego”

Zakochana kobieta fot. Adobe Stock, chika_milan
„Sprzedawca był niewiele starszy ode mnie i na powitanie zaprezentował najcieplejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałam. Gdyby nie lada, to powaliłby mnie na kolana. W jednej sekundzie zrozumiałam, że to właśnie jest człowiek, który poprowadzi mnie do ołtarza”.
/ 22.01.2022 08:21
Zakochana kobieta fot. Adobe Stock, chika_milan

Chciałabym powiedzieć, że połączyła nas miłość do herbaty, bo to ładnie brzmi, ale prawda jest nieco inna. Studiowałam wtedy na trzecim roku andragogiki i jak zwykle w czwartki jechałam na drugi koniec miasta na wykład i ćwiczenia z informatyki.

Profesor lubił się spóźniać, a czasem nie pojawiał się wcale, więc motywacji do cotygodniowych wypraw brakowało. No ale listę obecności należało podpisać, bo inaczej z marszu poprawka, a takich poprawkowiczów pan profesor traktował ze szczególną „troską”.

Był zimny, styczniowy poranek i czterdzieści minut w nieogrzewanym autobusie, wypełnionym zaspanymi studentami, nie nastrajał mnie pozytywnie do świata i poszerzania wiedzy. Kiedy więc wraz z koleżankami i kolegami z roku stanęłam przed zamkniętymi na głucho drzwiami sali wykładowej i kiedy minął przepisowy kwadrans akademicki, większość obecnych oświadczyła, że na ćwiczenia już nie czeka.

Mnie też się nie chciało, ale ta lista obecności... no i zawsze dobrze wyróżnić się na plus. Zostać planowała tylko garstka, więc jeśli wykładowca pojawiłby się na ćwiczeniach, na pewno zapamiętałby moją twarz. Może nawet potraktowałby mnie łagodniej, gdy przyjdzie pora zaliczeń? Tak czy siak, zostałam.

Koledzy z roku rozeszli się po korytarzach, szukając działających automatów z kawą, ale ja nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Na zewnątrz było niewiele lepiej. Wydział znajdował się w sercu jednej ze starych dzielnic miasta, gdzie średnia wieku mieszkańców była wyższa niż liczba studentów na roku, którzy porzucili nadzieję na znalezienie sensownej pracy po naszym kierunku. A tych było naprawdę wielu.

Wszystkim nam andragogika wydawała się ciekawym, przyszłościowym kierunkiem, biorąc pod uwagę starzenie się społeczeństw. Andragogika, zajmuje się nauczaniem osób dorosłych, w tym także ludzi starszych.

Obszarem zainteresowań tej dyscypliny naukowej jest człowiek dorosły jako osoba kształcąca się. Brzmi pięknie... zwłaszcza w pośredniaku. A ja, wędrując po okolicy, zastanawiałam się ponuro, jakby zareagowali tutejsi mieszkańcy, gdybym spróbowała ich zmotywować do nauki czegokolwiek.

Żyli, jak żyli, i nie życzyli sobie żadnych zmian. Humoru nie poprawiała mi pogoda, typowa zimowa szaruga; choć nie padało, ziąb przenikał aż do szpiku kości, niezależnie od tego, ile warstw ciuchów miało się na sobie.

Trafiłam tam zupełnie przypadkiem

O tak wczesnej porze działał jedynie sklep spożywczy, który próbował udawać market, a któremu bliżej było do Supersamu z lat, które ledwo pamiętałam jako dziecko. Do tego budka typu mydło-powidło i… niewiele więcej. Dopiero gdy skręciłam za róg, zobaczyłam niewielki sklepik, wciśnięty pomiędzy zamknięty jeszcze bar mleczny i także nieczynny salon fryzjerski.

„Czar Herbaty” – głosił szyld, na drzwiach wisiała tabliczka z napisem: „otwarte”, a ustawione w środku stoliki obiecywały schronienie przed zimową pluchą. W środku pachniało owocami i egzotycznymi przyprawami. Liczne słoiki i puszki wypełniały półki z tyłu, a na ladzie pyszniły się ciasteczka.

Trzy stoliki z wikliny stały pod oknem, otoczone wygodnymi krzesłami i choć widok za oknem – trzy krzaczki na tle trzydziestoletniego bloku – nie nastrajał optymistycznie, całość sprawiała przytulne wrażenie.

Sprzedawca był niewiele starszy ode mnie i na powitanie zaprezentował najcieplejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałam. Gdyby nie lada, to powaliłby mnie na kolana. Nie wiem dlaczego moje serce nagle dostało dziwnego przyspieszonego tempa, a w brzuchu pojawiły się motyle. Może to banalnie zabrzmi, ale w jednej sekundzie zrozumiałam, że to właśnie jest człowiek, który poprowadzi mnie do ołtarza.

Było mi go też troche żal. Nie miałam serca spytać, jak mu idzie interes w dzielnicy, w której mieszkańcy prawdopodobnie wciąż parzyli najtańsze torebki w szklankach tkwiących w metalowych koszyczkach.

– Może poleciłby mi pan coś rozgrzewającego? – poprosiłam.

Następny kwadrans spędziłam, słuchając, jak Marek, bo tak nazywał się sprzedawca, zachwala różne mieszanki i rzuca fachowymi nazwami, których nie rozumiałam. Ale herbata, którą wybrał, była przepyszna i w rezultacie zasiedziałam się w herbaciarni tak długo, że prawie nie zdążyłam na ćwiczenia (wykładowca jednak przyszedł).

Tydzień później zabrałam do „Czaru Herbaty” koleżankę, bo musiałyśmy podzielić zadanie domowe do wykonania w grupach. Ku mojemu zaskoczeniu, Marek rozpoznał mnie od razu. Wybrał nam kolejną przepyszną herbatę i polecił domowej roboty wypieki, które przygotowywała dla niego jedna z emerytek mieszkających w pobliżu.

I tak z miesiąca na miesiąc coraz więcej osób zaglądało do herbaciarni. Najpierw koleżanki i koledzy z roku, których zabierałam przy byle okazji, a potem także studenci innych kierunków, którzy dziwnym trafem wywęszyli, gdzie znikamy na każdym okienku między zajęciami.

Trzy małe stoliczki zawsze były zajęte; nawet gdy przyszła wiosna i Marek zorganizował dodatkowe miejsca do siedzenia na chodniku przed herbaciarnią, o wolny stolik wciąż było trudno. Wpadałam więc kupić herbatę na wynos, choć tak naprawdę chodziło mi o to, by znów posłuchać Marka, który wspaniale wyjaśniał sekrety parzenia herbaty albo dzielił się jakąś ciekawostką o starożytnych mnichach z Chin czy Japonii.

– Powinnam chyba dostać zniżkę za przyprowadzenie tych wszystkich klientów – zażartowałam kiedyś. – Teraz studenci przychodzą już z własnej woli, ale to ja ich tu ściągnęłam i zapoczątkowałam swego rodzaju modę, czyż nie?

Marek uśmiechnął się zagadkowo, ale zniżki mi nie dał.

– Może poszłabyś ze mną do kina? – zapytał za to, kiedy zjawiłam się u niego następnym razem.

Po kinie były kawa, spacer, wyprawa do galerii. Marek opowiadał trochę o sobie, o ukończonych studiach z historii sztuki, które nie otworzyły przed nim drzwi do kariery, oraz o pomyśle na własny biznes.

– A ty? Co chcesz robić w przyszłości? – zapytał.

– Skończyć studia, znaleźć pracę… – wzruszyłam ramionami. – Kto by się zastanawiał nad tym, co będzie później?

Rok minął niepostrzeżenie i mimo że informatykę zdałam tylko na trójkę, nie żałowałam. Zakończenie roku świętowałam, pijąc najlepszą herbatę na zapleczu sklepiku Marka.

– Słuchaj, tak sobie pomyślałem… – zaczął. – Na lato zamykam herbaciarnię, bo studenci rozjeżdżają się do domów, a w upał mało kto chce pić gorącą herbatę. Planowałem wybrać się na Mazury na kilka tygodni i zastanawiałem się, czy nie chciałabyś pojechać ze mną.

Zgodziłam się bez namysłu

Żegluga po malowniczych jeziorach okazała się drugą pasją Marka. Przez trzy tygodnie odwiedzaliśmy kolejne porty, kotwiczyliśmy w dzikich zatoczkach i oglądaliśmy niezliczone zachody słońca, a kiedy wsiadaliśmy do pociągu powrotnego, nie kryłam, że zakochałam się po uszy.

Na czwartym roku było mniej zajęć, ale chociaż już nie miałam ich w budynku koło herbaciarni, wciąż wpadałam do Marka. Gdy miał czas, siadaliśmy przy stoliku i rozmawialiśmy o przyszłości, a kiedy pojawiali się klienci, pomagałam mu przy ladzie. On parzył herbatę, ja obsługiwałam kasę i czas szybciej mijał.

– Wiesz, jesteś tu tak często, że powinienem cię zatrudnić na pół etatu – zażartował kiedyś Marek. – Zamiast pensji mogłabyś się do mnie wprowadzić – mrugnął łobuzersko.

Więc się wprowadziłam. Mieszkanie nie było duże i oznaczało długie dojazdy na zajęcia, ale miało jeden wielki plus: Marka.

Czas mijał, a z nim kolejny rok akademicki i kolejna wyprawa na Mazury. Na piątym roku pracowałam już w „Czarze” niemal codziennie i Marek uparł się, żeby płacić mi pensję. Sam zajmował się jeżdżeniem do hurtowni i szukaniem miejsca, w którym mógłby otworzyć następną herbaciarnię.

Zdałam egzamin magisterski, a po nim przedstawiłam Marka rodzicom, którzy przyjechali na absolutorium z mojego rodzinnego miasteczka. Po skończeniu studiów zostałam w mieście i w mieszkaniu Marka.

Niby szukałam pracy i zastanawiałam się, co dalej, ale praca w herbaciarni wciągała mnie coraz bardziej. Miałam stałych klientów, nawet wśród leciwych mieszkańców dzielnicy i czułam się wśród herbat jak w domu. Marek mówił o perspektywach, o przyszłości pełnej „Czarów Herbaty” na każdym rogu, a ja słuchałam.

Przyszłość, choć niepewna i wypełniona ciężką pracą, wciąż jawiła się w tęczowych barwach, bo mój mężczyzna był przy mnie. A pierścionek zaręczynowy? Znalazłam oczywiście na dnie filiżanki z herbatą.

Czytaj także:
„Przy Kubie mogłam mieć wszystko, a zostałam z niczym. Wybrałam hulaszcze życie zamiast kochającego mężczyzny”
„Radzimir kazał zmienić żonie nawet imię, żeby nikt się nie zorientował, że tak naprawdę to zwykła sklepowa ze wsi”
„Jako fryzjerka wiem wszystko o wszystkich, a to czasem dla mnie za dużo. Odkryłam wstrętną zdradę”

Redakcja poleca

REKLAMA