Z trudem szłam pod górkę, kilka razy upadałam. Nie poddawałam się jednak, bo tę wyprawę odbywałam w konkretnej intencji – żeby Iwona wyzdrowiała…
Moja towarzyszka niedoli
Moja babcia, gorliwa katoliczka, od dzieciństwa powtarzała mi, że Bogu żadnych warunków stawiać nie wolno. By doświadczyć jego dobroci i łaski, trzeba się żarliwie modlić i wierzyć, że usłyszy nasze wołania i prośby. Ja jednak postanowiłam zaryzykować. Zaproponowałam Stwórcy pewien układ…
To było zimą, kilka lat temu. Pojechałam wtedy do Karpacza, by nabrać sił po długiej walce z rakiem piersi. Zatrzymałam się u dalekich krewnych Adama i Maryny, w starym, drewnianym domu z widokiem na Śnieżkę. Ale choć gospodarze zajęli się mną z pełnym oddaniem, a otaczały mnie przepiękne góry, nie potrafiłam cieszyć się ani pobytem, ani wygraną z chorobą.
Moje myśli krążyły wokół przyjaciółki, Iwony. Poznałyśmy się w szpitalu onkologicznym, gdy dopiero zaczynałyśmy naszą walkę o życie. Ja byłam wtedy załamana i pełna najgorszych przeczuć. Nie wierzyłam, że wyzdrowieję, chciałam nawet zrezygnować z leczenia. Uważałam, że to nie ma sensu, że i tak wkrótce umrę w cierpieniach. Tymczasem ona tryskała optymizmem. Ani na chwilę nie traciła nadziei, że pokona chorobę. I mnie tą wiarą zaraziła.
To dzięki jej sile i wsparciu przestałam się nad sobą użalać i podjęłam leczenie. Przeszłam dwie operacje, kilka cyklów chemii. Po wszystkim byłam wycieńczona, potwornie osłabiona, ale wolna od nowotworu. Tymczasem Iwona przegrywała swoją walkę. Mimo kolejnych terapii czuła się coraz gorzej, a lekarze nie ukrywali, że ma niewielkie, wręcz minimalne szanse na pokonanie raka. Doprowadzało mnie to do rozpaczy. Oczywiście gdy się spotykałyśmy, starałam się tego po sobie nie pokazywać, lecz w duszy wyłam z bezsilności.
To Iwona namówiła mnie na ten wyjazd do Karpacza. Nie chciałam jechać, zostawiać jej przed kolejną terapią, ale się uparła. Twierdziła, że jeśli sama nie wrócę do dobrej formy, nie będę mogła skutecznie wspierać jej w walce z chorobą. Tak naciskała, tak przekonywała, że w końcu się zgodziłam.
Obiecałam, że codziennie będę chodzić na coraz dłuższe spacery, zmuszać się do coraz większego wysiłku. Tylko w ten sposób mogłam wrócić do pełni sił. Nie dotrzymałam jednak słowa. Maryna i Andrzej co i raz namawiali mnie na choćby krótką przechadzkę po okolicy, ale kategorycznie odmawiałam. Byłam tak osłabiona, że ledwie trzymałam się na nogach. Bałam się, że nie dam rady przejść nawet kilku kroków, że się przewrócę i już nie wstanę.
Całe dnie spędzałam więc w pokoju lub na tarasie opatulona kilkoma kocami. Jedyny „wysiłek”, na jaki było mnie stać, to telefon do przyjaciółki. Dzwoniłam do niej prawie każdego wieczoru. Chciałam wiedzieć, co mówią lekarze, jak sobie radzi. Za każdym razem słyszałam, że wszystko jest w porządku i żebym się nie martwiła, ale czułam, że nie jest tak, jak mówi. Jej słowa nie brzmiały już tak przekonująco jak jeszcze niedawno, a głos nie był tak silny. Coraz częściej wyczuwałam w nim rezygnację.
Czułam, że nie jest z nią dobrze
Bardzo martwiłam się o Iwonę. Bałam się, że za chwilę przestanie wierzyć w wyzdrowienie i się podda, a ja nie będę mogła jej pomóc. Oczywiście codziennie modliłam się za jej zdrowie, ale obawiałam się, że to nie wystarczy. Było mi z tym tak źle, że postanowiłam się wyżalić Marynie i Andrzejowi. Spodziewałam się, że będą mnie pocieszać, przekonywać, że niepotrzebnie się zamartwiam. Tymczasem Andrzej ni z tego, ni z owego zaczął snuć opowieść o swoim prapradziadku Józefie, który zakochał się szaleńczo w praprababci Heli i wzięli ślub. Nie miałam nastroju do słuchania bajek, więc mu przerwałam.
– To na pewno bardzo piękna historia, ale po co mi ją opowiadasz? Nie ma żadnego związku z chorobą Iwony – burknęłam.
– A skąd wiesz? Przecież jeszcze nie doszedłem do sedna. Daj mi szansę
– uśmiechnął się.
– No dobrze, niech ci będzie – poddałam się. Głupio mi było stroić fochy. Okazali mi przecież tyle serca. Miałam tylko nadzieję, że opowieść będzie krótka i szybko wrócę do rozmyślań o Iwonie.
– Przez kilka lat Hela i Józek żyli w zdrowiu i spokoju – ciągnął Andrzej. – Ale potem praprababcia zachorowała. Na hiszpankę. Było z nią tak źle, że wszyscy postawili na niej krzyżyk. Ale nie mąż. Przez trzy dni modlił się żarliwie w kościele, a czwartego ruszył na kolanach na Śnieżkę. Ludzie uznali to za szaleństwo, ale on wierzył, że gdy dotrze na szczyt, Bóg usłyszy jego błagania i uzdrowi ukochaną.
– I co, dotarł?
– Dotarł, choć kolana i łydki miał pozdzierane do kości i omal sam nie umarł z upływu krwi. Ale osiągnął swój cel. Gdy wrócił do domu, okazało się, że praprababcia czuje się lepiej. Dwa tygodnie później zupełnie wyzdrowiała.
– Chcesz powiedzieć, że jak chcę, by Iwona wyzdrowiała, to mam się wdrapać na kolanach na Śnieżkę? A gdy tego nie zrobię, to ona umrze?
– Nic podobnego. Chcę powiedzieć, że być może wystarczy, gdy przezwyciężysz słabość i strach i pójdziesz spacer w intencji wyzdrowienia Iwony. Najpierw krótki, następnego dnia dłuższy. Przecież gdy się do nas wybierałaś, obiecałaś przyjaciółce, że będziesz nabierać sił, prawda?
– No tak…
– Ja bym więc na twoim miejscu spróbował. Co prawda nie ma pewności, że to coś pomoże, bo nieznane są wyroki boskie, ale kto wie – zakończył.
Ostatnia deska ratunku
Po tamtej rozmowie długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok i zastanawiałam się nad słowami Andrzeja. Im dłużej myślałam, tym mocniej utwierdzałam się w przekonaniu, że kuzyn ma rację. Nie miałam nic do stracenia, a do zyskania wiele: zdrowie najlepszej przyjaciółki. Wstałam z łóżka i podeszłam do okna.
– Panie Boże, od jutra codziennie będę wychodzić z domu na spacery. Coraz dłuższe i coraz bardziej forsowne. A tuż przed wyjazdem wdrapię się na Śnieżkę. Może na kolanach, tylko zwyczajnie, na nogach, ale zdobędę szczyt. Jeśli mi się uda, to spraw, Boże, by Iwona wyzdrowiała. Proszę, ocal ją… – powiedziałam, patrząc w niebo. Zdawałam sobie sprawę z tego, że pewnie w tym samym czasie swoje prośby do nieba kierują miliony ludzi, ale miałam nadzieję, że Stwórca usłyszy mój głos.
Na pierwszy spacer wybrałam się już o poranku. A potem na następny i jeszcze jeden. Mijały kolejne dni, a ja pokonywałam coraz dłuższe i trudniejsze trasy. Było mi oczywiście bardzo ciężko, ale starałam się o tym nie myśleć. W trudnych chwilach powtarzałam sobie, że robię to dla Iwony. Tak jak wcześniej dzwoniłam do niej prawie codziennie i pytałam o postępy w leczeniu.
Niestety, nie miała dla mnie żadnych przełomowych wieści, ale wydawało mi się, że jej głos z dnia na dzień stawał się silniejszy, a zamiast rezygnacji znowu pojawiła się nadzieja. Czyżby więc Bóg doceniał moje wysiłki ? Pewności ciągle nie miałam, ale świadomość, że to możliwe, dodawała mi energii do jeszcze większego wysiłku.
Udało mi się zdobyć szczyt!
Na dwa dni przed wyjazdem, tak jak obiecałam, wybrałam się na Śnieżkę, żółtym szlakiem. Dla zdrowego, silnego człowieka to nic nadzwyczajnego. Dziesięć kilometrów pod w miarę łagodną górkę. Trasa przyjemna i bezpieczna. A do tego te widoki! Zwłaszcza Pielgrzymy robią wrażenie.
Ja jednak nawet nie przyjrzałam się tym niesamowitym skałom. Myślałam, że ducha wyzionę. Nieraz padałam w śnieg na szlaku, nieraz miałam ochotę zawrócić, ale parłam przed siebie jak czołg. Przecież nie mogłam zawieść ani Stwórcy, ani Iwony. Co prawda przyjaciółka nie miała pojęcia o moich targach z Bogiem, ale gdybym nie dotrzymała słowa, nie mogłabym jej spojrzeć w oczy do końca życia.
Na szczyt dotarłam po sześciu godzinach marszu. Byłam potwornie zmęczona, ale szczęśliwa. Przez chwilę stałam, ciesząc się wspaniałymi widokami, a przede wszystkim zwycięstwem nad samą sobą. A zaraz potem wyciągnęłam z kieszeni komórkę i zadzwoniłam do Iwony.
– Wiesz, gdzie jestem? Na szczycie Śnieżki! Wyobrażasz to sobie? Przed wyjazdem już po kilku krokach dostawałam zadyszki, a teraz stoję na najwyższej górze Karkonoszy. I żyję! – opowiadałam podekscytowana.
– Naprawdę? To wspaniale! A wiesz, i ja też mam dobre wieści. Dosłownie przed chwilą był u mnie lekarz. Pokazał mi najnowsze wyniki badań. Wygląda na to, że rak się wycofał! To chyba jakiś cud! – powiedziała Iwona.
Poczułam olbrzymią ulgę i radość. Zrozumiałam, że Bóg dotrzymał swojej części umowy. Prawie do zmroku modliłam się gorąco w kaplicy św. Wawrzyńca, dziękując mu za to chyba z tysiąc razy. Na dół zjechałam ostatnią tego dnia kolejką kursującą po czeskiej stronie góry. Stamtąd autobusem dostałam się do Karpacza. Nie obawiałam się, że Bóg potraktuje to ułatwienie jak oszustwo. Umawialiśmy się przecież na wejście, a nie zejście…
Od tamtych wydarzeń minęło kilka lat. Iwona wyzdrowiała i nadal jest moją najlepszą przyjaciółką. Zawsze, gdy na nią patrzę, przypomina mi się tamta wyprawa do Karpacza. Zastanawiam się, czy pokonała raka dlatego, że zawarłam układ z Bogiem, czy dlatego, że lekarze trafili z terapią…
Bożena, 42 lata
Czytaj także:
„Była żona chciała, abyśmy po rozwodzie zostali przyjaciółmi. A ja marzyłem o tym, by zniknęła mi z oczu raz na zawsze”
„Rodzina zrobiła z mojego domu kwaterę all inclusive. Wpadała do nas piąta woda po kisielu, a ja skakałam wokół nich”
„Były mąż szybko znalazł sobie nową rodzinkę. Z naszego syna zrobił darmową opiekunkę dla przyszywanej siostruni”