Choć nie opływaliśmy w luksusy, to jednak nasze dzieci i wspólna więź wynagradzały nam skromne zarobki. Zagraniczne wojaże nie były nam pisane, ale prawie w każdy weekend urządzaliśmy sobie eskapady poza miasto. Gdy lato było w pełni, czekała na nas rzeczka ze żwirowym wybrzeżem, a wiosną i jesienią wyruszaliśmy w góry.
Braliśmy jedzenie, które pakowaliśmy do plecaków, chwytaliśmy kamizelki ratunkowe albo kurteczki dla naszych pociech i ruszaliśmy w plener, gdzie na całe szczęście nie musieliśmy wydawać pieniędzy. Później, gdy nasze dzieciaki podrosły i zaczęły same planować swój wolny czas, to z przyzwyczajenia jeździłam z moim Waldusiem tylko we dwójkę.
Choć wciąż staramy się to robić, to jednak ostatnio coraz rzadziej nam to wychodzi. Powodem są różne ważne kwestie, które nagle zaczęły się pojawiać. Mamy teraz na głowie częstsze choroby naszych rodziców, a do tego doszła jeszcze opieka nad wnukami. No i przede wszystkim budujemy teraz ten wymarzony domek, na który w końcu dostaliśmy kredyt.
Patrząc wstecz, gdybym miała świadomość, jakie trudności nas czekają, w życiu nie podjęłabym decyzji o tym domu. Wolelibyśmy pozostać w mieszkaniu, cieszyć się swoim towarzystwem, spędzać czas z wnukami i oddawać się naszym ulubionym podróżom. Mimo wszystko ten dom na samym początku dodał nam energii. Później pochłaniał każdą chwilę – wybieranie płytek, szukanie następnego specjalisty, sadzenie drzew czy koszenie trawy.
Budowa pochłaniała wszystkie fundusze
Każdy grosz, który udało nam się odłożyć, przeznaczaliśmy na nasz wymarzony dom. Wszelkie przyjemności i nasze potrzeby schodziły na dalszy plan. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy zrezygnowaliśmy z naszych wspólnych eskapad, tłumacząc to wysokimi cenami paliwa. Okazało się, że nawet wyjście do kina było zbyt kosztowne jak na nasz budżet.
Garderobę uzupełnialiśmy wyłącznie w sklepach z używaną odzieżą. Nasze życie we dwoje ograniczyło się do dyskusji o naszych czterech kątach – co trzeba zrobić, w jakim pomieszczeniu i jakim kosztem. Wreszcie zamieszkaliśmy w tym upragnionym gniazdku. Trzy pokoje, aneks kuchenny, łazienka oraz poddasze do zaaranżowania dla przyszłych wnucząt. To, co miało stanowić naszą prywatną oazę, niespodziewanie stało się za małe.
Obijaliśmy się o siebie jak drzwi, które ktoś krzywo powiesił i teraz bez przerwy wpadają na kuchenną szafkę. Znikąd pojawiły się kłótnie. Raz poszło o nieodstawione krzesło. Innym razem o to, że na stole były okruszki. Albo, że na podłodze walały się resztki. Czasem o brudny nalot w wannie, kiedy indziej o to, że w odpływie tej wanny zostały włosy i resztki mydlin.
Tak naprawdę to za każdym razem, gdy się widzieliśmy, znajdowaliśmy pretekst do ostrej wymiany zdań.
Miało być zupełnie inaczej
Wspólne piecie herbatki – czy to na tarasie, czy w salonie przed telewizorem. No i podróże, których niestety już nie odbyliśmy...
W natłoku dążeń do spełnienia naszych pragnień zapomnieliśmy o tym, co jest tu i teraz. Straciliśmy zadowolenie z przebywania razem, a ustępstwa, które kiedyś wypracowaliśmy już dawno przestały nimi być. Zrujnowaliśmy naprawdę udaną relację. Staliśmy się dla siebie jak nieznajomi, a nawet gorzej.
Przecież w towarzystwie kogoś, kogo nie znamy, nie czujemy się aż tak nieswojo, jak przy kimś, kogo nie darzymy sympatią. Zrobiło się ciężko.
Było mi tak trudno, że myślałam nad rozstaniem. Niewykluczone, że Waldkowi również przyszło to do głowy, ale nikt z nas nie zdecydował się na rozmowę o tym. Być może ze strachu albo z niechęci przed zafundowaniem takiego przeżycia dzieciom i wnukom. A może po prostu z lenistwa? Albo znów chodziło o kwestie pieniężne?
Wspólnie łatwiej było związać koniec z końcem. Tak czy inaczej, wraz z upływem czasu wydzieliliśmy osobiste strefy na naszych włościach, które miały na celu ułatwić koegzystencję. Ja zagarnęłam jeden pokój, Waldek zagospodarował na swoje potrzeby drugi, a w trzecim od czasu do czasu krzyżowały się nasze ścieżki w kolejce do telewizora. Kuchnię podzieliliśmy równo na pół.
Każdy z nas miał swój własny stołek, swoją połówkę blatu i po dwie półeczki w lodówce. Analogicznie w łazience. Prawie nie zamieniliśmy ze sobą słowa, zręcznie unikając wpadania na siebie. Kto wie, jak długo trwałby ten stan zawieszenia, ta potwornie przykra i uciążliwa sytuacja, gdyby nie śmierć starszego brata Waldka.
Wiadomość bardzo mnie poruszyła
Pewnego wieczoru w sypialni mojego małżonka rozbrzmiał dźwięk telefonu. Odebrał połączenie. Moment później zapaliła się lampka, a ja dosłyszałam, jak mąż z westchnieniem opadł na materac. Podniosłam się z łóżka, następnie je opuściłam i na paluszkach ruszyłam w stronę pokoju Waldka. Światło wciąż paliło się jasno, ale w pomieszczeniu panowała głucha cisza. Kompletna pustka. Delikatnie popchnęłam drzwi i zatrzymałam się w progu. Waldek przycupnął na posłaniu, dłońmi obejmując swoją głowę. Ramiona drżały mu od płaczu. Zauważyłam łzy spływające mu po policzkach. Postąpiłam krok do przodu.
– Co się stało? – zagadnęłam.
– Andrzej nie żyje.
Poczułam, jak smutek mnie ogarnia. Darzyłam Andrzeja sympatią, choćby dlatego, że mimo długiego stażu małżeńskiego wciąż był czuły i troskliwy wobec swojej żony.
– Strasznie mi przykro, Waldek. Powiedz, czy jest coś, co mogę dla ciebie zrobić?
Zwrócił na mnie wzrok i ni stąd, ni zowąd wystawił przed siebie otwartą rękę. Zupełnie odruchowo złapałam ją, zacisnęłam z całych sił, a następnie jeszcze bardziej mocniej wtuliłam się w Waldka. Trwaliśmy w objęciach przez dłuższy czas. Czułam się wykończona i przemarznięta, a moja bluzka była cała przemoczona od łez małżonka.
Później zwyczajnie położyliśmy się wspólnie na łóżku. Waldek przyniósł z salonu mój koc i poduszkę. Do wschodu słońca spoczywaliśmy obok siebie, nie zasypiając, ale również nie rozmawiając. Sen zmorzył mnie dopiero nad ranem.
Gdy otworzyłam oczy, jego już nie było
Szybko wygramoliłam się z łóżka i pognałam do swojej sypialni, aby narzucić na siebie jakieś ciuchy, intensywnie myśląc nad tym, jakich słów użyć w rozmowie z moim mężem. Przecież to, co wydarzyło się między nami tej nocy po tak długim czasie, do czegoś zobowiązuje. Bez słowa wkroczyłam do kuchni. Waldek, również już w pełni odziany, podsunął mi pod nos filiżankę z kawą i położył na talerzu kilka kromek chleba.
W ciszy spożyliśmy śniadanie. Była dziś wyjątkowo przytłaczająca. Gdy już skończyliśmy, mój małżonek wziął brudne talerze i zabrał je do kuchni. Wytarł blat, na którym zostały kółka od wilgotnych szklanek po napojach. Wtedy bez ogródek się odezwał:
– Renata, czemu to się tak głupio potoczyło między nami?
Łzy spływały mi po policzkach, a emocje brały górę. Nie potrafiłam się opanować. Opłakiwałam czas, którego już nie odzyskam, lata, które powinny być najwspanialsze, naszą drugą wiosnę życia.
– Renatko – odezwał się po raz kolejny. – To bez sensu. Kto wie, jak wiele chwil nam jeszcze zostało? Na co marnować czas byle jak? W tym bezsensownym uporze?
Przytaknęłam, ale byłam tak roztrzęsiona, że jedyne co mogłam zrobić, to szlochać. W końcu to naprawdę bez sensu, że dwójka dorosłych, poukładanych osób mogła w tak durny sposób zrujnować dobry związek. Waldek kontynuował:
– Wybacz mi za moje zachowanie. Za to wszystko, co się wydarzyło. Nie mam pojęcia, czy uda nam się to naprawić… Jak długo to zajmie… Renia, błagam, daj mi jeszcze jedną szansę.
Później płakałam jeszcze mocniej. Ale pierwszy raz od wielu lat nie lałam łez smutku w poduszkę ani we własne ramię, tylko w bark małżonka, który znowu zapragnął nim zostać.
Mąż towarzyszył mi w wylewaniu łez
– Też chcę cię… przeprosić – wykrztusiłam z siebie.
Nie odezwaliśmy się już do siebie ani słowem. Trzymając się za ręce, trwaliśmy obok siebie w milczeniu, pogrążeni w smutku z powodu wiadomości, jaką otrzymaliśmy o Andrzeju, a jednocześnie pełni nadziei na lepsze czasy, które nadejdą.
Przyszła wiosna. Dwa lata minęły od kiedy Andrzej odszedł od nas na zawsze. Popijając herbatę, siedzę na ganku i podziwiam cudny widok naszego ogrodu. Waldek z entuzjazmem pakuje swój wysłużony plecak, ciesząc się na myśl o nowej, wymyślonej przez siebie trasie wycieczki. Dopijam resztkę naparu i idę się przebrać w dres i polar. Za chwilę wyruszamy w drogę...
Renata, 56 lat
Czytaj także:
„By uciec przed starością, związałam się z młodszym facetem. Szybko się okazało, że za nim nie nadążam”
„Żyłam w nieszczęśliwym małżeństwie ze strachu przed samotnością. Słowa terapeuty były niczym kubeł zimnej wody”
„W małżeństwie jestem najszczęśliwsza, gdy nie widzę męża na oczy. Wpada tylko na numerek, a potem spada do siebie”