Przez pięć lat żyliśmy w prawdziwej sielance. Nie zarabialiśmy może kokosów, lecz nie potrzebowaliśmy też dużo, żeby się dobrze bawić. Więc bawiliśmy się. Wyjazdy w góry, imprezy, sylwestry, od czasu do czasu zagraniczne wycieczki, kina, restauracje, baseny, spacery po mieście, kolacje.
Wszystko to, co piękne w pierwszych latach małżeństwa… W końcu jednak doszliśmy do wniosku, że pora, abyśmy stali się prawdziwą rodziną. Zaczęło się od kłopotów z zajściem
w ciążę.
Nie jakichś wielkich, niektórzy ludzie mają gorzej. Jednak przez prawie rok staraliśmy się o maluszka i pod koniec tego okresu byliśmy już bardzo zmęczeni. Ci, którzy przeszli to samo, wiedzą, o czym mówię. Nasz seks stał się mechaniczny i nastawiony tylko na jeden cel – poczęcie. To bardzo nas od siebie oddaliło.
W końcu się udało. Ciąża przebiegła jak należy, urodziła nam się śliczna córeczka. Myślałem, że teraz będzie już lepiej. Niestety… Mała Maja nie chciała spać, nie chciała jeść, nie przybierała na wadze, miała kolki, ciągle płakała i potrzebowała nieustannego towarzystwa.
Co więcej, nie potrafiła chwilę poleżeć sama – bez przerwy wokół niej musiało się coś dziać. Nawet zanim zaczęła chodzić, trzeba jej było zapewniać rozrywki. To była gehenna. Jak się łatwo domyślić, nie mieliśmy przez to z żoną ani chwili czasu na to, aby zająć się sobą…
Dopiero gdy Maja skończyła półtora roku, stała się spokojniejsza. Dzięki temu żona i ja mogliśmy czasem ze sobą porozmawiać. A ponieważ mała przesypiała już całe noce, nabraliśmy sił nawet na małżeńskie figle. Tym razem poszło jak z płatka. Nie minął miesiąc, a Ewa znów była w ciąży…
Nie powiem, żebym był tym faktem zachwycony
Ledwo odetchnąłem, a za chwilę znów miałem zostać wpędzony w kierat! Po dziewięciu miesiącach tym razem trudnej, bo obarczonej ryzykiem, ciąży urodził się Krzyś. Mieliśmy już doświadczenia z pierwszym dzieckiem, więc teoretycznie powinno nam być łatwiej. Jednak wcale nie było. Bo teraz zamiast jednego, wymagającego nieustannej opieki malucha były dwa. Znów nie mieliśmy dla siebie czasu.
Teraz, kiedy patrzę wstecz, to widzę, że popełniliśmy błąd. Spaliśmy z dziećmi, poświęcaliśmy im każdą wolną chwilę. Do tego stopnia, że żadne z nich nigdy nie zostało samo u dziadków. Zaowocowało to tym, że potem, jak już trochę podrosły, bały się
u nich nocować.
W dzień nie zostawaliśmy bez dzieci nawet w weekendy, bo nasze maluchy nie były przyzwyczajone do jakiejkolwiek rozłąki z nami. Krzyczały wniebogłosy, kiedy próbowaliśmy je z kimś zostawić.
Żona dostała absolutnego bzika na punkcie gotowania – co wieczór stała przy garach i przyrządzała dla dzieci „zdrowe jedzenie”. Chyba nie muszę mówić, że nie mogłem przełknąć tych papek… Ale sam też nie byłem bez winy: ja z kolei zwariowałem na punkcie zapewnienia dzieciom przyszłości i zatrudniłem się na dwóch etatach. Cały czas spędzałem poza domem.
– Co u ciebie? – pytała wieczorem żona, wycierając córkę po kąpieli.
– Dobrze, trochę zmęczony jestem – odpowiadałam, wsadzając do wanny syna.
– Jutro zrób zakupy, jak będziesz wracał z pracy. Napiszę ci kartkę.
– Jutro wracam po dwudziestej.
– Osiedlowy będzie czynny.
Tak właśnie wyglądały nasze rozmowy. Między nami pogorszyło się jeszcze bardziej, gdy dzieci podrosły i zauważyliśmy, że jak się je w dzień rozdzieli, są spokojniejsze. Dlatego coraz więcej weekendów spędzaliśmy osobno.
No i dlatego, że ja coraz częściej wtedy pracowałem. Dziwiliśmy się rodzicom, którzy zostawiali dzieci u dziadków i zajmowali się sobą. Krzywo patrzyliśmy na tych, którzy wyrywali się z domu na wakacje tylko we dwoje. Nawet na znajomych, którzy podczas grilla siadali beztrosko przy stole i tylko co jakiś czas zerkali na dzieci, sprawdzając, czy nic złego się nie dzieje.
My uważaliśmy, że aby dobrze wychować dzieci, musimy się nimi zajmować przez cały czas. Bo jak to tak – zostawiać je samym sobie?! Teraz widzę, że to my byliśmy
w błędzie, a znajomi mieli rację.
Powinniśmy byli zadbać także o siebie…
Kiedy pojawiły się u mnie wahania nastrojów i stany depresyjne, byłem przekonany, że to z powodu przepracowania. Przez miesiąc, dwa ignorowałem to, ale kiedy nie dawałem już rady, poszedłem do lekarza.
Kazał mi zrobić podstawowe badania. Okazało się, że mam chorą tarczycę. USG wykazało, że pojawiły się na niej jakieś guzki. Trzeba je było wyciąć i sprawdzić, czy to nie rak. Przyznam, że był to dla mnie prawdziwy szok. Załamałem się.
Pracowałem z musu, a wracając do domu, coraz bardziej przypominałem zombie. Wtedy dopiero zauważyłem, jak bardzo żona i ja oddaliliśmy się od siebie. Niby starała się mi pomóc, ale nie rozmawialiśmy ze sobą już od tak dawna, że nie było między nami dawnej nici porozumienia. Każda jej próba pocieszenia mnie kończyła się kłótnią.
– Janek, wszystko będzie dobrze, zobaczysz – podchodziła do mnie i głaskała mnie po plecach, a ja czułem się tak, jakby litowała się nade mną całkiem obca osoba.
– Skąd wiesz, no skąd wiesz, Ewa? – za każdym razem reagowałem złością.
– Po prostu to czuję…
– Trzeba było wyczuć, że coś jest nie tak, zanim wyrosły te cholerne guzki!
Wyładowywałem na niej swoją frustrację, a już po chwili miałem wyrzuty sumienia. Podchodziłem nawet do niej, żeby ją przeprosić, pocałować. Jednak wtedy znów czułem tę dziwną obcość między nami i bałem się, jak Ewa zareaguje. Zupełnie jakbym miał podejść do kogoś obcego na ulicy…
Tak. Można z kimś mieszkać od wielu lat i być dla siebie tak samo obcym jak dwóch przypadkowych przechodniów… Moja operacja się udała. Na szczęście okazało się, że guzki nie są złośliwe.
Odetchnąłem, jednak tylko na chwilę, bo za mój podły nastrój odpowiedzialna była nie tylko tarczyca. Tak naprawdę przez tę harówę i samotność we własnym domu dorobiłem się też jakiejś nerwicy czy innej cholery.
Czułem się koszmarnie. Nagle dopadał mnie smutek, bez przyczyny wybuchałem złością albo zamykałem się w sobie. Zauważyłem, że cieszy mnie tylko obecność dzieci,
więc z nimi spędzałem każdą chwilę.
Byłem w fatalnym stanie psychicznym
Ewa postanowiła wtedy ratować nasze małżeństwo. Zaczęła dbać o to, żebyśmy spędzali ze sobą więcej czasu. Nauczyła dzieci zostawać u babci. Naciskała, żebyśmy nie zajmowali się nimi bez przerwy. Wszystko pięknie, tylko sęk w tym, że ja już nie chciałem.
Udawało mi się panować nad nerwami i czarnymi myślami tylko przy moich dzieciach. Skończyło się na tym, że szliśmy na przykład na imprezę z maluchami, a żona musiała pilnować mnie, żebym nie bawił się z nimi u gospodarzy w pokoju dziecięcym. Bo tak robiłem.
A jak reagowałem w łóżku, kiedy byliśmy z żoną tylko we dwoje? Niestety, choroba,
a może po prostu długotrwały stres sprawiły, że zacząłem mieć pewne problemy… Wstydziłem się tego, więc nie przyznałem się Ewie i udawałem, że nie chce mi się z nią kochać. Wiem, to najgorsze, co można powiedzieć kobiecie, ale wtedy o tym nie myślałem. Byłem w fatalnym stanie psychicznym.
Wszystko to doprowadziło nas do ostatecznego kryzysu, czyli nieustannych kłótni i wzajemnych pretensji. Co gorsza, świadkami naszych awantur często były dzieci. Zupełnie przestaliśmy ze sobą rozmawiać.
Wiem, że doskwierało to nam obojgu. Podobnie jak to, że się nie dotykamy. Ja nie miałem wtedy potrzeb intymnych, bo wraz z pojawieniem się nerwicy one wygasły. Chodziło mi głównie o poczucie bliskości. Ale Ewie bardzo brakowało seksu…
O tym, że ma romans, dowiedziałem się w najbardziej klasyczny, idiotyczny sposób, jaki można sobie wyobrazić. Podejrzewałem, że coś jest nie tak, bo wracała później z pracy, zaczęły się jakieś delegacje, rozmowy przez telefon w łazience, chwilowe poprawy nastroju, z euforią włącznie.
Zaczęła też mnie znacznie lepiej traktować. Ale kiedy przeczytałem te esemesy w jej komórce, dotarło do mnie, że po prostu przemawia przez nią poczucie winy. Znaczna ich część nie nadaje się do przytoczenia.
Nie spodziewałem się, że moja żona miewa aż tak odważne fantazje seksualne i że mogą na nią działać propozycje, jakie dostawała. Nawet kiedy jeszcze kochaliśmy się często, nie byliśmy w łóżku tak wyuzdani jak ona z tym swoim kochankiem…
Potem, na terapii, dowiedziałem się, że kiedy Ewa uprawiała seks ze mną, czyli
z kimś, komu była oddana – wystarczały jej łagodne bodźce. A gdy miała romans z człowiekiem, z którym łączyło ją tylko pożądanie, te sygnały musiały być bardzo silne.
Co to był za facet? Jej kolega z pracy. Imię i nazwisko przeczytałem w telefonie. A potem poszedłem do banku, gdzie pracowała, i przez pół godziny kręciłem się po oddziale, żeby choć zobaczyć, jak on wygląda.
W końcu za jednym z biurek, przy których przyjmowali klientów, dojrzałem młodego chłopaka. Przed nim stała plakietka z nazwiskiem. Nie podchodziłem blisko, żeby ktoś mnie nie zauważył. Koledzy Ewy z pracy raczej mnie nie znali, a ona miała akurat wolne, jednak wolałem nie ryzykować.
Nie zrobiłem z tym kompletnie nic. Nie miałem siły, nie chciało mi się, bałem się.
Po prostu czekałem, co się wydarzy… Awantury ustały. Udawaliśmy przed dziećmi, że wszystko jest w porządku, ale w głębi duszy cierpieliśmy oboje. Zmierzaliśmy prostą drogą do katastrofy, a uratował nas wypadek. Wypadek mojej żony.
To był jeden z tych jesiennych wieczorów, kiedy pojechała do tego faceta. Wcześniej nakłamała mi, że musi zostać dłużej w pracy. Zasiedziała się jednak u kochanka i potem tak się spieszyła do domu, że zapomniała o rozwadze na drodze.
Nie rozglądając się na boki, wyjechała z ulicy podporządkowanej i w jej malutki samochód uderzyło auto terenowe… Kiedy zobaczyłem ją w szpitalu, podpiętą rurkami do tych wszystkich urządzeń, bezbronną, słabą i poranioną – nagle poczułem narastającą we mnie wściekłość.
Nie wściekłem się na nią, tylko na nas
Przez naszą głupotę straciliśmy tyle lat! Żyliśmy w koszmarze, nie w małżeństwie. A przecież gdybyśmy oboje zachowali zdrowy rozsądek, mogło być tak pięknie… Wyszedłem z sali na korytarz, zacisnąłem pięść i z całej siły przywaliłem nią w ścianę.
Kiedy Ewa odzyskała przytomność, opowiedziałem jej o wszystkich moich uczuciach. O tym, co się ze mną działo przez ostatnie miesiące. Co myślę o naszym małżeństwie, jak chcę je uratować.
Nie czekałem, aż wyzna mi prawdę. Powiedziałem jej, że wiem o romansie i że to również moja wina, dlatego chcę zapomnieć i zacząć wszystko od nowa. Zapytałem ją, czy ona też.
– Janek, a myślisz, że to się jeszcze uda? – wyszeptała z oczami pełnymi łez.
– Ja to wiem – oznajmiłem stanowczo. – Wiem, bo cię kocham. Jesteśmy tymi samymi ludźmi co kiedyś. Musi się udać.
Przytuliła się do mnie i rozpłakała. Po jej wyjściu ze szpitala zapisaliśmy się na terapię. To nam pomogło. A jeszcze bardziej zbliżyła nas rehabilitacja Ewy. Żona była w tak kiepskim stanie, że przez dwa miesiące wymagała całodobowej opieki.
W tym czasie karmiłem ją, prowadziłem do toalety i kąpałem. Te kąpiele rozbudziły naszą namiętność w takim wydaniu, w jakim jeszcze nigdy jej nie doświadczyliśmy. Powoli odnajdywaliśmy się na nowo.
Dotarło do mnie w końcu, na czym polegał nasz podstawowy błąd. Uprzytomniłem to sobie wcale nie w gabinecie psychoterapeuty, tylko u spowiedzi. Kiedy w konfesjonale opowiedziałem pokrótce moją historię, ksiądz dał mi mądrą radę.
– Pamiętaj, żona powinna być zawsze przed dziećmi. Jeśli zastosujesz tę kolejność, cała rodzina tylko na tym skorzysta.
I tego się trzymam. Ewa jest najważniejsza. Wiem, że i ona postawiła mnie na pierwszym miejscu. Dzięki temu czujemy się szczęśliwi i potrafimy dać szczęście naszym maluchom. Żyjemy dobrym, spokojnym życiem. A opowiadam tę historię po to, aby inni uświadomili sobie, że są dla siebie ważni, zanim zapomną o sobie nawzajem w kieracie dnia codziennego. Jak kiedyś my.
Jan, 34 lata
Czytaj także:
„Matka ciągle mnie kontroluje. Zagląda mi nawet do lodówki i szuflady z bielizną, więc musiałam dać jej nauczkę”
„Zakochałam się w księdzu i całkiem straciłam głowę. Ślepo wierzyłam, że on rzuci dla mnie sutannę i Boga”
„Mąż bawił się ze mną w dom, a z kochanką harcował pod kołdrą. Chciał trwać w tej farsie, bo nie mógł się zdecydować”