Odkąd pamiętam, bałam się samotności. Myślałam, że to najgorsza rzecz, jaka może spotkać człowieka. Wychowałam się w domu dziecka. Wiele moich koleżanek z grupy zostało adoptowanych lub wróciło do prawdziwych rodziców, a ja ciągle tkwiłam w placówce. Nikt mnie nie odwiedzał, nie zabierał na święta. Dorastałam z myślą, że nie mam nikogo bliskiego, że nikt mnie nie chce.
Nawet później długo nie mogłam spotkać mężczyzny swojego życia. Chłopcy kręcili się wokół mnie, ale żaden z nich nie miał poważnych zamiarów. Tylko Marcin był inny. Gdy poprosił mnie o rękę, nie zastanawiałam się ani chwili. Miałam już 30 lat i myślałam, że do końca życia będę sama. Kiedy więc wreszcie stanęłam na ślubnym kobiercu, a potem urodziłam dzieci, obiecałam sobie, że zrobię wszystko, by moi najbliżsi byli szczęśliwi, mieli prawdziwy, ciepły dom. I chyba dotrzymałam słowa.
Przez lata moje życie kręciło się wokół nich. Pracowałam zawodowo, ale też prałam, sprzątałam, gotowałam… przez wiele, wiele lat. Nie narzekałam na swój los. Byłam przekonana, że rodzina docenia to, co robię, że dzięki swoim staraniom i poświęceniu nigdy nie zaznam już samotności.
Dzieci za mną nie tęskniły
Mówi się, że jak ktoś przed czymś usilnie ucieka, to to coś i tak go w końcu dopadnie. Tak było ze mną i samotnością. Pięć lat temu bliscy zaczęli mnie opuszczać. Najpierw wyjechała za granicę córka, niedługo po niej syn. Myślałam, że rozstajemy się tylko na kilka miesięcy. Popracują trochę, zarobią i wrócą. Ale nie, zostali na obczyźnie. Ada zamieszkała ostatecznie w Szwajcarii, Radek we Francji.
Od tamtej pory widywaliśmy się tylko raz w roku, z okazji Wielkanocy lub Bożego Narodzenia. Wpadali na kilka dni i zaraz znikali. Nawet na wakacje nie chcieli przyjeżdżać. Mówili, że na świecie jest wiele ciekawych miejsc do odwiedzenia, że na wizyty w domu szkoda im czasu. Płakać mi się chciało, gdy tego słuchałam, ale cóż było robić… Musiałam pogodzić się z tym, że wybrali życie z dala ode mnie.
Mąż na starość mnie zdradził
Cieszyłam się, że przynajmniej mąż ciągle trwał obok. Byłam pewna, że jest ze mną szczęśliwy, że dożyjemy razem późnej starości. Spędziliśmy ze sobą prawie 30 lat! Ale dwa lata temu i on mnie opuścił.
Zaczął spotykać się z pewną dużo młodszą ode mnie wdową. Życzliwi szybko donieśli mi o jego romansie. Byłam wściekła, cierpiałam, ale milczałam. Dalej prasowałam mu koszule, gotowałam obiady, udawałam, że o niczym nie mam pojęcia. Łudziłam się, że to tylko przelotny związek, że jak już się nią nacieszy, to do mnie wróci. Niestety, któregoś wieczoru spakował walizki i po prostu się wyprowadził. Na pożegnanie rzucił, że jak będę robić mu trudności przy rozwodzie, to zabierze mi mieszkanie.
Znów byłam sama
Mój najczarniejszy koszmar senny się spełnił – znowu zostałam sama. Nie wiedziałam, co robić. Nagle nie miałam już komu prać, dla kogo sprzątać, gotować. Chodziłam z kąta w kąt, próbując znaleźć sobie jakieś zajęcie. Odkurzałam po trzy razy te same półki, przestawiałam książki, bibeloty. Gdyby nie praca, oszalałabym chyba. Brałam nadgodziny, szkoliłam stażystów. Gdy wracałam do domu, nie miałam już siły myśleć o samotności.
Dzięki temu powoli wracałam do równowagi, odzyskiwałam chęć do życia. Niestety, prawie rok temu wysłano mnie przymusowo na emeryturę. Nie chciałam odchodzić z pracy, ale szef był nieubłagany. Powiedział, że jest ze mnie bardzo zadowolony, ale czas dać szansę młodszym.
To był dla mnie cios. Kompletnie się załamałam. Miałam niespełna 60 lat, a czułam się stara, nikomu niepotrzebna. Na domiar złego zaczęłam chorować. Wcześniej nigdy nie narzekałam na zdrowie, wydawało mi się, że jestem silna jak tur. A tu nagle dopadły mnie najróżniejsze dolegliwości. Kołatanie serca, korzonki, ból w kolanie, i Bóg wie, co jeszcze…
Potrzebowałam towarzystwa
Dziś wiem, że większość z nich urodziła się w mojej głowie, ale wtedy byłam przekonana, że naprawdę cierpię. Zaczęłam regularnie chodzić do lekarza. Wcześniej denerwował mnie widok starszych ludzi koczujących godzinami w poczekalni przed gabinetem. Uważałam, że przychodzą do lecznicy tylko dla zabicia czasu, że przez nich nie ma numerków dla naprawdę chorych. Teraz zachowywałam się dokładnie tak jak oni.
Tu przynajmniej nie byłam sama, miałam z kim porozmawiać, pożalić się na swój los. Chociaż więc byłam zapisana na wizytę na przykład na dwunastą, zjawiałam się w przychodni tuż po jej otwarciu. Siadałam na krześle i dyskutowałam z innymi o swoich licznych chorobach. I pewnie robiłabym tak do dziś, gdyby nie pewne zdarzenie.
Chciałam pomóc
To było ponad pół roku temu. Czekałam na wizytę u urologa. Właśnie dyskutowałam z siedzącą obok mnie emerytką na temat problemów z nietrzymaniem moczu, gdy nagle od strony wejścia do przychodni usłyszałam płacz.
Spojrzałam w tamtą stronę. W drzwiach stała młoda kobieta i próbowała wprowadzić do środka na oko pięcioletnią dziewczynkę. Mała jednak nie zamierzała jej posłuchać. Trzymała się framugi, zapierała nóżkami i ryczała coraz głośniej. Trwało to wszystko parę minut.
W pewnym momencie kobieta się załamała. Opuściła ręce i bezradnie rozglądała się po korytarzu. Jakby szukała pomocy w poskromieniu małej złośnicy. Ale ludzie patrzyli na nią skwaszeni. Byli oburzeni, że pozwala dziecku tak głośno wrzeszczeć. Zrobiło mi się jej żal. Wstałam z krzesła i podeszłam do dziewczynki.
– A ty, księżniczko, dlaczego tak płaczesz? Boisz się iść do pana doktora? – nachyliłam się nad nią.
– Taaak – wykrztusiła przez łzy.
– No to chodź, opowiem ci historię o pewnym małym smoku, który też bardzo bał się lekarza. Ale jego babcia, stara, mądra smoczyca znalazła sposób, żeby przezwyciężył ten strach – powiedziałam.
– Naprawdę? A jak? – dziewczynka patrzyła na mnie zaciekawiona.
– Chodź, usiądziemy grzecznie przed gabinetem, to ci wyjawię ten sekret – uśmiechnęłam się.
To była miła odskocznia
Przez następny kwadrans opowiadałam naprędce wymyśloną historię. Plotłam, co mi ślina na język przyniosła, więc nie potrafię jej nawet dokładnie powtórzyć. W każdym razie puenta była taka, że smoczyca posypała łapkę wnuczka magicznym proszkiem odwagi, i mały smok zupełnie przestał się bać.
– Przypadkowo mam przy sobie taki proszek. Tylko nikomu o tym nie mów, bo wszyscy chcieliby skorzystać – szepnęłam, smarując rączkę dziewczynki wyciągniętym z torebki pudrem.
– Dobrze, to będzie nasza tajemnica! – odparła uradowana i pięć minut później bez słowa sprzeciwu weszła z mamą do gabinetu lekarskiego.
Wróciłam na swoje miejsce w poczekalni. W dobrym momencie, bo akurat nadeszła moja kolej.
Było mi przykro
Lekarz ze znudzoną miną wysłuchał opowieści o moich dolegliwościach, obejrzał wyniki badań, a potem z przekąsem stwierdził, że właściwie nic mi nie dolega. I że w moim wieku trzeba liczyć się z tym, że organizm nie funkcjonuje już tak dobrze, jak w młodości. Byłam oburzona.
– No pewnie, starych ludzi to już nawet nikt leczyć nie chce. Dla was młodych nadajemy się tylko do piachu! – warknęłam, wychodząc.
Na korytarzu omal się nie rozpłakałam. Było mi przykro, że tak niegrzecznie mnie potraktował. Już miałam wyjść z przychodni, gdy nagle ktoś złapał mnie za ramię. Przede mną stała matka dziewczynki, której opowiadałam historię o smoku.
Kobieta miała dla mnie propozycję
– Nie wiem, jak pani dziękować… Marysia w trakcie wizyty u lekarza nie uroniła ani jednej łzy. Nawet wtedy, gdy pielęgniarka robiła jej zastrzyk – opowiadała z przejęciem w głosie.
– Cieszę się, że mogłam pomóc – uśmiechnęłam się.
– No właśnie… Świetnie pani sobie poradziła… Dlatego chciałam zapytać, czy nie szuka pani przypadkiem pracy opiekunki do dzieci – patrzyła na mnie z nadzieją w oczach.
Byłam zaskoczona tym pytaniem.
– Nieee. Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam – odparłam.
– No to niech się pani zastanowi! Błagam! Zgodzimy się z mężem na każde warunki – wcisnęła mi do ręki wizytówkę z numerem telefonu.
– Ale przecież mnie pani nawet nie zna. Nigdy nie byłam opiekunką… Nawet wnuków nie mam. Nie wiem, czy potrafię – protestowałam jeszcze.
– Oj tam, po co ta skromność. Ma pani wrodzony talent, jest pani pierwszą osobą, której udało się zapanować nad Marysią – uśmiechnęła się.
Jak się zapewne domyślacie, przyjęłam tę pracę. Rodzice Marysi okazali się bardzo sympatycznymi ludźmi. Nie traktują mnie jak opiekunki, ale prawie jak członka rodziny. Są szczęśliwi i wdzięczni za to, że opiekuję się ich córką. A ja cieszę się, że dorabiam sobie do emerytury i znowu jestem potrzebna. I choruję jakby mniej.
Nie mam już czasu na przesiadywanie w poczekalni u lekarza. Wolę chodzić z Marysią na plac zabaw. To moja przyszywana wnusia.
Teresa, 62 lata
Czytaj także: „Teściowie zaplanowali jej ślub bez bliskich i rodziny. Najchętniej ją też wycięliby z obrazka”
„Lgnęłam do facetów, bo pragnęłam męskości, której nie dał mi mąż. Wyszłam na desperatkę, której tylko jedno w głowie”
„Od momentu, kiedy zdecydowaliśmy się na dziecko, zaczęły się problemy. Próbowałam wszystkiego, ale Jarek wybrał ucieczkę"