„Od momentu, kiedy zdecydowaliśmy się na dziecko, zaczęły się problemy. Próbowałam wszystkiego, ale Jarek wybrał ucieczkę"

skłócone małżeństwo fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS
„Strach uniemożliwił mi odezwanie się, byłam pewna, że wybuchnę płaczem. Jedyne co byłam w stanie zrobić to wymachiwanie dłonią i bieg w stronę toalety. Przycupnęłam na brzegu wanny, gapiąc się tępo w ziemię. Wciąż miałam wątpliwości, czy właściwie pojęłam słowa Jarka. Potomek? Inna? Rozstanie? Chyba mu kompletnie odbiło?!".
/ 21.06.2024 14:30
skłócone małżeństwo fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS

Dawniej, gdy braliśmy z Jarkiem ślub, myśleliśmy o posiadaniu małej gromadki pociech - dwójki albo trójki maluchów. Zdecydowaliśmy, że damy sobie jeszcze sześć miesięcy, żeby poukładać wszystko jak trzeba i poczuć się pewnie w nowej roli.

– A później niech los zadecyduje, co ty na to, kochanie? – rzucił Jarek.

Całkowicie podzielałam jego zdanie

– No tak, niestety wygląda na to, że utknęliśmy w martwym punkcie - w końcu odważyłam się powiedzieć na głos to, co od jakiegoś czasu chodziło nam obojgu po głowie.

Ruszyliśmy w tour po gabinetach lekarskich, oddawaliśmy krew do badań i niecierpliwie wyczekiwaliśmy na wieści od doktorów. Mimo wszystko, co miesiąc tliła się w nas iskierka nadziei, że może akurat teraz się uda… Później posypały się przeróżne werdykty medyczne i próbowaliśmy rozmaitych kuracji, a czas nieubłaganie płynął.

Ostatecznie jedynym wyjściem z sytuacji okazało się zapłodnienie pozaustrojowe. Więcej badań, zastrzyki, i tak w kółko.

Naszły mnie momenty niepewności

Darłam się w niebogłosy, łzy same leciały po policzkach... Gdy w końcu nastał termin operacji, rozpierała mnie radość. Byłam stuprocentowo przekonana, że wszystko pójdzie po naszej myśli za pierwszym podejściem i będziemy mogli o całej sprawie zapomnieć.

Koszty zabiegu pokryliśmy z kredytu. Niestety, na kolejną pożyczkę nie mogliśmy sobie pozwolić, więc operacja po prostu nie mogła się nie powieść.

Krzysiek wniósł mnie do mieszkania, trzymając mocno w swoich ramionach. Nakazał mi leżeć na sofie i traktował mnie jak królową. Po półtora tygodnia okazało się, że starania poszły na marne.

– Niestety... Jest mi niezmiernie przykro. Za jakiś czas podejmiemy kolejną próbę – pocieszająco rzekła pani doktor. Zaleciła też wykonanie wielu dodatkowych badań.

Kolejne miesiące minęły, a ja nadal nie podjęłam żadnych kroków w tym kierunku. Brakowało mi motywacji. Jarek natomiast tryskał energią. Wciąż dostarczał mi nowych informacji i rezultatów najnowszych badań naukowych.

– Wiesz, że nawet 40% pierwszych prób zapłodnienia pozaustrojowego po prostu się nie udaje? To nic niezwykłego – przekonywał. – Kolejne podejście ma już znacznie większe szanse powodzenia. Liczby są po naszej stronie! I nie przejmuj się kasą, pożyczymy od bliskich, znajomych. Wezmę więcej roboty. Na pewno sobie poradzimy!

W końcu poddałam się namowom

Następne analizy, następne substancje, następna procedura. I ponownie oczekiwanie na wstępne badanie ultrasonograficzne.

– Brawo, jeden embrion znalazł swoje miejsce. Właśnie tu, ten mały punkt – pani doktor wskazała nam na monitorze drobniutką kropeczkę. To było nasze maleństwo!

Trzymałam się zaleceń i w zasadzie cały czas spędzałam w łóżku. Mój mąż robił wszystko, co tylko chciałam. Przez ten miesiąc przybrałam na wadze aż osiem kilogramów. Jarek bardzo chciał wszystkim dookoła opowiedzieć o naszym szczęściu, ale poprosiłam go, żeby jeszcze z tym poczekał.

Tego dnia moje samopoczucie było całkiem dobre. Zero bólu, a nawet mdłości. Mąż jak zwykle udał się do pracy. Ja według codziennego rytuału wylegiwałam się na sofie, gapiąc się w telewizor. Wiedziałam, że powinnam skoczyć do toalety, ale nie miałam siły się podnieść. W końcu jednak zrobiło się to nieuniknione.

Przykucnęłam na toalecie. Coś brzdęknęło jakoś inaczej niż zwykle. Chwyciłam papier, żeby się wytrzeć. Czerwień. Wszędzie czerwień. Zerwałam się na równe nogi i zerknęłam do muszli. Wypełniona krwią po brzegi. Dotarło do mnie, że to już finito. Że nasz bobasek odszedł.

Cały tydzień przeleżałam na szpitalnym łóżku

Powód? Głównie moja psychika, a nie fizyczne obrażenia. Wizja tego, że muszę wrócić do naszego mieszkania, do małżonka i codziennej rutyny napawała mnie przerażeniem. Przez następne dwanaście miesięcy omijaliśmy ten wątek szerokim łukiem. Spędzaliśmy czas ze znajomymi, wyjeżdżaliśmy na urlopy. Mogło się wtedy wydawać, że pogodziliśmy się z myślą, iż odtąd nasz związek będzie wyglądał tak jak dotychczas - tylko on i ja, nikt więcej.

Mój doktor co prawda zapewniał, że zna przyczynę mojego poronienia i twierdził, że wystarczy tylko mała operacja, aby temu zapobiec w przyszłości, jednak nie miałam ochoty słyszeć o następnych badaniach czy ingerencjach medycznych.

Pamiętam dokładnie ten moment, gdy dostaliśmy fakturę z kliniki. Chodziło o opłatę za przechowywanie naszych zarodków w dalszym ciągu. W piśmie widniała konkretna liczba: "Trzy". Coś mnie wtedy tknęło. Przecież to nasza trójka potencjalnych pociech. To szansa, którą los nam daje.

Nie możemy jej zmarnować! Od tego momentu nasze podejście się zmieniło. Ja zaczęłam naciskać, żeby spróbować jeszcze raz. Jarek był innego zdania - twierdził, że lepiej odpuścić.

- Anetko, ja już nie mam siły. Nie zniosę kolejnej porażki. Po prostu nie dam rady - tak zbywał wszystkie moje argumenty.

Byłam zdeterminowana

Wszyscy wiedzą, że dopiero za trzecim podejściem się udaje! Nic nie mówiąc Jarkowi, zdecydowałam się na zabieg, który kilka miesięcy temu poleciła mi moja pani ginekolog. Wzięłam wszystkie oszczędności z pracowniczej kasy pożyczkowej. Do tego limit z kredytu w banku i powinno wystarczyć na następną próbę…

Miałam głębokie przekonanie, że skoro włożyłam tyle wysiłku w przygotowania, to na pewno zdołam namówić Jarka, abyśmy spróbowali raz jeszcze. On jednak nie był chętny do rozmowy na ten temat. Co więcej, zaczął się dziwnie zachowywać. Wracając do mieszkania, ledwo się do mnie odzywał.

Wpadłam na pomysł, żeby w tajemnicy przed Jarkiem zacząć przygotowania do operacji. Kto wie, może nawet zdecyduję się na ten zabieg? Jeśli wszystko pójdzie dobrze i okaże się, że się udało, to na pewno mi to wybaczy. W końcu byłam całkowicie przekonana, że mąż wciąż pragnie zostać ojcem.

Miałam pewność, że nie dam rady zataić przed Jarkiem kolejnego zbliżającego się zabiegu. On jednak zdawał się mnie nie dostrzegać. Ani słowem nie dopytywał, gdzie się podziewałam i dlaczego moja twarz jest odrobinę opuchnięta. Wciąż wypatrywałam odpowiedniej chwili, by wyznać mu, do czego się przygotowuję.

Jego zachowanie napawało mnie narastającą niepewnością co do tego, że poprze mój wybór. Ogarnęła mnie panika. Teoretycznie mogłam się jeszcze z tego wycofać, ale czy cały ten wysiłek i poświęcenie miały pójść na darmo? I miałam przepuścić taką okazję... A raczej my mieliśmy ją stracić?

Kiedy zaczęłam rozważać, czy podjęłabym się roli mamy, nawet w sytuacji, gdy musiałabym samotnie wychowywać potomka, to był pierwszy raz, gdy o tym pomyślałam. Nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Łzy ciągle spływały mi po policzkach. Zastanawiałam się, czy to efekt przyjmowanych hormonów, czy może po prostu poczucie bezradności? W końcu zdecydowałam, że wyjawię Jarkowi całą prawdę. A potem będę się martwić tym, co zrobię, jeśli wpadnie w złość i się nie zgodzi.

Mimo ogromnego zmęczenia w sobotni wieczór zdecydowałam się czekać na powrót Jarka. Choć powieki ciążyły mi nieznośnie, nie mogłam tego dłużej przekładać. Za siedem dni miał odbyć się zabieg.

Jarek zjawił się w domu

Ledwo trzymałam oczy otwarte, ale wiedziałam, że to już najwyższy czas.

– Słuchaj, muszę z tobą o czymś pogadać. Chciałabym ci coś powie… – zaczęłam mówić, ale Jarek wpadł mi w słowo.

– Serio? Wiesz, co, ja również muszę ci coś powiedzieć. Koniec z nami. Od jakiegoś czasu spotykam się z kimś innym. To nie jest przelotna znajomość. Sytuacja zrobiła się całkiem na serio. Uwierz lub nie, ale Ewa i ja spodziewamy się dziecka. Za niecałe pół roku stanę się tatą. Nie gniewaj się, ale... oboje zdajemy sobie sprawę, że od dłuższego czasu nasze małżeństwo istnieje tylko na papierze, zgadza się? Każde z nas żyje własnym życiem. Słuchaj, zabiorę swoje rzeczy pojutrze. Co do mieszkania, faktycznie trzeba będzie je sprzedać, ale bez pośpiechu, nie ma co działać na łapu-capu. Dzisiaj prześpię się w salonie na sofie. To chyba tyle z mojej strony. O czym ty chciałaś pogadać?

Strach sparaliżował moje ciało i uniemożliwił wypowiedzenie choćby słowa, bo zdawałam sobie sprawę, że natychmiast się rozpłaczę. Lekko poruszyłam dłonią i pognałam w stronę toalety. Opadłam na krawędź wanny, wbijając wzrok w kafelki. Wciąż nie miałam pewności, czy odpowiednio pojęłam słowa Jarka. Potomek? Inna kobieta? Rozstanie? Czyżby postradał zmysły?

Minęło sześć miesięcy od tamtej chwili

Jarek mówił zupełnie poważnie. Odszedł ode mnie na dobre. I rzeczywiście został tatą. Cztery tygodnie temu. Sędzia stanął po jego stronie i rozwód przebiegł błyskawicznie. Potoczyło się to gładko, ponieważ nie mieliśmy potomstwa... Nikt poza mną nie miał pojęcia, że pod moją piersią tętni serduszko naszej małej córeczki. Zgadza się, poddałam się zabiegowi.

Nikt nie pomyślał, że Jarek nie ma o niczym pojęcia. Wymyśliłam historyjkę, że doszedł do wniosku, iż być może jego obecność sprowadziła na nas nieszczęście. Po paru dniach otrzymałam informację, że zarodek się implantował. Następnie kolejne badania ultrasonograficzne potwierdziły, że wciąż się tam znajduje. Powoli oswoiłam się z ideą, że w końcu zostanę mamą. Choć bez partnera u boku, to nie stanowi dla mnie problemu. Poradzę sobie. Mam stabilne zatrudnienie, kochających rodziców i oddanych przyjaciół.

Zdaję sobie sprawę, że Jarka czeka niemała niespodzianka. Nasza córeczka pojawi się na świecie zaledwie pół roku po sfinalizowaniu rozwodu. W świetle obowiązujących przepisów to właśnie on figurował będzie w dokumentach jako ojciec maleństwa. Nie pozostanie mi nic innego, jak wyjawić mu całą prawdę. Ale to zmartwienie zostawiam sobie na potem. Teraz po prostu cieszę się życiem i z radością oczekuję przyjścia na świat mojego dziecka!

Aneta, 34 lata

Czytaj także:
„Chciałam się pozbyć nudnego męża. Gdy odkryłam jego sekret, wiedziałam, że zawalczę o rozwód kościelny”
„Dla faceta przeniosłam się na wieś i szybko pożałowałam. Wyskoczyłam z gumiaków i wróciłam do wielkiego miasta”
„W smażalni nad Bałtykiem traktowali mnie jak zero. Ludzie myśleli, że jak kupią rybę z frytkami, to mogą mną pomiatać”
 

Redakcja poleca

REKLAMA