„Opiekowałam się mężem w zdrowiu i chorobie, a ten drań zostawił mnie z niczym. Wszystko przez tę nieszczęsną grochówkę”

Zasmucona pani fot. Getty Images, fizkes
„Zabrałam testament, który Ryszard napisał na łożu śmierci, i udałam się z nim do prawnika. Specjalista stwierdził, że to prosta sprawa. Cóż... żadne z nas nie spodziewało się problemów, które spadły na mnie jak grom z jasnego nieba!”.
/ 11.05.2024 22:00
Zasmucona pani fot. Getty Images, fizkes

Zaakceptowałam już fakt, że jestem starą panną. Kiedy ma się 56 lat, raczej nie oczekuje się, że jeszcze stanie się na ślubnym kobiercu. Dlaczego miałabym to robić? I tak nie będę miała dzieci, a z bliskością z mężczyzną nie jestem zaznajomiona. Po odejściu matki, o którą dbałam do ostatniego tchu, zostałam całkowicie sama i doceniłam moją wolność. Miałam dobrą pracę, dwa pokoje z aneksem kuchennym i kota, który nie sprawiał problemów.

Byłam przekonana, że związek z mężczyzną nie jest dla mnie, bo w moim wieku każdy niesie ze sobą pewne bagaże – problemy wynikające z dorastania dzieci, byłą żonę, która jest wcielonym diabłem, a nierzadko również długi do spłacenia. Dlaczego miałabym na siebie nakładać takie trudności? Może kiedyś zdarzyło mi się zrobić coś tak nierozsądnego z myślą o intymności, ale teraz takie szaleństwa już mi nie służą. Czy krótkie momenty namiętności są warte prania obcych skarpet? Do momentu spotkania Ryszarda, miałam poważne wątpliwości.

Wyznał, że nie chciał się angażować 

Przystojny, bez dzieci, o rok starszy ode mnie... To było zauroczenie od pierwszego wejrzenia. Spotkaliśmy się w banku. Działało tylko jedno okienko, więc zgromadziło się pod nim dużo osób. Inni klienci byli zirytowani, ale mężczyzna stojący za mną reagował na to uśmiechem. Obserwowałam go z ciekawością, ponieważ wydawał się tak spokojny i niesamowicie miły. Nasze spojrzenia się skrzyżowały i zaczęliśmy rozmawiać. A po załatwieniu naszych spraw poszliśmy na kawę.

Nigdy nie przypuszczałam, że taka miłość mnie spotka, a już na pewno nie tak niespodziewanie i szybko. Ryszard również nie miał tego w planach. Zdradził mi szczerze, że po serii zawodów miłosnych nie zamierzał już angażować się w jakąkolwiek relację. Przez wiele lat był marynarzem, przez co spędzał więcej czasu na wodzie niż na lądzie. Gdy wracał na kilka miesięcy, cenił sobie ciszę i brak kłopotów.

– Jestem świadomy, że kierowałem się tylko wygodą i teraz za to płacę, bo odczuwam samotność. Jednocześnie w tym okresie życia ciężko jest zaakceptować obecność innej osoby – tłumaczył, jakby czytając moje myśli!

Dogadywaliśmy się dobrze, ponieważ w wielu kwestiach podzielaliśmy ten sam punkt widzenia.

Trudno było mi w to uwierzyć

Po ośmiu miesiącach znajomości postanowiliśmy, że nadszedł czas na wzięcie ślubu i wspólne życie. Nie zapomnę reakcji moich koleżanek z pracy, kiedy wyznałam im, że planuję wyjść za mąż. Pomyślały, że to żart! Jednak nie obwiniałam ich, przecież przez prawie dwie dekady postrzegały mnie jako wieczną singielkę.

Czasem sama miałam kłopoty z przekonaniem siebie, że nareszcie stanę się żoną! Ale to nastąpiło. Ryszard i ja pobraliśmy się. Bez wahania przeprowadziłam się do jego mieszkania, a mówiąc konkretniej, do bliźniaka, który nabył za dolarowe diety marynarskie. Dysponowaliśmy małym kawałkiem ziemi i panowała tam prawdziwa idylla.

Wielu ludzi przestrzegało mnie, że kiedy zaczniemy wspólne życie, nasza sielanka się zakończy, bo nasze samotnicze zwyczaje zaczną dominować. Jednak dwie osoby, które są przyzwyczajone do samotności, mogą przecież zapewnić drugiej stronie sporo wolności. Być może jeśli Ryszard miałby już wcześniej żonę, czułby skłonności do sprawowania kontroli nad moim życiem i dyktowania, co powinnam robić. Na całe szczęście tak się nie stało.

Upłynęły dwa lata, a potem jeszcze trzy, a nasza miłość nadal rosła. W końcu doszłam do wniosku, że nie ma sensu utrzymywać mojego mieszkania, skoro możemy uzyskać za nie sporo pieniędzy, które można by dołożyć do niewielkiej emerytury. Zdecydowałam się więc je sprzedać, a uzyskane środki wpłaciłam na konto, do którego mąż również miał dostęp. Przez kilka kolejnych lat żyliśmy z tych pieniędzy komfortowo i prawdopodobnie starczyłoby nam jeszcze na długie lata, gdyby nie fakt, że Ryszard zachorował.

Wiele lat spędzonych na statku, na którym słońce nieustannie prażyło, odcisnęło piętno na zdrowiu mojego męża w postaci zdradliwego raka skóry. Pojawił się na jego twarzy, a my początkowo pomyśleliśmy, że to kolejny pieprzyk – Ryszard miał ich na policzkach całe mnóstwo. Ta jednak okazała się być śmiertelnie groźna...

Na początku lekarze byli pełni optymizmu. Usunęli zmienione nowotworowo znamię, ale wkrótce Ryszard zaczął mówić niezrozumiale, wręcz bełkotliwie. Jak się okazało, rak zaatakował nie tylko skórę, ale także tkankę pod nią. Ale to nie było najgorsze! Gdy zaczęliśmy cieszyć się, że mąż pokonał chorobę, okazało się, że miały miejsce przerzuty do węzłów chłonnych. A potem wszystko potoczyło się bardzo szybko... Rak pojawił się w kościach i lekarze przestali dawać Ryszardowi jakiekolwiek nadzieje na wyzdrowienie.

Myślałam naiwnie, że choroba męża zbliży mnie do jego rodziny – dwóch sióstr i czterech siostrzeńców. Przecież nic tak nie łączy ludzi jak wspólne cierpienie. Do tej pory jednak traktowali mnie z niechęcią, jeśli nie wręcz wrogo. Naprawdę nie rozumiałam, skąd ta postawa. W końcu siostry powinny być zadowolone, że ich brat znalazł oddaną mu partnerkę na resztę życia i szczęście na starość. Teraz też odciążyłam je z obowiązku opieki nad chorym, co nie jest łatwym zadaniem.

Niespodziewane stało się faktem

Ryszard, mając świadomość swojego zbliżającego się końca, stał się wręcz nie do zniesienia! Ale mimo wszystko troszczyłam się o niego z miłością i, zaciskając zęby, przywoływałam w pamięci nasze najpiękniejsze momenty. Takie jak jego poszukiwania po centrach ogrodniczych mojej ulubionej odmiany magnolii, ponieważ ta, którą miałam w ogrodzie, nie przetrwała zimy. Czy też jak nigdy nie zapominał, iż po ciężkim dniu uwielbiam popołudniową kawę z mlekiem z dodatkiem karmelu i zawsze przygotowywał go samodzielnie, paląc cukier.

Mój mąż zaczynał się powoli oddalać, a z powodu strachu, a może i żalu do losu doświadczał ataków nieuzasadnionej irytacji. Zaczęły się również pojawiać dziwaczne prośby z jego strony – na przykład raz niespodziewanie ciągle prosił mnie o ugotowanie grochówki, mimo że był świadomy, że lekarze zabraniają mu spożywania tak ciężkostrawnych potraw i zalecili specjalną dietę. Oczywiście nie przynosiłam mu jej do szpitala, ale... zrobiła to jego siostra! Na moje zarzuty, że nie powinna tego robić, odpowiadała dumnie milczeniem, a Rysiek radował się jak małe dziecko, ciesząc się, że mnie oszukał.

Zauważyłam w końcu, że siostrzeńcy przynoszą mojemu mężowi do szpitala całkowicie zakazane tam papierosy.

– Nie jesteśmy w stanie przecież kontrolować toreb, to nie jest więzienie – tłumaczyły pielęgniarki, kiedy zwracałam im na to uwagę. – Nie zamierzamy również przeszukiwać szafek. Dodatkowo, pani mąż nie jest pozbawiony praw i może robić to, co mu się podoba. Nie mamy na to żadnego wpływu.

Lekarz, z którym rozmawiałam, zasugerował mi, że Ryszard i tak już nie ma wiele do stracenia, najwyżej trochę szybciej pożegna się z naszym światem. Było to dla mnie niezwykle bolesne. Przecież moim największym pragnieniem było, aby Ryszard był ze mną jak najdłużej. Ale w końcu przyszedł ten trudny moment. Mój ukochany mąż odszedł. Tylko ja wiem, jak wielki ból przeżywałam. Na pogrzebie żaden z członków rodziny Ryszarda nie podszedł nawet do mnie. Przeszłam przez to wszystko w spokoju i skupiłam się na uporządkowaniu spraw związanych ze spadkiem.

Nie chciałam pozostawać w domu, gdzie każdy zakamarek przypominał mi o minionych radosnych momentach. Dodatkowo nasze rezerwy pieniężne, w tym część gotówki z transakcji sprzedaży mojego lokalu, zostały przeznaczone na leczenie Ryszarda. Z mojej niezbyt dużej emerytury nie byłam w stanie utrzymać domu o pięciu pokojach i nie planowałam zamieszkiwać w takich „apartamentach”, gdzie czułam się jeszcze bardziej osamotniona.

Wzięłam więc testament, który Ryszard sporządził na łożu śmierci, i udałam się z nim do prawnika. Stwierdził on, że kwestia jest jasna. Cóż... żadne z nas nie przewidziało problemów, które nagle spadły na mnie jak grom z jasnego nieba!

Siedem spisanych testamentów

Wyszło na jaw, że moje szwagierki również miały swoje testamenty. Dodatkowo każde z ich pociech otrzymało od Ryszarda jego własny testament, w którym przekazywał im wszystkie swoje dobra. W rezultacie zgromadziło się aż... siedem testamentów! Każdy z nich wskazywał inną osobę jako wyłącznego spadkobiercę.

– To niewyobrażalne! – złapałam się za głowę. – To po prostu nie do pomyślenia! Te testamenty muszą być sfałszowane.

Niestety, okazało się, że są prawdziwe. Wyglądało na to, że Ryszard, będąc świadomym swojego działania lub już tracąc kontakt z rzeczywistością, obiecał każdej z sióstr i każdemu z siostrzeńców, że odziedziczą jego majątek. Dlaczego tak zrobił? Jakie były jego powody? Najlepszą odpowiedzią, która przyszła mi do głowy, było to, że chciał zyskać ich uwagę, chciał, żeby starali się go zadowolić. Stąd te grochówki i papierosy dostarczane do szpitala. Stąd te ciągłe odwiedziny rodziny, która wcześniej pamiętała o Ryszardzie tylko w okresie świątecznym.

Bardzo się cieszę, że mój mąż okazał na koniec choć tyle roztropności, iż spisał mój testament jako ostatni, unieważniając tym samym wszystkie wcześniejsze. Czy to było tylko kwestia szczęścia? Kiedy sąd to potwierdził, odetchnęłam z ulgą, sądząc, że cała sprawa jest już zamknięta. Całość majątku zostanie przyznana mi, więc będę w stanie sprzedać dom i nabyć mniej okazałe mieszkanko.

Nie do wiary! Po początkowym szoku, że wujek zrobił ich wszystkich w konia, i że skrywali przed sobą informacje o spadku, rodzina zaczęła ze sobą współpracować. Zaczęli proces przeciwko mnie, oskarżając mnie o rażące zaniedbania w stosunku do Ryszarda i starając się o moje usunięcie z testamentu.

Żałowałam, że sprzedałam mieszkanie

Byłam w szoku! Czy rzeczywiście zaniedbałam swojego męża? Jak mogli na coś takiego wpaść? I jakie dowody mają zamiar przedstawić? Okazało się, że według zasady: „kiedy chcesz smagnąć psa, zawsze znajdziesz kij”, udało im się znaleźć jakieś dowody. Nawet przywołali kwestię nieszczęsnej grochówki, której rzekomo odmówiłam mojemu umierającemu mężowi. Zszokowana słuchałam ich zeznań. Na szczęście pielęgniarki i lekarz ze szpitala potwierdzili prawdę. Sąd umorzył sprawę, ale rodzina złożyła apelację. Sąd wyższej instancji odrzucił ją.

Wróciliśmy do punktu wyjścia, a mianowicie kwestii dziedziczenia. Sprawa toczyła się już od trzech lat, podczas których z trudem utrzymywałam dom z mojej emerytury. Cierpiałam z powodu decyzji o sprzedaży mieszkania i wpłaceniu pieniędzy na wspólne konto, z którego środki już dawno zniknęły. Mogłam je wynajmować, co pomogłoby mi w utrzymaniu. Teraz przynajmniej miałabym miejsce, do którego mogłabym wrócić, nie przejmując się dziedziczeniem i nie musząc chodzić po sądach.

Miałam przed sobą jeszcze trzy lata ciężkich prób, podczas których rodzina Ryszarda starała się wykazać, że podczas pisania swojego ostatniego testamentu nie był już w pełni zdrowia psychicznego. Musiałam ponownie poszukać świadków, którzy potwierdziliby, że jednak był, a w sądzie zlecono ekspertom analizę przebiegu choroby mojego męża. Na moje szczęście wydali werdykt, że był w pełni sprawny umysłowo. W rezultacie ostatecznie przyznano mi dom, który mi się należał.

Po sprzedaniu go i kupnie mieszkania emocje ustąpiły miejsca przemyśleniom. Jestem teraz osobą samotną, nie mam bliskich krewnych. Nie mam nikogo, komu mogłabym przekazać swój dobytek po śmierci, więc najprawdopodobniej wszystko przepadnie na rzecz państwa. Wystarczyło, aby okazali mi odrobinę dobroci, a wtedy mogłabym pomyśleć o Ryśkowej rodzinie w moim testamencie. Dlaczego nie mogli mnie zaakceptować? Nie rozumiem, dlaczego nie okazywali mi szacunku.

Czasami odczuwam chęć, by skontaktować się z kolejnymi siostrzeńcami mojego małżonka i zaproponować im, oczywiście nie informując reszty rodziny, dziedzictwo w zamian za troskę. Każdemu z nich wręczyć „ten jedyny” testament, żeby mieli mnie na uwadze. Jeśli raz już dali się na to nabrać, to być może ponownie to zrobią...

Jadwiga, 65 lat

Czytaj także:
„Mąż rzucił mnie po 25 wspólnych latach dla jakiejś małolaty. Po rozwodzie pocieszenie znalazłam w ramionach jego brata”
„Wyszłam za przypadkowego faceta, bo mój ukochany wybrał inną kobietę. Przysięga ślubna ledwo przeszła mi przez gardło”
„Mąż tak bardzo chciał mieć dziecko, a teraz nie zmieni nawet pampersa. Uważa, że to poniżające dla faceta”

Redakcja poleca

REKLAMA