Sama nie wiem, kiedy tak bardzo polubiłam alkohol, kiedy stał mi się do życia tak samo niezbędny, jak powietrze… Może już w liceum, kiedy schowana pod schodami za kościołem, piłam z chłopakami skradzione z zakrystii wino mszalne? A może dopiero na studiach, kiedy wyrwałam się wreszcie spod skrzydeł nadopiekuńczej matki i surowego, chłodnego ojczyma?
Zaczęło się na uniwersytecie
Na pierwszym roku germanistyki nie piłam zbyt wiele, ot czasem jakieś dwa, trzy piwa, niekiedy coś mocniejszego na imprezie… Drugi rok skończyłam bez większych problemów, ale na trzecim zaczęły się „schody”. Straciłam stypendium, nie nadążałam z nauką.
Do tego doszła zmiana współlokatorki w akademiku. Anka, moja dotychczasowa przyjaciółka rezygnowała ze studiów i wracała do siebie, na wieś. Do pokoju przydzielono mi Monikę, jasnowłosą, pulchną studentkę czwartego roku. Początkowo nie mogłam się do niej przyzwyczaić. Irytowała mnie jej nadmierna gadatliwość, ciągłe spraszanie gości. Pierwsze lody przełamała ona.
– Napij się ze mną, dostałam od znajomego – powiedziała, otwierając butelkę chianti. – Oryginalne, włoskie – pochwaliła się, stawiając na stoliku szklanki. – Za naszą znajomość i za zbliżające się wakacje – powiedziała, lejąc mi wina do pełna.
Tamtego wieczoru obie strasznie się upiłyśmy. Po osuszonej flaszce chianti poszła znaleziona w szafce butelczyna żubrówki, potem wpadły do nas dziewczyny z pokoju obok i przyniosły wiśniówkę… Urwał mi się film. Obudziłam się na dachu akademika. Leżałam na gołym betonie, przemarznięta i wciąż pijana. Obok mnie chrapał jakiś chłopak. Zupełnie obcy… Moniki nigdzie nie widziałam.
Pamiętam, że obiecałam sobie tamtego ranka nigdy więcej tyle nie pić, ale okazji nie brakowało. Monika pracowała w małej, włoskiej restauracji. Jej szef, rodowity neapolitańczyk, Paolo, nie pozostawał obojętny na jej obfite wdzięki i raz za razem robił jej prezenty. Przynosił kwiaty i czekoladki, ale głównie alkohol.
Włoskie wina, markowe szampany, czasem jakiś gin albo nawet polską czystą wódkę. Monika piła prawie co wieczór, po powrocie z pracy. Bo bolał ją kręgosłup, bo miała chandrę, bo życie było do bani…
Początkowo towarzyszyłam jej jedynie w weekendy, ale szybko się zorientowałam, że w tygodniu brakuje mi tego przyjemnego uczucia, kiedy krew szybciej krąży w żyłach, a myśli i problemy stają się takie ulotne, że prawie nierzeczywiste. Zaczęłam popijać coraz częściej, czasem nawet do południa. Bo kolokwium nie poszło tak, jakbym chciała, bo kolejny chłopak okazał się draniem…
Studia skończyłam z rocznym opóźnieniem, ale od razu udało mi się znaleźć pracę w jednej z dużych, polsko-niemieckich firm. Szybko okazało się, że mam smykałkę do biznesu, szef był ze mnie bardzo zadowolony i w ciągu pierwszych trzech lat zgarniałam awans za awansem.
Z sekretarki stałam się asystentką pana Grzegorza, potem jedną z dyrektorek handlowych. Praca była ciekawa i dobrze płatna, wyjazdy służbowe częste i suto zakrapiane. Piłam z klientami, bo tego wymagały spotkania biznesowe. Piłam z szefem i kolegami, bo odreagowywaliśmy stres. Piłam w moim pustym mieszkaniu, bo nie mogłam znieść samotności. Piłam w tygodniu i w weekendy. Mało jadłam, bo zdarzało mi się przespać porę kolacji, albo zapomnieć o zakupach, ale alkoholu nigdy u mnie nie brakowało.
Koniak o cudownie ciepłej, bursztynowej barwie, cierpki smak ginu, przywodzący na myśl wakacje w tropikach biały rum, kokosowe nalewki i rodzimą czystą – wszystko to bez trudu byście u mnie znaleźli.
Romans, który sprowadził mnie na dno
Tuż przed moimi dwudziestymi ósmymi urodzinami poznałam Mariusza. Wpadliśmy na siebie w „Starym porcie”. On siedział przy stoliku w kącie, wśród roześmianej grupy znajomych, ja byłam tam z koleżanką. Wpadł mi oko od razu, jak tylko weszłam. Niby słuchałam, co mówi do mnie Beata, ale raz za razem rzucałam przeciągłe spojrzenia w stronę szczupłego szatyna w ciemnym garniturze.
– To finansiści, stale ich tutaj widuję – Beata dostrzegła moje zainteresowanie. – Piją na umór, czasem do trzeciej w nocy – wzruszyła ramionami, dodając, że powinnam sobie darować wgapianie się w szatyna, bo z takiej znajomości nic dobrego nie wyniknie.
– Przesadzasz, nie rób z niego alkoholika – mruknęłam, dodając, że tylko ktoś, kto ma stresującą pracę, może to zrozumieć.
Beata zmieniła temat, zaczynając swoje zwyczajowe gorzkie żale skierowane przeciwko swojemu ślubnemu i poczułam, że zaczyna mnie irytować. Powiedziałam, że boli mnie głowa i dodałam, że zaraz będę lecieć. Chyba się obraziła, ale mało mnie to interesowało. Chciałam się jeszcze napić, a ona gapiła się na każdy mój kolejny kieliszek z takim wyrzutem, jakbym co najmniej popełniała zbrodnię przeciwko ludzkości. W końcu wstała i stwierdziła, że dzwoni po taksówkę.
– Nie jedziesz ze mną? Mogłybyśmy zapłacić na pół – zaproponowała, ale skłamałam, że mam jeszcze jedno spotkanie.
– O dwudziestej pierwszej? – zdziwiła się, ale ją spławiłam.
– Taki biznes, czasem spotkania z klientami trwają do rana – wzruszyłam ramionami, ciesząc się, że już idzie.
Nie wiedziałam, po co w ogóle się z nią spotykam. Była taka nudna. Prawie nie piła, strofowała mnie, niczym moja rodzona matka i w ogóle była jakaś sztywna. Kiedy w końcu wyszła, od razu skinęłam na barmana.
– Podwójny gin z tonikiem – zamówiłam, a potem spojrzałam w stronę przystojnego szatyna.
Wzniósł swój kieliszek w uprzejmym geście niemego toastu, a ja posłałam mu uśmiech. Zanim się obejrzałam, siedziałam już w gronie jego znajomych, a jego ręka, raz za razem muskała pod stolikiem moje kolano. Potem był pospieszny rajd w stronę najbliższego postoju, obca klatka schodowa, zmięta pościel na jego łóżku, ciężki, zaprawiony alkoholem sen i potworny ból głowy w południe.
Obudziłam się późno, szatyna nie było już w łóżku. Jak przez mgłę przypomniałam sobie szczegóły minionej nocy, z trudem udało mi się przywołać w pamięci jego imię. Mariusz – pomyślałam w końcu, otulając się zdjętą z oparcia krzesła błękitną, męską koszulą. W kuchni wypiłam kawę, potem pospiesznie się ubrałam i zadzwoniłam po taksówkę. Mariusz znał mój numer. Dałam mu wizytówkę, ale byłam pewna, że nie zadzwoni. Myliłam się. Odezwał się jeszcze tego samego dnia, zaprosił na obiad. Po obiedzie poszliśmy na wernisaż, potem wylądowaliśmy na jakimś przyjęciu u jego znajomych. Alkohol lał się strumieniem, a ja nie wylewałam za kołnierz. Niby czemu miałabym to robić? Wszyscy pili…
Minął miesiąc, potem dwa i trzy. Mariusz zamieszkał u mnie, przebąkiwał coś o zaręczynach. Było mi z nim dobrze. W dzień oboje ciężko pracowaliśmy, wieczorami i w weekendy robiliśmy to, za czym oboje cały czas tęskniliśmy – piliśmy. Tamten okres w moim życiu był jednym wielkim ciągiem niekończących się imprez. Piłam i budziłam się z kacem.
Ból głowy leczyłam kolejnym drinkiem, wyrzuty sumienia zabijałam następną pięćdziesiątką czystej wódki. Zaniedbałam rodziców, z siostrami widywałam się sporadycznie, przestałam się spotykać z tymi przyjaciółmi, którzy nie ukrywali, że potępiają moje zachowanie.
Tuż przed moimi trzydziestymi urodzinami straciłam pracę.
– Nie ukrywam, że wszyscy pijemy, sam nie lubię się ograniczać i przymykam oko na wyskoki moich pracowników, ale pani przesadza. Ostatnio zdarzyło mi się zobaczyć panią na rauszu nawet w południowych godzinach pracy – powiedział mi mój szef.
– Byłam na obiedzie z klientem, nie piję przecież w pracy sama, poza tym…
– Pani Joanno – szef wszedł mi w słowo, niecierpliwym gestem dłoni uciszając mnie w pół słowa – oboje wiemy, że sama się pani oszukuje. Ma pani duży problem z alkoholem i u mnie już pani nie pracuje. Będę na tyle wyrozumiały, że przyjmę pani wymówienie – powiedział, a potem zakończył rozmowę.
Trafiłam do rynsztoku
Wyszłam z firmy roztrzęsiona i od razu wstąpiłam do „Złotego gąsiora” na kieliszek naleweczki. Potem zjadłam obiad i zakropiłam go paroma setkami, a świat od razu wydał mi się piękniejszy. „Nie, to nie, znajdę nową pracę. Mam doświadczenie w handlu, znam biegle niemiecki” – pocieszałam się w duchu. Zadzwoniłam po Mariusza. Poszliśmy na stare miasto i tańczyliśmy do późnej nocy.
Jakoś koło drugiej po północy poczułam się źle. Chciałam poprosić Mariusza, żebyśmy już jechali do domu, ale nigdzie nie mogłam go znaleźć… Pamiętam tylko, że poszłam do łazienki, a potem – musiałam upaść. Obudziłam się, kiedy jakiś policjant szarpał mnie za ramię. Pomimo moich protestów zabrano mnie do izby wytrzeźwień. Nie mogłam w to uwierzyć! Przeklinałam i płakałam na przemian. Wypuścili mnie dopiero nad ranem. Wyszłam z mandatem w kieszeni i podeptaną dumą w sercu.
W domu zmyłam z siebie brud tego miejsca, a potem zrobiłam sobie leczniczego drinka. Mariusza jeszcze nie było… Dzwoniłam do niego cały czas, ale miał wyłączoną komórkę. Wrócił po dwóch dniach, tylko po to, żeby się spakować.
– Co z naszym życiem, co ze ślubem?! Mówiłeś, że mnie kochasz, że jeszcze z żadną nie było ci tak dobrze! – krzyczałam.
– Przykro mi, nie chciałem cię zranić. Po prostu kogoś poznałem, zakochałem się, czasem tak bywa – wzruszył ramionami, wyjmując z szafy swoją walizek.
Rzuciłam się na niego z pięściami, płakałam. Wyszedł, a do mnie powoli zaczęła docierać cała prawda o mojej sytuacji. Byłam bez pracy, teraz zostałam sama. Bez oszczędności, które radośnie z Mariuszem przepiliśmy i bez motywacji do dalszego życia.
Przez kolejne tygodnie dorabiałam tłumaczeniami, ale kiepsko mi szło. Trudno się skupić, kiedy literki na ekranie monitora skaczą przed oczyma, a w głowie szumią procenty. Zarabiałam grosze i większość tych pieniędzy wydawałam na tani alkohol. Któregoś dnia siedziałam na ławce w miejskim parku. Było zimno i mgliście, siąpił drobny deszczyk, ale nie przeszkadzało mi to ani trochę. Byłam pijana, a wciąż miałam w kieszeni małą, poręczną flaszkę wiśniówki. Upiłam parę łyków, czując to cudowne, rozleniwiające pieczenie w przełyku.
Nie pamiętam, kiedy upadłam, ani kto mnie znalazł. Jazdę ambulansem i pierwsze godziny w szpitalu też przypominam sobie raczej mgliście. Pamiętam za to twarz młodego stażysty. Patrzył na mnie z taką odrazą, że poczułam się wtedy nie jak młoda kobieta, ale jak zwierzę. Dotarło do mnie, jak nisko upadłam, kiedy patrzyłam w jasne oczy tamtego lekarza…
– Nawodnić, jest kompletnie odwodniona. EKG, morfologia, potem do domu. Nie mam łóżek dla takich, jak ona, czekają inni – oznajmił chłodno pielęgniarce, a potem ruszył w stronę parawanu osłaniającego moje łóżko.
Chciałam zapytać, czemu jestem w szpitalu i co się stało, ale zdołałam wydobyć z siebie jedynie ochrypły bełkot. – Taka ładna kobieta, a zalana jak świnia – rzucił, wychodząc. Długo jeszcze te słowa paliły mi ze wstydu policzki. Wtedy pierwszy raz w życiu zrozumiałam dwie rzeczy – mam problem i sama sobie z nim nie poradzę. Znalazłam w sobie siłę. Dużo więcej, niż mogłabym przypuszczać. Zaczęłam walkę, zapisałam się na terapię.
Walka o normalne życie
Pierwsze dni były niekończącym się koszmarem. Minuta wlokła się za minutą, czas rozciągał się w nieskończoność, a ja obsesyjnie myślałam o wódce. Dałabym wszystko za kilka łyków alkoholu, a jednocześnie całą sobą pragnęłam nie pić. Minął tydzień, potem miesiąc i pół roku. Walczyłam. Kilka razy złamałam się i wylądowałam w jakimś barze, ale wciąż chodziłam na spotkania i wciąż chciałam wyjść z nałogu.
Piotra poznałam na jednym z meetingów. Nie myślałam w tym czasie o miłości, nie myślałam o facetach, ale stało się – zakochałam się od pierwszego wejrzenia, a wyglądało na to, że Piotrowi też nie byłam obojętna. Zaprosił mnie do kina, potem na spacer. Nagle wszystko stało się łatwiejsze. Razem nie liczyliśmy dni i godzin w tęsknocie za kieliszkiem. Po prostu żyliśmy. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się, oglądaliśmy filmy. Kiedy poprosił mnie o rękę, powiedziałam, że muszę się zastanowić. Bałam się, że on znowu zacznie pić, ale z drugiej strony sama nie mogłam mu ofiarować niczego lepszego…
Pobraliśmy się cicho i skromnie, zamieszkaliśmy u jego rodziców na wsi. Piotr okazał się dobrym mężem i dobrym człowiekiem. Nie pije, choć od naszego ślubu minęły już trzy lata. Mnie też udaje się dotrzymać danej nam obojgu obietnicy i trzymać się z dala od kieliszka. Na wsi nie jest to łatwe, chociaż myślę, że kto szuka okazji, znajdzie ją wszędzie.
Czasem, kiedy cała wieś pije na jakimś weselu, albo obchodzi dożynki, tak tęsknię za wódką, że aż chce mi się wyć, ale wiem, że nie mogę. Teraz mam po co żyć, dostałam drugą szansę. Kocham Piotra, połączył nas nie tylko wspólny problem, ale i duża namiętność. Żyjemy zgodnie, razem prowadzimy sklep spożywczy, razem meblujemy nasze piętro.
Czasem rozmawiamy o wódce, ale częściej mówimy o przyszłości. – Chciałbym mieć z tobą dziecko – powiedział mi mąż w zeszłą niedzielę. Obiecałam, że to przemyślę, ale w głębi duszy wiem, że jeszcze na to za wcześnie. Oboje walczymy, ale oboje nadal jesteśmy słabi i zawsze będziemy alkoholikami. „Czy mam prawo skazywać dziecko na taki niepewny los z powodu takich rodziców?” – myślę, leżąc u boku śpiącego męża.
„A może powinnam nam dać szansę, zaufać sobie i jemu?” – zastanawiam się, kiedy niebo zaczyna jaśnieć na wschodzie. Pomyślę jeszcze o tym – postanawiam. Na razie najważniejsze jest dla mnie to, że udaje mi się żyć zgodnie z tym, co sobie przysięgłam i nie pić. To takie proste i zarazem tak diabelnie trudne. Nigdy więcej nie pić...
Więcej prawdziwych historii:
„Mąż zabiera mi całą pensję i wydziela 100 zł miesięcznie. Nie mam nawet za co kupił kurtki na zimę”
„Jestem nieuleczalnie chora i nie wiem, ile mi zostało. Nie chcę zmarnować życia mężowi, dlatego wolę, by mnie zostawił”
„Mój mąż latami ukrywał przede mną swój majątek. Gdy prawda w końcu wyszła na jaw, powiedział mi, że to i tak tylko jego pieniądze”
„Wzięłam rozwód w wieku 20 lat. Po 10 latach kobieta, która ukradła mi męża, poprosiła mnie, bym się nim zaopiekowała”