„Nigdy nie sądziłam, że w wieku 55 lat zostanę matką. Wszystko, co musiałam zrobić, to wpaść na 12-latkę z sierocińca”

Kobieta po 50 fot. iStock by Getty Images, Szepy
„Kiedy nadchodzi wieczór i moja córka przychodzi dać mi całusa na dobranoc, w duchu dziękuję Stwórcy za wypadek, który zdarzył się wtedy w lesie. Bez niego nie miałabym tego cudownego dziecka. Dzięki temu kocham całym sercem i jestem kochana”.
/ 24.07.2024 07:15
Kobieta po 50 fot. iStock by Getty Images, Szepy

Przysięgam, że naprawdę jej nie dostrzegłam! Wyłoniła się znikąd i wyjechała rowerem prosto przed maskę mojego auta.

Mój dom jest położony kilka kilometrów za miastem. Cenię ciszę i spokój, dlatego zawsze jakoś potrafiłam się ze sobą dogadać. Być może dlatego, że nigdy nie miałam nikogo bliskiego. Plotki mnie nie interesowały, więc unikałam koleżanek. Miałam swoje czasopisma, lektury i telewizor. Kochałam oglądać na nim różne filmy i seriale. Osobiście je selekcjonowałam.

Byłam świadomą singielką i samotniczką

Od czasu do czasu wpadała któraś z moich trzech przyjaciółek, innym razem ja zjawiałam się w miasteczku, bo ktoś mnie potrzebował.

Z zawodu jestem pielęgniarką. Teraz już na emeryturze, ale tego fachu nie da się ot tak wymazać z pamięci. Przyjemnie jest wyświadczyć komuś przysługę, a przy okazji dorobić parę groszy. Chociaż nie narzekam – emeryturę mam całkiem przyzwoitą, w końcu prawie całe życie pracowałam na dwóch etatach.

Przeważnie dwa razy na tydzień siadałam za kierownicą swojego autka i ruszałam na zakupy do pobliskiego miasta.

Tego konkretnego dnia niespecjalnie miałam ochotę ruszać się z domu, ale brakowało mi jedzenia. Nie tylko dla mnie, ale też dla moich futrzaków: kocura i suczki. Ja bym mogła przegryźć cokolwiek, ale one by mi nie odpuściły. No więc wskoczyłam do auta i pojechałam.

Bardzo podobała mi się trasa prowadząca do miasta, bo wiodła przez gęsty las. Temperatura spadła, gdyż niedawno przeszła burza. Panowała letnia pora, a liście na drzewach miały soczysty, zielony odcień. Poruszałam się powoli, ze względu na nienajlepszy stan nawierzchni na tej części drogi.

W drodze do miasteczka, mniej więcej w połowie trasy, przez las przebiega mało uczęszczana ścieżka. Choć trudno ją dostrzec, mam świadomość jej istnienia, dlatego odruchowo zmniejszam prędkość, gdy przejeżdżam obok. Tamtego dnia, kiedy dojeżdżałam do tego miejsca, ni stąd, ni zowąd, prosto na jezdnię… wyjechał rowerzysta! I to z dużą prędkością!

Zupełnie jakby nie zdawał sobie sprawy, że to droga publiczna, po której poruszają się auta!

Zdarzenie rozegrało się w mgnieniu oka

Instynktownie wcisnęłam pedał hamulca z całej siły, przez co pomimo pasów bezpieczeństwa, które próbowały mnie przytrzymać, stuknęłam czołem w przednią szybę. Mimo to pchnęłam cyklistę jakieś dwa metry do przodu. Jego pojazd poszybował na bok, a on sam runął na asfalt i nie ruszał się. Wyskoczyłam z auta kompletnie przerażona i dopadłam do niego.

O rany, to wcale nie był facet, tylko... mała dziewczynka! Wyglądała na jakieś 11 czy 12 lat. Przyłożyłam ucho do jej twarzy i usłyszałam, że oddycha. Uff, dobrze, że żyje! Na szczęście przeszłam kurs pierwszej pomocy, więc od razu sprawdziłam, czy nie ma jakichś złamanych kości albo krwotoku. Wszystko było w porządku.

Chwyciłam małą w ramiona i umieściłam ją na tylnej kanapie auta. Dziewczynka oprzytomniała.

– Błagam, nie zabieraj mnie z powrotem – wyszeptała ledwo słyszalnie.

Nie starczyło mi czasu, by dopytać, co miała na myśli, mówiąc „z powrotem”. Wcisnęłam gaz do dechy i z piskiem opon pomknęłam w stronę pobliskiej miejscowości, gdzie znajdował się szpital.

Dłonie drżały mi jak osika, a nogi zrobiły się miękkie niczym z galarety. Nie miałam pojęcia, jak postąpić dalej. Byłam pewna tylko jednego: muszę jak najszybciej zawieźć tę dziewczynkę do szpitala, aby lekarze mogli się nią należycie zająć.

Gdy weszłam do środka, zawołałam głośno do koleżanki siedzącej przy rejestracji, aby pędem poleciała po doktora. Gdy pomagałam małej wysiąść z auta, zdawała się być już w pełni świadoma.

– Co to za miejsce? – spytała.

– Jesteśmy w szpitalu. Nie martw się, wszystko będzie dobrze.

– Błagam, nie każ mi tam wracać.

Ratownicy medyczni zatrzymali się obok, trzymając w dłoniach nosze. Doktor zasypywał mnie pytaniami na temat zdarzenia. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że dziewczynka nagle wyjechała z drogi podporządkowanej prosto pod mój samochód i nie ponosiłam winy za potrącenie jej. Mimo to, ogarnięta strachem i zdenerwowaniem, plątałam się w zeznaniach. W końcu skłamałam:

– Zobaczyłam ją leżącą na drodze w lesie. Prawdopodobnie przewróciła się na rowerze...

Dałam sobie słowo, że gdy to wszystko się skończy, udam się prosto na komisariat i wyznam całą prawdę, bo chyba nie wytrzymam z tym ciężarem na sumieniu. Siedząc w poczekalni, złożyłam też samej sobie obietnicę – jeżeli tej małej nic poważnego się nie przytrafi, to spełnię każde jej życzenie, z jakim tylko do mnie przyjdzie.

Gdy tylko lekarz opuścił salę, od razu do niego doskoczyłam. Może uda mi się czegoś dowiedzieć?

– Proszę powiedzieć, doktorze, jak ona się czuje? – wydukałam trzęsącym się głosem.

– Nie ma co się martwić – uspokajał mnie. – Ma kilka siniaków i otarć, jest przestraszona, ale to nic takiego. W lesie nietrudno się wywrócić. Mówię to jako osoba, która sama uwielbia jeździć na rowerze. Teraz śpi. Pani zna tę dziewczynkę?

– Nie, pierwszy raz na oczy ją widzę – powiedziałam. – Raczej nie jest stąd.

– Jak tylko się ocknie, będzie trzeba ją o to zapytać. Na pewno jakaś mama gdzieś się martwi. Jeśli ma pani ochotę nad nią czuwać, to proszę wpaść po obiedzie. No chyba że będąc pielęgniarką na emeryturze, zdecyduje się pani dzisiaj wrócić do pracy.

– Serio? Mogę to zrobić? – nie kryłam radości. – Mogę przy niej trochę pobyć?

– Oczywiście, nie ma problemu.

Wieczór wkradał się powoli do sali, kiedy dziewczynka odzyskała przytomność. Widocznie organizm domagał się odpoczynku, skoro przespała cały dzień.

Chwyciłam jej dłoń, a ona się wzdrygnęła

– Co się stało? – zapytała.

– Dziecko, wyjechałaś z pełną prędkością wprost pod moje auto.

– Ale udało mi się przed nimi uciec – odetchnęła z ulgą. – Miałam szczęście.

– Przed kim uciekałaś? – byłam zaskoczona.

– Przed nikim – szybko odpowiedziała. – Doktorzy też będą o to wypytywać. Ale i tak nic im nie powiem.

Zdenerwowałam się wtedy. Z jakiego miejsca ta mała zwiała? Z jakiego powodu nie chce do niego wracać? Czyżby padła ofiarą jakiegoś zboczeńca?

Starałam się z niej wyciągnąć więcej informacji, ale gdy tylko pojawił się doktor, dziewczynka momentalnie zamilkła jak zaklęta i nie zareagowała na żadne z jego pytań. Kiwała tylko głową na boki.

Ostatecznie została w szpitalu

Następnego dnia stawiłam się w szpitalu bladym świtem, niosąc ze sobą garść łakoci dla Marysi.

– Gdy mnie stąd wypiszą, mogłabym zamieszkać u ciebie? – błagała, a w jej głosie pobrzmiewała desperacja.

– Skarbie, a co powie na to twoja mamusia? – zapytałam.

– Nie mam matki – warknęła z irytacją.

– No to ojciec? Czy on się zgodzi? – drążyłam temat.

– Umarł. Choć przydałoby się, żeby zrobił to wcześniej – mruknęła ponuro.

Hmm, przyznam że taka riposta kompletnie zbiła mnie z tropu. Ta dziewczynka ewidentnie potrafiła odnaleźć się w rozmowie.

– A tak właściwie to skąd jesteś? I pod czyją opieką się znajdujesz?

Przez moment się nie odzywała, sprawiając wrażenie, że intensywnie się nad czymś zastanawia. Pewnie rozważała, czy wyznać mi prawdę, czy raczej ją przemilczeć. W końcu niechętnie wyrzuciła z siebie jedno słowo:

– Bidula!

Bidul to sierociniec, dom dziecka... O rany, czyli zwiała z jakiejś państwowej instytucji... Ale dokąd się wtedy wybrała? Spytałam ją o to wprost.

– Przed siebie – odpowiedziała. – Gdziekolwiek, byle jak najdalej. Żeby się gdzieś przytulić. Do kogokolwiek. Tylko im o tym nie wspominaj, bo mnie z powrotem oddadzą.

I nagle przylgnęła do mnie swoimi wychudzonymi rękami, obejmując mnie mocno.

– Ty mnie zabierz! – zawołała błagalnie. – Potrafię gotować, szyć i prać. Po prostu nienawidzę, gdy mi się coś nakazuje zamiast zwyczajnie poprosić. Obiecuję, że będę się dobrze sprawować...

Muszę przyznać, że na moment mnie to zszokowało. Jednak gdy wzięła mnie w ramiona, w środku poczułam jakieś przyjemne mrowienie. Ale co miałam jej odrzec? Przecież od lat żyłam w pojedynkę i raczej nie potrafiłam tego zmienić.

Co więcej, miałam swoje lata. Jak niby miałabym poradzić sobie z dojrzewającą nastolatką? Szczególnie z kimś, o kim nie mam bladego pojęcia?!

Nie byłam w stanie sobie tego wyobrazić

Noc minęła mi bezsennie. Potrzebowałam czasu, żeby poskładać to do kupy. O poranku wiedziałam już, co robić, i ruszyłam do domu dziecka.

Spotkałam się z dyrektorką. Opowiedziałam jej o tym, jak poznałam Marysię. Oczywiście przemilczałam fakt, że to ja ją potrąciłam, bo od razu bym się pogrążyła.

– Nierzadko los sprawia, że trafiają do mnie osoby, które adoptują nasze dzieciaki – oznajmiła z uśmiechem. – W takich chwilach naprawdę się cieszę. Mimo że maluchy mają tu całkiem przyzwoite warunki, to strach pomyśleć, co będzie, kiedy osiągną pełnoletność i zostaną zdane wyłącznie na siebie.

– Ja również jestem samotna, więc doskonale rozumiem, jak to wygląda.

– No i tu jest pies pogrzebany – odparła z westchnieniem. – Pani nie ma nikogo, a tutaj jest wymóg, żeby dziecko trafiło do pełnej rodziny. Nie chcę być niemiła, ale w pani wieku... Nie jestem pewna, czy da się coś z tym zrobić.

Racja, trudno się nie zgodzić z tą panią...

– Niemniej jednak dołożymy wszelkich starań – uzupełniła swoją wypowiedź po krótkiej chwili, widząc wyraz mojej twarzy. – W tym momencie rozpoczynamy cały proces. Niezbędne jest, aby Marysia wróciła pod naszą opiekę, jednakże będzie pani miała możliwość spotykania się z nią, zabierania jej do siebie na czas świąt czy weekendów, pełniąc rolę jej nieformalnej opiekunki.

Ledwo przekroczyłam próg sierocińca, od razu ruszyłam prosto do szpitala. Chciałam przekazać Marysi wszystkie nowiny. Wiadomość o konieczności powrotu do domu dziecka nie wprawiła jej w zachwyt. Na jej twarzy pojawił się za to uśmiech gdy wspomniałam o rozpoczęciu procesu adopcyjnego i moich staraniach, by w przyszłości móc nazywać się jej mamą.

– Na pewno mnie chcesz? – zapytała z powagą, gdy opadły już pierwsze emocje. – Wszyscy marzą o maleństwach, najchętniej noworodkach, a nie o takiej wyrośniętej panience. No sama zobacz. W dodatku nie grzeszę urodą.

– Jesteś prześliczna i zabiorę cię do siebie. Daję ci słowo, że jeśli mi pomożesz, zrobimy, co w naszej mocy, by cię stamtąd wydostać.

Marysia wskoczyła mi w ramiona

Po otrzymaniu wypisu ze szpitala zawiozłam ją do domu dziecka. Na początku wyglądała na trochę przygaszoną. Ale często się spotykałyśmy. W ciągu dwóch miesięcy zrozumiała, że nigdy jej nie porzucę, a w moim sercu i moim mieszkaniu zawsze będzie dla niej miejsce.

Rok zmagań, które podjęłyśmy we trzy: ja, dyrektorka i Marysia, sprawił, że mogła wprowadzić się do mnie na tak zwany okres próbny.

Na policję nie trafiłam. Moja pociecha stanowczo mi to wyperswadowała. I tak nie przyniosłoby to oczekiwanych rezultatów, a wręcz przeciwnie – mogłoby tylko pogorszyć sytuację.

Gdy przychodzi wieczór i moje dziecko całuje mnie na dobranoc, dziękuję Stwórcy za ten wypadek w lesie. Gdyby nie ten incydent, nigdy nie zostałabym mamą i nie wiedziałabym, co to znaczy. Najpewniej nie dane by mi też było zaznać, jak cudownie jest darzyć kogoś uczuciem i doświadczyć bycia obiektem czyjejś miłości.

Elżbieta, 55 lat

Czytaj także:„Najpierw zostawił mnie mąż, a teraz syn odszedł do panienki. Uważają, że traktuję ich jak nieporadnych niemowlaków”„Po porodzie mąż chyba zapomniał, że jestem kobietą. Woli oglądać panienki w internecie, niż zająć się żoną"„Sąsiadka traktowała swojego wnuczka jak zło konieczne. Kiedy postanowiłam zareagować, ona zaczęła się mścić”

Redakcja poleca

REKLAMA