„Nigdy nie myślałam, że śmierć męża tak mnie ucieszy. A to najlepsze, co mnie w życiu spotkało”

zamyślona kobieta fot. Adobe Stock, AnastazjaSoroka
„Z biegiem czasu stał się też okropnie zazdrosny. Był w stanie posądzić mnie o flirt z masarzem czy listonoszem. Tłumaczyłam to sobie tym, że mnie kocha. Tylko raz próbował mnie uderzyć. Kiedy zamierzył się na mnie, chwyciłam go za rękę. Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. W końcu Albert zrobił krok w tył”.
/ 14.11.2024 13:15
zamyślona kobieta fot. Adobe Stock, AnastazjaSoroka

Muszę to wyznać. Odkąd nie ma przy mnie męża, czuję się lepiej. Zdaję sobie sprawę, co inni sobie myślą, gdy to słyszą. Pewnie uważają, że jestem okropną żoną albo głupią, skoro już dawno z nim nie zerwałam. Darzyłam Alberta ogromnym uczuciem. On po prostu nie potrafił odwzajemnić mojej miłości. Odszedł pół roku temu. Ja natomiast rozpoczęłam wszystko od nowa.

Nasz ślub odbył się, kiedy skończyłam ledwie 20 lat. Teraz jestem świadoma, że to stanowczo za młody wiek. Mój mąż, Albert, był ode mnie starszy o 8 lat i dopiero co przejął od swojego taty pracownię krawiecką. Był on pierwszym (i do niedawna jedynym) facetem, z którym się całowałam, chodziłam na randki, a w końcu wylądowałam w łóżku. Obsypywał mnie bukietami, prezentami i pisywał czułe liściki.

Sielanka szybko się skończyła

Od najmłodszych lat marzyłam o własnej kwiaciarni. Do czasu, kiedy wzięłam ślub, byłam zatrudniona w jednym z takich miejsc. Moja przełożona twierdziła, że mam smykałkę do tej roboty. Układałam przecudne wiązanki z roślin, których nikt by ze sobą nie zestawił.

Albert kompletnie mnie zaskoczył, kiedy po naszym miesiącu miodowym zasugerował, żebym zrezygnowała z pracy. W tamtej chwili pomyślałam sobie, że robi to z troski, że jest taki rycerski i tradycyjny… I rzeczywiście, taki już pozostał, tyle że nie w stosunku do mnie. Ilekroć przynosiłam mu lunch do warsztatu, obserwowałam, jak oczarowuje klientki. Całusy w dłonie, słodkie słówka, tańce wokół nich niczym wokół jakiejś księżniczki. Baby za nim szalały.

Mąż po ślubie mocno się zmienił. Zniknęły upominki i czułe słówka, a pojawiły się pretensje, besztanie i docinki. A gdy po dwóch latach nadal nie zaszłam w ciążę, doszły do tego również kłótnie. Albert nie miał wątpliwości, że to moja wina. Lekarze twierdzili, że ja jestem zdrowa i namawiali, żeby mój mąż też się przebadał. Nie chciał nawet o tym słuchać. Uważał, że po prostu za mało się staram. I nie tylko jeśli chodzi o dziecko. Według niego nie dbałam o mieszkanie, siebie i kiepsko gotowałam.

– Trzeba było tylko podpisać papiery, a nie ślubować przed Bogiem. Teraz mam za swoje – często to powtarzał.

Nie żaliłam się nikomu

Z biegiem czasu stał się też okropnie zazdrosny. Był w stanie posądzić mnie o flirt z masarzem czy listonoszem. Tłumaczyłam to sobie tym, że mnie kocha. Tylko raz próbował mnie uderzyć. Kiedy zamierzył się na mnie, chwyciłam go za rękę. Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. W końcu Albert zrobił krok w tył. Poszłam do pokoju i zaczęłam się pakować. Przyszedł po chwili. Przepraszał mnie. Twierdził, że nie wie, co mu odbiło i że to się więcej nie wydarzy. Nie odeszłam. Później parę razy myślałam nad tym, czy Albert nie testował po prostu, jak wiele jestem w stanie znieść.

Od tej pory miał absolutną pewność, że może sobie pozwolić na dosłownie wszystko z wyjątkiem rękoczynów. Bez przerwy mnie obrażał i poniżał. Nikomu o tym nie mówiłam. Rodzice sądzili, że w moim życiu układa się dobrze. Nie utrzymywałam bliższych relacji z koleżankami, a z sąsiadkami jedynie grzecznie się witałam. Co jakiś czas, gdy mąż już smacznie chrapał, szłam do łazienki, zamykałam drzwi na klucz i płakałam. To przynosiło mi ulgę.

Opiekowałam się nim aż do końca

Po trzech latach od diagnozy Alberta moje życie wywróciło się do góry nogami. Kiedy usłyszał, że ma raka płuc, przeszedł przez gehennę leczenia – operację, chemię. Na chwilę udało mu się nawet wrócić do pracy. Niestety, po roku choroba znów dała o sobie znać. Przerzuty rozprzestrzeniły się po całym ciele – do mózgu, wątroby, trzustki. Opiekowałam się nim aż do samego końca. Odszedł spokojnie, we własnym łóżku. Zajęłam się wszystkimi formalnościami – od pogrzebu, przez stypę, po piękny grób. Potem spakowałam walizkę i wyjechałam nad Bałtyk.

Całe dnie spacerowałam brzegiem morza, popijałam wino i czytałam. Pierwszy raz od tak dawna sama decydowałam o tym, co chcę robić. Poczułam smak wolności i niezależności. Po powrocie do domu spakowałam wszystkie jego rzeczy i pozbyłam się ich raz na zawsze.

Odmieniłam wnętrze swojego mieszkania, odświeżyłam kolory ścian tak, aby pasowały do moich upodobań. Zaopatrzyłam się w liczne rośliny doniczkowe – mój mąż nie przepadał za nimi, więc latami jedyne, na co mogłam sobie pozwolić, to skrzynka na balkonie.

Później zaczęłam się zastanawiać nad przyszłością. Otrzymywałam rentę po Albercie, ale nie była ona wysoka, gdyż przez całe życie odprowadzał tylko minimalne składki. Jego firma od roku świeciła pustkami. Stałam przed wyborem – sprzedać ją albo… Kiedy ta myśl zaświtała mi w głowie, sama się przestraszyłam. Ja, typowa pani domu, miałabym rozpocząć własną działalność?

Ruszyłam do przodu z moim życiem

Jednak marzenia z młodzieńczych lat o prowadzeniu kwiaciarni powróciły i nie mogłam o nich zapomnieć. Główna przeszkoda, czyli odpowiednia lokalizacja, okazała się nieaktualna. Budynek po Albercie leżał niedaleko placu i kościoła, a do tego posiadał ogromną szybę wystawową – niewielka przebudowa i będzie wprost wymarzony na kwiaciarnię.

Musiałam jeszcze zorganizować jakiś środek transportu. No i trochę poćwiczyć jazdę samochodem, bo chociaż posiadałam uprawnienia, mój mąż rzadko pozwalał mi usiąść za kierownicą... Albertowy ford wyglądał jak spod igły, więc szybko poszedł w dobre ręce. Wzięłam trochę z tego, co sobie odłożyłam, i nabyłam w autokomisie niezbyt wysłużoną furę dostawczą.

– Zastanawiam się, czy ona mogłaby jeszcze chwilę u pana zostać? – zwróciłam się do sprzedawcy przed złożeniem podpisu na dokumentach. – Potrzebuję kogoś, kto wprowadzi mnie w tajniki prowadzenia. Od dłuższego czasu nie siedziałam za kółkiem, a tak dużym samochodem to w ogóle nigdy nie kierowałam. Pewnie sobie pan myśli, że jak na mój wiek to dosyć późno na szkolenie. Wie pan, ja po prostu nie mam wyjścia, jeśli chcę spełnić swoje marzenia.

Potrzebowałam małego wsparcia

Na twarzy właściciela pojawił się uśmiech.

– No nieźle, teraz mnie pani zaciekawiła. Chodźmy na herbatę, a pani mi opowie o swoich marzeniach. Kto wie, może uda mi się coś wymyślić.

Rozsiedliśmy się na zapleczu. Otworzyłam się i nim się obejrzałam, zwierzyłam się zupełnie obcej osobie z większej liczby szczegółów o moim życiu, niż kiedykolwiek powiedziałam własnej mamie. Kiedy skończyłam mówić, odniosłam wrażenie, że teraz faktycznie mogę rozpocząć wszystko od początku.

– Ojejku, strasznie przepraszam, że tak się rozgadałam. Chyba powinnam panu zapłacić za sesję terapeutyczną…

– W porządku, nie ma problemu – odparł pan Jacek z uśmiechem, uzupełniając mój kubek ciepłą herbatą. – A co do tego samochodu dostawczego i konieczności podszkolenia... Co pani powie na to, żebym po prostu został pani kierowcą? Swego czasu byłem nauczycielem nauki jazdy. Zaczęlibyśmy powoli, bez pośpiechu, tutaj na mojej posesji. Choć te vany wydają się ogromne, prowadzi się je całkiem prosto, wystarczy przyzwyczaić się do ich rozmiarów.

Byłam całkiem niezłą adeptką kierownicy. Wystarczyły ledwie dwa spotkania z instruktorem, abym mogła spróbować swoich sił w ruchu miejskim. O dziwo, udało mi się nikogo nie przejechać i uniknąć stłuczki. Po dwóch tygodniach pan Jacek, stwierdził, że jego zdaniem spokojnie poradzę sobie z prowadzeniem mojego "Smoczka" (taką ksywkę nadałam swojemu autu) bez jego asysty.

Marzenie stało się rzeczywistością

W tym samym czasie, gdy remont w lokalu szedł pełną parą, zakład krawiecki powoli znikał. Po paru tygodniach jedyną pozostałością po nim był szyld. Zastąpiłam go swoim własnym, na którym widniał napis: „Magia kwiatów". Udało mi się nawiązać współpracę z hodowcą róż i irysów, którego szklarnie znajdowały się niedaleko, parę kilometrów za granicami miasta. Ponadto, przez jakiś czas zbierałam już kontakty na giełdzie.

Mój wymarzony biznes ruszył niedawno. Na otwarcie przybyli krewni, garstka sąsiadek (informację o evencie wywiesiłam w windzie) oraz Jacek. Serwowałam ciastka i wino. Przybyłym gościom oraz pierwszym klientom podarowałam niewielkie bukieciki kwiatów z moją wizytówką. Wpadł również zaciekawiony całym wydarzeniem ksiądz proboszcz.

– O, kwiaciarnia, no wyśmienicie. Sklep, który mieścił się naprzeciwko, zamknął się i ogromnie brakowało nam tutaj takiego punktu – uradował się duchowny, życząc mi jednocześnie sukcesów.

Kiedy przyjęcie dobiegło końca i ostatni goście opuścili lokal, na miejscu został jedynie Jacek, z którym podczas imprezy zaczęliśmy mówić sobie po imieniu.

– To jak, pomóc ci zamknąć wszystko i może wyskoczymy coś przekąsić? Taki wyjątkowy dzień wymaga celebracji – zasugerował.

Dałam się namówić na propozycję. Po wspólnym posiłku Jacek odprowadził mnie pod same drzwi, a na pożegnanie złożył na moich ustach pocałunek. Całe szczęście, że panował mrok, ponieważ moje policzki oblał rumieniec niczym u młodej dziewczyny… Nie przyznałam mu, że do tej pory całowałam się wyłącznie z własnym mężem. Uznałam, że na takie zwierzenia przyjdzie jeszcze odpowiedni moment.

Alicja, 46 lat

Czytaj także: „Otworzyłam własną firmę i odniosłam sukces. Ale zaraz zaczęły się problemy, bo komuś przeszkadzał mój pełny portfel”
„Córka uważa, że jestem głupia jak gęś, bo nie skończyłam studiów. Nie docenia, że harowałam, żeby ona była kimś”
„Odkładaliśmy pieniądze na dom, ale mój mąż bujał w obłokach. Któregoś dnia odkryłam, co zrobił za moimi plecami”

 

Redakcja poleca

REKLAMA