„Nie wstydzę się, że jestem sprzątaczką. Wolę szorować toalety, niż pływać w korporacyjnym szambie”

uśmiechnięta sprzątaczka fot. Getty Images, Liudmila Evsegneeva
„Ludzie myślą, że nie mam żadnego wykształcenia i przyszło mi biegać z mopem po schodach. Ale to nie tak”.
/ 06.07.2024 11:15
uśmiechnięta sprzątaczka fot. Getty Images, Liudmila Evsegneeva

Udało mi się zaczepić na stanowisku sprzątaczki w miejscowym urzędzie. I jestem naprawdę zadowolona. Zarabiam o stokroć mniej niż w korporacji, ale jestem spokojna i szczęśliwa. Już nie marzę o luksusach. Chcę spokojnie żyć. Myślę, że jeszcze zdążę urodzić dzieci i być szczęśliwa.

Jestem sprzątaczką i się tego nie wstydzę

Pracuję w dużym urzędzie w naszym mieście i jestem zadowolona ze swojej pracy. Jeden tydzień chodzę na zmianę poranną, drugi na popołudniową. Mam stałe godziny pracy, nikt nie wymaga ode mnie zostawania, żeby dokończyć pilny projekt czy przygotować prezentację dla klienta. Nie zabieram pracy do domu.

Gdy kończy się moja zmiana, po prostu się przebieram, zabieram swoją torebkę i wychodzę. Od tego momentu mam czas tylko dla siebie. Nikt do mnie nie dzwoni, nie pisze maili, nie wymaga bycia dostępną 24 godziny na dobę. Jestem bardzo zadowolona ze swojego zajęcia i panujących tutaj zasad. Jest spokojnie i bez stresów. Szefowa nie stoi mi nad głową. Dopóki solidnie robię to, co do mnie należy, nikt nie ma pretensji.

Pomyślicie pewnie, że nieźle się ustawiłam na ciepłej państwowej posadce? Nic z tych rzeczy! Bo ja wcale nie jestem panią urzędniczką, ale sprzątaczką. Tak, tak. Dobrze widzicie. Jestem zatrudniona na stanowisku „konserwatora powierzchni płaskich” – tak przynajmniej mam wpisane w umowie.

Kiedyś byłam bardzo ambitna i miałam wielkie plany na przyszłość
Gdy komuś opowiadam, czym się zajmuję, od razu widzę zmieszanie lub ironiczne uśmieszki. No tak, pewnie nie ma żadnego wykształcenia, to przyszło jej szorować cudze kible i biegać z mopem po schodach. Ale to nie tak. Mam magisterkę z marketingu i licencjat z ekonomii. Kiedyś miałam wielki plany. Wydawało mi się, że dobre wykształcenie, ukończenie kolejnych kursów i zrobienie darmowych praktyk zagwarantuje mi zawodowy sukces.

– Nasza Monisia doskonale wie, czego chce i nic jej przed tym nie powstrzyma. Ma najlepsze oceny w całej klasie – często chwaliła się moja mama podczas rodzinnych spotkań, wywołując kiwanie głów ciotek i odrobinę zazdrości w oczach mniej ambitnych kuzynek i kuzynów.

Rodzice wspierali moje ambicje

Świetnie zdałam maturę i dostałam się na marketing. Marzyła mi się praca w dużej korporacji z zachodnim kapitałem. No wiecie, projektowanie kampanii reklamowych dla ważnych klientów, nowe wyzwania i ogromne premie za sukces.

– Ty się teraz tylko ucz i zdobywaj doświadczenie, my z ojcem zajmiemy się resztą – powtarzała matka. – O pieniądze nie musisz się martwić. Najwyżej umówię więcej klientek na czesanie i farbowanie, ale na pewno pokryjemy wszystkie twoje wydatki. Nie chcemy, żebyś biegała z tacą w jakiejś knajpie czy układała nocami towar w markecie, zawalając przez to ćwiczenia i egzaminy – dodawała.

I rzeczywiście, matka dotrzymywała słowa. To rodzice pokrywali mój czynsz za wynajem pokoju, płacili wszystkie rachunki, dawali mi na zakupy, nowy ciuch czy wyjście ze znajomymi. Ja w tym czasie mogłam skupiać się na nauce, robić dodatkowe kursy i zapełniać swój życiorys opiniami potwierdzającymi odbycie kolejnego stażu.

Już na czwartym roku udało mi się zaczepić w dużej firmie z branży finansowej. Początkowo byłam zatrudniona na podrzędnym stanowisku – jako asystentka ma nadżerki działu marketingu. Moim zadaniem było prowadzenie kalendarza szefowej, odbieranie telefonów, parzenie kawy, przyjmowanie gości. Na ambitniejsze zajęcia miał jednak przyjść jeszcze czas.

Dwa kierunki studiów i praca

To właśnie wtedy postanowiłam, że zaocznie skończę ekonomie. Chciałam liznąć nieco wiedzy o finansach. To był bardzo intensywny czas. Kończyłam studia dzienne, do tego pracowałam na część etatu i co dwa-trzy tygodnie miałam jeszcze zajęte weekendy zjazdami na studiach zaocznych. Ale udało mi się. Obroniłam tytuł magistra, zdobyłam ten dodatkowy licencjat i otrzymałam pełny etat w pracy.

Rodzice byli ze mnie niesamowicie dumni. Sami nie mieli wyższego wykształcenia i musieli naprawdę ciężko się napracować, żeby zapewnić mnie i siostrze wszystko, czego potrzebowałyśmy. Mama była fryzjerką, tata pracował w firmie budowlanej. Mieszkaliśmy na obrzeżach powiatowego miasteczka, gdzie wszyscy sąsiedzi przy naszej cichej ulicy się znali. Mama wszystkim wokół opowiadała, że jej córka robi karierę w stolicy.

– Monisia ma dobrą pracę, niedługo awansuje, coraz lepiej zarabia – powtarzała dumna z moich osiągnięć i tego, że radzę sobie sama.

Początkowo ja także zachłysnęłam się tym światem. W pracy dawałam z siebie wszystko, bo wiedziałam, że takich jak ja jest mnóstwo. Młodych, wykształconych, ambitnych i marzących o szybkim pięciu się po szczeblach kariery. Pracowałam bardzo ciężko, zostawałam po godzinach, przychodziłam do biura w soboty.

Nie było dla mnie problemu, żeby zabrać kolejny projekt do domu. Ile razy po nocach kończyłam tworzyć strategię kampanii reklamowej dla nowego produktu lub wprowadzałam pilne poprawki dla niezadowolonego klienta, wiem tylko ja.

Korpo mnie wciągnęło

Moje starania zostały jednak docenione. Dostałam awans na samodzielne stanowisko, własny przeszklony boks i całkiem fajną podwyżkę. Z czasem miałam pod sobą zespół składający się z kilku osób, a kolejne premie pozwoliły mi odłożyć całkiem niezłą sumkę.

– Chyba muszę pomyśleć o kredycie na mieszkanie – opowiadałam siostrze, która odwiedziła mnie w weekend. – Tutaj dobrze się czuję, ale ile można wynajmować? Za odstępne, które co miesiąc przelewam właścicielowi, spokojnie zapłaciłabym ratę kredytu i czynsz.

– Jasne, z twoją pensją to na pewno możesz pozwolić sobie na taki wydatek – szybko dostrzegłam, że Marzena mi zazdrości. – Ja to już jestem skazana na mieszkanie we wspólnym domu z teściami – dokończyła ze smutkiem.

Wiedziałam, że siostrze nie układały się relacje z matką męża. A mieszkali z Jarkiem na piętrze domu jego rodziców. Wprawdzie mieli oddzielne wejście, ale podwórko było wspólne. A teściowa Marzeny była dość specyficzna.

Wtedy naprawdę byłam dumna z tego, ile sama osiągnęłam. W końcu ja byłam niezależna. Pracowałam, miałam dobrą pensję, w biurze mnie cenili. Siostra była zatrudniona na pół etatu w sklepie z zabawkami w naszym miasteczku, ale po porodzie planowała zostać dłużej w domu z maluszkiem.

– Wiesz, zarabiam tam niewiele i Jarek obiecał, że on przez jakiś czas utrzyma rodzinę – opowiadała mi kolejnego dnia. – Planujemy dwójkę maluchów i dopiero, gdy dzieciaki pójdą do szkoły, ja się za czymś obejrzę.

Wtedy sądziłam, że Marzena postradała rozum. Bo jak to tak? Była młodsza ode mnie, a już tak sknociła sobie życie. Chce już zawsze być kurą domową. Kto niby i na jakim stanowisku zatrudni ją za dziesięć lat? Po tak długiej przerwie i z marnymi wpisami w CV.

Dopiero za jakiś czas zrozumiałam, że moja siostra po prostu marzyła o szczęśliwej i kochającej się rodzinie. A praca była dla niej rzeczą drugorzędną.

Atmosfera w firmie była straszna

Tymczasem ja dostałam kolejny awans – na szefową działu marketingu. W międzyczasie zaciągnęłam kredyt na ładne mieszkanie prosto od dewelopera. Jednak nieco przeliczyłam swoje możliwości. Rata kredytu zaczęła rosnąć, a w mojej firmie zaczął się gorszy okres. Kryzys najczęściej oznacza cięcia na reklamę, dlatego to właśnie na mój dział padł blady strach. Atmosfera zrobiła się nerwowa. Wszyscy na wszystkich patrzyli wilkiem, zastanawiając się, czy to właśnie oni nie zostaną zwolnieni.

Skończyło się wzajemne wspieranie. Chociaż, jak teraz sobie przypomnę, to u nas nigdy nikt nikogo nie wspierał. Po prostu wcześniej nie zwracałam na to uwagi, bo sama byłam zajęta pięciem się po szczeblach kariery. Uświadomiłam sobie, że w firmie nikt nie idzie na ustępstwa. Gdy ktoś nie chciał zostawać po godzinach, robił się niewygodny. Podobnie jak matki mające małe dzieci, które chciały brać wolne, gdy te zachorowały, miały wizytę u dentysty czy przedstawienie w przedszkolu.

Tutaj nie było sentymentów. Miałeś pracować na pełnych obrotach. Nie mogłeś mieć słabszego dnia, czuć się zmęczony czy zdenerwowany. Wszystko musiało robić dobre wrażenie – podobnie jak nasz firmowy dress code. Na bluzkach i koszulach nie mogło być żadnego zagięcia i w pracy było podobnie. Nie było przekładania terminów, a gdy te goniły lub trafił się niezdecydowany klient, trzeba było siedzieć po nocach i stawać na rzęsach, żeby tylko zrobić kampanię w wyznaczonym dniu.

Zaczęłam dostrzegać, że otaczają mnie ludzie, którzy tak naprawdę mnie nie lubią. Podwładni zazdrościli mi pozycji, osoby na wyższych stanowiskach bały się, że mogę podebrać ich miejsce. Już wtedy zaczęłam mieć wątpliwości, czy to wszystko ma sens. Miałam ochotę to wszystko rzucić i odejść z tego bagna, w którym utknęłam. Niestety nie mogłam. Na głowie miałam wysoką ratę kredytu hipotecznego i mnóstwo opłat. Męczyłam się więc dalej.

Trafiłam do szpitala z wycieńczenia 

Opamiętałam się jednak dopiero, gdy karetka zabrała mnie do szpitala prosto z biura. Zemdlałam. Lekarz zdiagnozował poważne nadciśnienie i anemię. Z firmy nie odwiedził mnie nikt. Wtedy zrozumiałam, że dla ludzi z tej korporacji nic nie znaczę. Gdybym nawet umarła, po prostu zastąpiliby mnie kimś innym. W końcu machina musi się cały czas kręcić, a zepsuty trybik zwyczajnie się wymienia.

Tak, złożyłam wypowiedzenie. Sprzedałam mieszkanie z kredytem i wróciłam do rodziców. Tutaj odzyskałam spokój i znalazłam miłość. Z Bartkiem spotykamy się już od roku i planujemy wspólną przyszłość. Udało mi się zaczepić na stanowisku sprzątaczki w miejscowym urzędzie. I jestem naprawdę zadowolona. Zarabiam o stokroć mniej niż w Warszawie, ale jestem spokojna i szczęśliwa.

Niedługo przeprowadzam się do narzeczonego, który właśnie remontuje dom otrzymany w spadku po dziadkach. Jest skromny, ale dla nas wystarczy. Już nie marzę o luksusach. Chcę spokojnie żyć. Myślę, że jeszcze zdążę urodzić dzieci i być szczęśliwa.

Martyna, 32 lata

Czytaj także:
„Byłem biedakiem, dopóki nie poznałem żony. Dzięki niej czerstwy chleb zamieniłem na kawior, a kawalerkę na willę”
„Z włoskiej wycieczki zamiast pocztówek, przywiozłam kochanka. Nawinął mi makaron na uszy i zaciągnął przed ołtarz”
„Szefowa mnie zwyzywała, bo dałam jej dzieciom parówki. Garmażerka nie jest godna jaśniepańskich podniebień”

Redakcja poleca

REKLAMA