„Z włoskiej wycieczki zamiast pocztówek, przywiozłam kochanka. Nawinął mi makaron na uszy i zaciągnął przed ołtarz”

zakochana kobieta fot. iStock, courtneyk
„Czułam, że moje serce bije mocniej, że... po prostu się zakochuję! Cztery ostatnie dni spędziliśmy w nadmorskim miasteczku. Byliśmy z Januszem nierozłączni”.
/ 26.06.2024 14:00
zakochana kobieta fot. iStock, courtneyk

Dwa lata temu w szarzyznę mojego życia wkroczyła pełna paleta barw. Pierwszym szczęśliwym wydarzeniem była wygrana dziesięciu tysięcy złotych w konkursie radiowym. Miałam fart. Akurat były jakieś zakłócenia na częstotliwości, na której słucham mojej ulubionej stacji, przełączyłam więc na inną.

Ledwie zaczęłam słuchać spiker zapowiedział konkurs. Nagroda za dobrą odpowiedź: dziesięć tysięcy złotych. Przypomniał zasady, a później zadał pytanie dotyczące literatury. Niełatwe, ale dla mnie – bułka z masłem.

To był prawdziwy fart

Chwyciłam za telefon, chociaż jakieś moje racjonalne „ja” mówiło, że pewnie się tam nie dodzwonię, a nawet jeśli, to nic nie wygram. A jednak się dodzwoniłam. Co więcej – wygrałam. Nie wierzyłam własnym uszom. Nie mieściło mi się w głowie, że w moim życiu mogłoby zdarzyć się coś ekscytującego. Przecież do tej pory moja egzystencja była taka szara, jednostajna i przewidywalna.

Pracuję w bibliotece miejskiej, mam 47 lat i od śmierci taty (kilka lat temu) mieszkam sama w małej kawalerce. Mamy właściwie nie pamiętam – zmarła, gdy byłam mała. Tato nie ożenił się powtórnie, bo tak bardzo zajął się wychowaniem mnie, że nie starczyło mu już czasu ani sił na życie towarzyskie. Byłam jego oczkiem w głowie. Może za bardzo trzymał mnie pod kloszem, bo ciągle bał się, żeby coś złego mi się nie przydarzyło. No i nie przydarzyło mi się nic złego, ale i też nic wyjątkowego.

Kiedy jednak niedawno otrzymałam swoją wygraną, poczułam przypływ nieznanej mi wcześniej euforii. Leżałam nocą, rozmyślając, na co powinnam wydać te pieniądze. Czy na dziesięciotomową encyklopedię o sztuce, którą widziałam w nowym katalogu książek i która kosztowała fortunę? Czy na jakieś modne ubrania? Czy na komplet solidnych garnków ze stali nierdzewnej? A może powinnam wymienić wreszcie okna?

„O nie!” powiedziało moje bardziej szalone „ja”, do „ja” racjonalnego . „Okna i tak trzeba wymienić i kiedyś to w końcu zrobię. Te pieniądze są prezentem od losu i powinnam wydać je na przyjemności, na coś ekstra”. Zawsze tak ze sobą rozmawiałam. Jakbym toczyła jakąś wewnętrzną rozmowę. Moje rozsądne „ja” tłumaczyło temu szalonemu: „Spokojnie. Na razie nie podejmuj pochopnych decyzji. Zastanów się, rozejrzyj, i wtedy coś sensownego przyjdzie ci do głowy”.

O wygranej powiedziałam tylko Agnieszce, mojej serdecznej koleżance.

– I co zamierzasz zrobić? – spytała.

– Jeszcze nie wiem…– zaczęłam, ale ona mi przerwała, upominając:

– Tylko nie przejedz tych pieniędzy. Jedź w jakieś piękne miejsce i baw się dobrze. To, co zobaczysz, to twoje. Nikt ci tego nie zabierze.

Idąc za radą koleżanki, zaczęłam przeglądać strony internetowe i katalogi biur podróży. Miałam swoje wymarzone miejsce – Włochy. No i wpadłam w przygnębienie, bo ceny wycieczek były bardzo wysokie, a poza tym jakoś nie mogłam sobie wyobrazić siebie siedzącej przy basenie z drinkiem w ręku. „Już widzę te kpiące spojrzenia młodziutkich i pięknych dziewczyn o złotobrązowej opaleniźnie”. W pewnym momencie cisnęłam katalogi w kąt. „To nie dla mnie” – pomyślałam z żalem. „Szare myszy biblioteczne siedzą w domach, a nie w kurortach”.

Poczułam, jak euforia gdzieś się ulatnia i ogarnia mnie zniechęcenie. „Pojadę, wydam wszystko i co? Wrócę i będę jeszcze bardziej sfrustrowana”. Postanowiłam, że nie będę się wygłupiać, tylko odłożę pieniądze na lokatę. Miałam trochę oszczędności, ale nie za dużo, a przecież nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć.

Nadeszło lato, ale nie mogłam wziąć urlopu, bo moja zmienniczka złamała nogę. W związku z tym aż do sierpnia nie ruszyłam się z domu. Zwykle jeździłam do zaprzyjaźnionej rodziny na Mazury. Spędzałam dwa tygodnie w ich gospodarstwie, chodziłam na jagody, jeździłam na rowerze, czytałam. Właśnie rozważałam, czy by do nich nie zadzwonić, kiedy nagle ogarnęła mnie znów tęsknota za słońcem Italii.

Nasze lato było akurat deszczowe i buntowałam się, że mój urlop będzie pod znakiem deszczu, żab i błota. W sobotę rano obudził mnie deszcz dudniący o szybę. „Ładne lato, nie ma co” – pomyślałam i postanowiłam poczytać trochę w łóżku. Zrobiłam sobie kawy i wygodnie wsparta na poduszkach sięgnęłam po pierwszą z brzegu gazetę. A tam od razu wpadła mi w oko oferta „last minute” biura podróży.

Wycieczka jak z marzeń i... miłość życia

I to było to! Oferowali autokarową wycieczkę objazdowo-wypoczynkową do Włoch. Proponowali sześć dni zwiedzania (Wenecja, Florencja, Rzym, Watykan, Neapol, Pompeje) i cztery dni wypoczynku w małej nadmorskiej miejscowości. Cena była bardzo atrakcyjna. Właściwie po opłaceniu wycieczki, zostałaby mi jeszcze ponad połowa wygranej. Poczułam, jak krew zaczyna szybciej krążyć mi w żyłach.

Czym prędzej wyskoczyłam z łóżka i zadzwoniłam do tego biura podróży. W poniedziałek miałam już bilet w ręku. Do wyjazdu został tylko tydzień, a ja nie miałam ciuchów na taką okazję! Na Mazurach można chodzić w dresie i kaloszach, ale do Włoch trzeba mieć odpowiednią garderobę. Postanowiłam zrobić zakupy.

Wybrałam się do Warszawy i spędziłam cały dzień w dużym centrum handlowym. Towarzyszyła mi Agnieszka. Było akurat wiele promocji, bo właściciele sklepów chcieli pozbyć się letnich kolekcji. Udało mi się za rozsądną cenę kupić dwie ładne sukienki, na dzień i na wieczór, kostium kąpielowy, kapelusz, sandały i – po chwili wahania – także buty na wysokim obcasie. Później znalazłam jeszcze cudowną lnianą marynarkę i spodnie do kompletu.

Wyczerpane zakupami odpoczywałyśmy potem z Agnieszką w jednej z kafejek, gdzie postawiłam przyjaciółce lody i kawę. W domu do późnej nocy stałam przed lustrem, przymierzając nowe ciuchy. Nie było najgorzej: z lustra spoglądała na mnie drobna szatynka, której za sprawą dobrze dobranej garderoby ubyło z 10 lat.

Autokar odjeżdżał z Warszawy. Pojechałam tam z duszą na ramieniu. „Czy będę jedyną samotnie spędzająca urlop osobą?” – zastanawiałam się. Okazało się, że nie. Było jeszcze kilka pań, nieco starszych ode mnie i jeden samotny pan. Resztę grupy stanowiły zazwyczaj pary w średnim wieku i trzy rodziny z dorastającymi dziećmi. Naszym pilotem był sympatyczny pan Janusz, na oko 50-letni.

Początek wycieczki był niezbyt fortunny. Okazało się, że mam w autokarze miejsce koło gadatliwej i wścibskiej pani Wandy. Na początku chętnie z nią rozmawiałam, ale później chciałam trochę poczytać, a tu nic z tego. Nie należę do osób asertywnych, bardzo się więc męczyłam. Na szczęście przepiękne widoki wkrótce poprawiły mi humor. Piękno Alp zaparło mi dech. Później nie mogłam wzroku oderwać od maleńkich austriackich miasteczek, czyściutkich i kolorowych. Chłonęłam te widoki, bo zdawałam sobie sprawę, że najprawdopodobniej nie będzie mnie już nigdy stać na taki wyjazd.

Inni spali, rozmawiali z nowo poznanymi towarzyszami podróży albo czytali. Tylko ja siedziałam jak zaczarowana, z nosem przy szybie, z otwartymi szeroko oczyma. Ta wycieczka była dla mnie łańcuszkiem cudownych odkryć.

Wenecja przywitała nas delikatnym deszczem, co u wielu osób wywołało niemal oburzenie („Jak to? Pada we Włoszech?”), ale ja byłam zachwycona, bo zobaczyłam wyłaniające się z delikatnej mgiełki i jakby rozmyte w tym deszczu pałace i kościoły i wiedziałam, że nigdy nie zapomnę już tego miasta. Żałowałam, że nie mogłam przepłynąć się gondolą, ale ceny były tak wysokie, że tylko popłynęliśmy tramwajem wodnym po Canal Grande, podziwiając architekturę miasta.

Później była Florencja, w której zachwyciłam się przepięknymi Ogrodami Boboli oraz bogactwem zbiorów galerii Uffizi. Mogłam zobaczyć na własne oczy większość moich ukochanych obrazów. We Florencji uwolniłam się wreszcie od pani Wandy, która „porzuciła” mnie dla pani Irenki. Obie trajkotały zawzięcie przez większość czasu.

Kolejnym przystankiem – dwudniowym – był Rzym. Z zachwytem oglądałam piękne place z barokowymi fontannami, ruiny Forum Romanum i Koloseum, wreszcie Watykan. Ponieważ zrażona wścibstwem pani Wandy, nie chciałam już z nikim specjalnie się zaprzyjaźniać, trzymałam się trochę z boku, poza grupą. Nie przeszkadzało mi to, wolałam kontemplować piękne widoki bez konieczności odrywania od nich wzroku tylko po to, by podtrzymać konwersację.

Nasz pilot, pan Janusz, często do mnie zagadywał. Myślę, że wydawało mu się, że byłam taka bezradna i samotna. Często siadał ze mną podczas posiłków i prowadziliśmy ciekawe pogawędki.

– Teraz w sierpniu są tłumy, ale cudnie przyjechać tu wiosną – powiedział któregoś razu. Okazało się, że szczególnie kocha Włochy, chociaż jako pilot wycieczek jeździ także do innych krajów Europy. Chętnie opowiadał mi o swoich ulubionych miastach i sypał jak z rękawa anegdotami.

W jego towarzystwie zawsze dobrze się czułam. Szybko przeszliśmy na „ty”.

– Chyba bardzo ci się tu podoba – zauważył. – Już w autokarze widziałem, jak łapczywie chłonęłaś widoki.

– Wiesz, to moja pierwsza podróż zagraniczna... – wyznałam.

– Cóż, ja też zacząłem jeździć jako pilot dość późno, bo zaledwie 10 lat temu. Miałem wtedy 40 lat.

– A ja myślałam, że jesteś urodzonym podróżnikiem – zdziwiłam się.

Coraz bardziej mnie intrygował. W Neapolu, podczas „czasu wolnego”, wybrałam się na spacer. Dołączył do mnie Janusz. Siedzieliśmy na ławeczce, a u naszych stóp rozpościerał się widok na Zatokę Neapolitanską i Wezuwiusza.

– „Zobaczyć Neapol i umrzeć” – zacytowałam znane powiedzenie.

– Z tym umieraniem to nie ma się co tak śpieszyć – powiedział Janusz z uśmiechem. – Wiesz, ja kiedyś bardzo chciałem. Kiedy moja żona odeszła z jakimś „człowiekiem sukcesu”, ja – wtedy skromny nauczyciel historii – wpadłem w rozpacz. Po roku depresji postanowiłem, że muszę odmienić swoje życie. Zrobiłem kurs pilotów wycieczek. Zwiedziłem wiele cudownych miejsc. Moje życie nabrało barw.

„I na pewno nie narzekasz na brak powodzenia u kobiet” – pomyślałam, rzucając mu nieśmiałe spojrzenie. A on jakby odgadując moje myśli, dodał nagle:

– Chciałbym tylko, żeby czasem, kiedy jestem w jakimś zachwycającym miejscu, była ze mną kobieta, z którą mógłbym dzielić ten zachwyt i wzruszenie.

– Może spotkasz taką... – powiedziałam.

– Chyba już spotkałem... – odparł i spojrzał na mnie z uśmiechem.

Czułam, że moje serce bije mocniej, że... po prostu się zakochuję! Cztery ostatnie dni spędziliśmy w nadmorskim miasteczku. Byliśmy z Januszem nierozłączni. Chodziliśmy na spacery brzegiem morza i jedliśmy frutti di mare w małej portowej knajpce. Oczywiście Janusz miał mnóstwo obowiązków, ale udało mu się je pogodzić z dotrzymywaniem mi towarzystwa. Wróciliśmy do Polski jako para, a po kilku miesiącach się zaręczyliśmy. Planujemy ślub. A nasz miesiąc miodowy chcemy spędzić w słonecznej Italii. 

Bożena, 47 lat

Czytaj także:
„Bałam się wyjechać za pracą, bo mój mąż przypala nawet wodę. Spuściłam go ze smyczy i pokazał, co potrafi”
„Popołudniowe herbatki pijam z byłym mojej przyjaciółki. Po rozwodzie ktoś musiał dać mężulkowi rękaw do wypłakania”
„Teściowa kręci się po naszym domu jak smród po gaciach. Panoszy się jak na swoim i nie rozumie, że nikt jej tu nie chce”

Redakcja poleca

REKLAMA