„Wyprowadziliśmy się z Polski. Wszyscy mówią, że na emigracji jest taki raj... Oj bardzo się mylicie”

Emigracja fot. Adobe Stock
Podejmując najważniejszą decyzję w naszym życiu, myśleliśmy tylko o sprawach materialnych.Tymczasem najtrudniejsze do zniesienia było coś innego.
/ 16.07.2020 11:57
Emigracja fot. Adobe Stock

Ostatnie lato to był koszmar. Lało przez bite dwa miesiące. No, może nie codziennie, ale pogoda była pod psem. Z każdym dniem czułam, że podjęliśmy słuszną decyzję. Zresztą, właściwie nie było innego wyjścia. Sławek wyjechał ponad rok temu. To długo. Powiedziałabym nawet, że za długo. Od początku liczyliśmy się z tym, że wyjedziemy na stałe, chcieliśmy jednak zrobić to z głową... Dlatego właśnie Sławek pojechał sam. Miał się rozejrzeć w tym Londynie, zadomowić, sprawdzić, jak tam jest naprawdę.
Od początku był pełen entuzjazmu. Mówił, że to miasto wyzwala w człowieku jakąś energię i pewność siebie.
– Słuchaj, ja wiem, że to brzmi górnolotnie, ale tutaj... No naprawdę, człowiek czuje się, jak obywatel świata – tłumaczył mi przez telefon, jakby zawstydzony, że on, realista do szpiku kości pozwala sobie na takie odczucia – bądź co bądź nie do udowodnienia. – Zresztą, przyjedziecie na Wielkanoc to zobaczysz... – dodał.

Uznałam, że to dobry pomysł. Ludzie to nie rzeczy, żeby ich przenosić ot, tak sobie. Pojedziemy z dzieciakami na tydzień, czy dwa... Zobaczymy wszystko na własne oczy i wtedy podejmiemy decyzję – myślałam dumna ze swojego rozsądku.

Muszę przyznać, że znikąd mi się ta mądrość nie wzięła. Do podstawówki chodziłam z taką Elą. Ona zaraz po maturze wyjechała do Niemiec, do chłopaka. Nauczyła się języka, ma pracę, kupili dom... A mimo to nie przywykła. Każde święta, urlop spędza tutaj. Czasami nawet sama, bo mąż i dzieci nie mają ochoty tłuc się ponad dobę autobusem częściej niż dwa razy do roku. A ona nic, tylko tęskni.
– Nie przyzwyczaję się – tłumaczyła mi ze trzy lata temu, kiedy spotkałyśmy się, jak w naszym zieleniaku robiła zakupy.
– Przez tyle lat? Ze dwadzieścia chyba... – nie mogłam w to uwierzyć.
– Osiemnaście – powiedziała smutno.
– To dlaczego nie wróciłaś?
– Jak? – westchnęła. – Dzieci tam urodzone, wychowane. A i mój mąż nie chce wracać. Mówi, że w Polsce nie mamy szans na życie na takim poziomie. Pewnie ma rację – łzy zaszkliły jej się w oczach.
Przykro mi się zrobiło i nie wiedziałam, co powiedzieć. Ale od tej rozmowy jeszcze ostrożniej mówiłam o przeprowadzce do Anglii – bo już wtedy o tym myśleliśmy.

I to ja nalegałam, żeby Sławek najpierw pojechał sam. On chciał, żebyśmy jechali razem, w ciemno.
– Przecież pracę mam zapewnioną, a to najważniejsze – mówił.
Rzeczywiście, z tą pracą to mu się udało. Zatrudniła go firma wnętrzarska – taka z tradycjami i renomą i, co najważniejsze, należąca do Anglika.
– To ważne – tłumaczyła Ania, moja daleka kuzynka, która przez swoich znajomych załatwiła Sławkowi tę pracę. – Wiesz sama, że bywa różnie. Firmy budowlane wyrastają tam, jak grzyby po deszczu, ale dziś są, a jutro mogą zbankrutować. Poza tym właściciele też są rozmaici. Nawet rodak może cię oszukać, naciągnąć, wystawić do wiatru – kiwała głową. – Prawdę mówiąc, przed rodakami szczególnie trzeba mieć się na baczności... A Stephen? Rodzinna firma, istnieje od 30 lat. No i prawie zemdlał, gdy się dowiedział, że Sławek jest fachowcem od tynków ozdobnych i nawet stiuki umie kłaść. Zobaczysz, będzie wam tam jak w niebie – przekonywała.

Bardzo chciałam wierzyć, że ma rację, ale... wolałam się zabezpieczyć na wszelkie możliwe sposoby. Ostatecznie zamierzaliśmy pójść na całość – sprzedać sklep, mieszkanie, zlikwidować wszystkie sprawy tutaj i wyjechać na stałe. To trudna decyzja, zwłaszcza, że nie mamy już po dwadzieścia lat. No i są jeszcze dzieci. Właśnie dlatego Sławek pojechał sam. A na mojej głowie został dom, dzieci i, co najgorsze, sklep.

Ten zieleniak założyliśmy parę lat temu w akcie rozpaczy. Ja jestem pielęgniarką, zawsze zarabiałam marnie, a z budowlanką, wiadomo – raz są zlecenia, raz nie ma. Zwłaszcza zlecenia na ozdobne tynki – niesłychanie dekoracyjne, ale i okropnie drogie. Tak w każdym razie było te dziesięć lat temu, bo teraz to każdy budowlaniec jest na wagę złota. Tyle że Sławek wcale nie chciał się przekwalifikowywać. Mówił, że jest artystą, a nie robotnikiem budowlanym. I te wszystkie cudeńka umiał robić, kiedy jeszcze nikt u nas nie słyszał o tych wszystkich dekoracyjnych masach, szpachlach i takich tam.

No więc zieleniak miał być finansowym wentylem bezpieczeństwa dla całej rodziny. Zimą prowadził go głównie Sławek z pomocą swojej siostry i matki. Od wiosny, kiedy miał więcej zleceń, rządy w sklepie przejmowała teściowa, a ja jej pomagałam. Wolałam to niż branie dyżuru za dyżurem, byle tylko cokolwiek dorobić.

Ale ile lat można się tak szarpać? Kiedy więc wszyscy dookoła zaczęli wyjeżdżać na potęgę, my też zaczęliśmy się nad tym zastanawiać.
– Przecież pielęgniarki dostają tam pracę od ręki. Ja ci dobrze radzę, ty odśwież sobie swój angielski – radził mi Sławek.
Łatwo powiedzieć – odśwież. Niby uczyłam się angielskiego w liceum, ale ile to lat temu? Tak naprawdę to nie ma czego odświeżać, trzeba na nowo wziąć się do nauki i tyle. Tak sobie myślałam i nawet poszłam na kurs, ale to wszystko tak było patykiem po wodzie pisane i wydawało mi się, że to tylko takie gadanie...

No i wtedy właśnie Anka wyskoczyła z tą ofertą pracy. Razem z przyjaciółką były tam w czasie wakacji i pracowały w firmie tego Anglika, sprzątając po remontach.
– Ale słuchaj, jakie on te remonty robi – wzdychała. – Żadne tam podmiejskie domki, tylko prawdziwe rezydencje, zabytkowe kamienice, a w zeszłym roku podobno remontował salę balową w prawdziwym zamku. Jak się dowiedział, że mam w rodzinie specjalistę od tych wszystkich ozdóbek, stiuków weneckich, sztablatur, czy jak to się tam nazywa, prawie oszalał. Całe szczęście, że byłam u was przed wyjazdem i zapamiętałam, co Sławek gadał do tego klienta, wiesz, tego który przyszedł, jak plotkowałyśmy w kuchni.
– Ja to wszystko wiem, bo wysłuchuję tego od lat, ale że ty zapamiętałaś? – nie kryłam zdziwienia.
– No przecież wiesz, że kiedyś chciałam iść na architekturę wnętrz. Ciągle mnie takie rzeczy interesują, więc podsłuchiwałam – uśmiechnęła się Ania.
Tak długo roztaczała wspaniałe wizje, że w końcu się skusiliśmy. Sławek zadzwonił do tego Anglika, dogadali się i pojechał na próbę.

Rzeczywistość przerosła nasze oczekiwania. Na miejscu okazało się, że warunki są jeszcze lepsze niż ustalone. Sławek od początku został zatrudniony absolutnie legalnie i już po trzech miesiącach dostał podwyżkę. A na dodatek szef – pewnie w trosce o to, by nie stracić świetnego pracownika – zaczął nalegać, byśmy i my wszyscy przyjechali jak najszybciej.

Pomógł Sławkowi znaleźć i wynająć mały, ale wygodny domek, doradził, gdzie się zgłosić w sprawie szkoły dla dzieci. Jedno mnie tylko trochę martwiło – okazało się, że nie będziemy mieszkać w Londynie, tylko w Szkocji, w małym miasteczku niedaleko Edynburga, bo tam przeniesiono siedzibę firmy.
– Ale to nawet lepiej – tłumaczył mi mąż, kiedy przyjechaliśmy do niego na święta. – Londyn jest strasznie drogi. A i o pracę dla ciebie byłoby tam dużo trudniej. A to miasteczko jest świetne, takie swojskie, zresztą, sama zobaczysz...

Rzeczywiście, zobaczyłam. Te dwa wiosenne tygodnie, które spędziliśmy w Wielkiej Brytanii utwierdziły mnie w przekonaniu, że podejmujemy słuszną decyzję. Ustaliliśmy więc z mężem, że po powrocie do Polski dam ogłoszenie o sprzedaży sklepu i mieszkania i że zaraz po zakończeniu roku szkolnego przyjedziemy wszyscy na stałe.

Nie do końca udało mi się zrealizować te plany. Wszystkie formalności okropnie się przeciągały. No i jeszcze, zupełnie bez sensu, postanowiłam wykorzystać sezon turystyczny i do ostatniej chwili prowadzić zieleniak. „Zawsze zarobię parę groszy” – myślałam sobie.

Ale lato było deszczowe, turystów tyle, co na lekarstwo, to i zarobek nie był imponujący. Z tego stresu zapomniałam nawet, że „powinnam” się denerwować przed wyjazdem i kiedy nareszcie wsiadłam z dziećmi do samolotu, czułam przede wszystkim ulgę. „Najgorsze już za nami” – myślałam.

Pierwsze tygodnie były trudne, ale i ekscytujące. Wszystko mi się tu podobało. Dzieciakom zresztą też. Trochę byłam rozczarowana, bo w naszym miasteczku jakimś cudem nie było ani jednej polskiej rodziny, więc nawet pogadać nie miałam z kim, ale po jakimś czasie uznałam, że może to i lepiej – szybciej wsiąkniemy w tutejszą społeczność.

Dzieci poszły do szkoły, a ja szybko znalazłam pracę. Cieszyłam się, że tak dobrze sobie radzimy, może dlatego nic nie zauważyłam...

Aż któregoś dnia Małgosia wróciła ze szkoły zapłakana. Na początku nie chciała się przyznać, mówiła że ma katar, a może uczulenie, ale przycisnęłam ją do muru i w końcu się rozkleiła. Płakała, że w szkole na lekcjach jakoś sobie radzi, ale na przerwach już nie.
– Mamo, ja nic nie rozumiem. To znaczy słowa niby tak, ale nie łapię dowcipów. A oni jeszcze chyba specjalnie mówią niewyraźnie – szlochała.
– Poczekaj, jeszcze miesiąc, dwa i wszystko samo przyjdzie – pocieszałam ją, a raczej starałam się pocieszać.
– Słownictwo może, ale reszta... – chlipała. – Ze wszystkim jest tak, jak dzisiaj z tą okładką...
– Jaką okładką? – nie wiedziałam, o czym ona mówi.
– No właśnie. „Never judge a book by its cover” – nie sądź książki po okładce... – Anthony dzisiaj tak powiedział. Ja go lubię, bo on się ze mnie nie naśmiewa, więc chciałam się włączyć... Myślałam, że rozmawiają o literaturze...
– I co? – dopytywałam się, bo zamilkła.
– No a chodziło o coś zupełnie innego – westchnęła. – To taka ich wersja naszego „nie wszystko złoto, co się świeci”. Niby łatwo się domyślić, ale teraz, na spokojnie. Wtedy mi to do głowy nie przyszło i się wygłupiłam. O Boże, jak oni się ze mnie śmiali – Małgosia jeszcze teraz zrobiła się czerwona, jak burak.

Wygadała się i humor jej się poprawił, ale teraz ja zaczęłam się przejmować i... rozmyślać. Z tego, co mi opowiadała dotarły do mnie przede wszystkim dwie rzeczy – oni się z niej śmieją, a dla niej ten świat jest obcy. Nawet, jak opowiadała o tych przysłowiach, nie mówiła: angielskie czy polskie... Mówiła: „ich” i „nasze”. Zaczęło do mnie docierać, że... No właśnie – nie wszystko złoto, co się świeci...
Cholera. Mam zamiar zostać tu na stałe. Powinnam pomyśleć to „never judge...” – zapomniałam, jak dalej.

Aż mi się w głowie zakręciło od natłoku myśli, których przez te kilkanaście tygodni chyba po prostu do siebie nie dopuszczałam. Tak chciałam być zadowolona z nowego życia, że nie przyjmowałam do wiadomości jego ciemniejszych stron.

Pewnie, finansowo było nam lepiej, ale za jaką cenę? Boże Narodzenie było okropne. Odetchnęłam z ulgą, kiedy minęło. Oni tu nie mają pojęcia o naszej Wigilii. Dla nich Boże Narodzenie, to jest ten piekielny indyk 25 grudnia i tyle. Wigilia, pasterka... tutaj to nic nie znaczy. Ja też się nie spodziewałam, że dla nas znaczy aż tyle... Nawet dla dzieci. A jednak... Owszem, mieliśmy choinkę i wszystko, ale... było jakoś inaczej. W domu zawsze siadaliśmy do wigilii w kilkanaście osób, bo byli i rodzice i siostra Sławka z mężem, i mój brat z rodziną. A tu?

No co ja wygaduję? Jakie „w domu”. Nasz dom jest teraz tutaj... – aż zamarłam ze zdumienia, bo ta myśl sprawiła, że łzy zaczęły mi ciurkiem lecieć po policzkach. No nie, jeszcze tego mi brakuje. Nie wolno się rozklejać! Ale... jak tu się nie rozklejać, skoro problem raz dopuszczony do świadomości utkwił w niej na dobre.

Wszystko tu jest nie tak. Nie mamy znajomych, przyjaciół... I nie ma co się pocieszać, że z czasem to się zmieni. Może i zmieni, ale tak jak w domu nie będzie. Tu po prostu nie ma zwyczaju nawiązywania takich sąsiedzkich stosunków. Pójść do kogoś pożyczyć jajko czy trochę soli? Pewnie by pożyczyli, ale już widzę to sztywne angielskie zdumienie. Nie. I tak już wytykają nas palcami. U mnie w pracy ciągle ktoś opowiada jakieś dowcipy o cudzoziemcach... Staram się wmówić sobie, że takie po prostu mają poczucie humoru, że to nic osobistego, ale... No, nie jest to łatwe. I ta praca! Nie oszukujmy się. Pracuję w takim tutejszym, dosyć luksusowym, przyznaję, przynajmniej jak na polskie warunki, ale... domu starców.

I jestem zwyczajną salową. Mój pielęgniarski dyplom i doświadczenie mogę sobie na kołku powiesić. I Sławka ciągle ostatnio w domu nie ma. Jakąś rezydencję pod Londynem remontują, nie ma sposobu, żeby taki kawał drogi codziennie dojeżdżał, więc razem jesteśmy tylko w weekendy. Nie tak to miało być.

Ale co możemy zrobić? Trzeba zacisnąć zęby i przywyknąć. Nie mam prawa narzekać. Sama przecież chciałam...

Wszystko z czasem zaczęło się układać

Przed Wielkanocą było już znacznie lepiej.
- Podobno w parku w Edynburgu władze miejskie co roku organizują wielkanocną fetę. Dzieciaki szukają wielkanocnych jajek z czekolady. Może by tam pojechać?
– Mamo, coś ty, to dla maluchów – roześmiał się mój syn, kiedy zaproponowałam, żebyśmy może się tam wybrali.
– A ty skąd wiesz? – zdziwiłam się.
– Od Toma. On mi sporo takich rzeczy opowiada i dopytuje się, jak jest u nas, w Polsce – Jasiek powiedział to tak, jakby było to zupełnie oczywiste.
– A poza tym w niedzielę rano, w drodze do kościoła organizujemy z dziewczynami paradę kapeluszy – wtrąciła Małgosia.
– Pa... paradę... dddo kościoła? – aż się zaczęłam jąkać z wrażenia. – Jakiego kościoła? Przecież tu nie ma kościoła.
– Oj mamo, chyba nie będziesz miała za złe – Małgosia spojrzała na mnie niepewnie. – No katolickiego nie ma, ale anglikański jest. Dziewczyny mówią, że nikt się nie zdziwi, jak pójdę. Do Świętej Marii, do Edynburga możemy pojechać po południu, a rano pójdę z dziewczynami tutaj, dobrze? – patrzyła tak prosząco...

Rozumiem ją, wygląda na to, że wreszcie została zaakceptowana, więc nie miałam serca się sprzeciwić. Zresztą, właściwie czemu miałabym się sprzeciwiać? Dzieciaki wrastają w tutejszą kulturę, tak jak chciałam. „Za parę lat, one już będą zupełnie stąd – westchnęłam. A ja? No cóż, dla mnie, dla Sławka już pewnie za późno. Nigdy nie będziemy naprawdę tutejsi, ale może kiedyś przynajmniej nas zaakceptują” – te moje rozmyślania przerwał dzwonek do drzwi.
– A kogo tam niesie? – zastanawiałam się. Otworzyłam drzwi i zamarłam.

W progu stała Helen, mama Toma, z którym Jasiek chodzi do szkoły.
Wytrajkotała pozdrowienie i jeszcze coś o tym, żeby nie było nam smutno w święta, ale chyba coś źle zrozumiałam, bo jakim sposobem sztywna Angielka miałaby mówić coś takiego do obcych?

Musiałam mieć głupią minę, bo nagle zamilkła, a potem z szalonym wysiłkiem powiedziała: – fesalych słot – i wyciągnęła przed siebie ślicznie zapakowaną paczuszkę. – Easter eggs – dodała wyjaśniająco.
Easter eggs? Aaa, czekoladowe jajka wielkanocne – tradycyjny angielski prezent na Wielkanoc. Ale co z tymi słotami? Fesalych słot?

I nagle przypomniało mi się, jak Jasiek parę dni temu opowiadał, że uczył Toma mówić „wesołych świąt” po polsku. Tak, to musi być to. Ale że Helen? Nie spodziewałabym się. Ze szklącymi się ze wzruszenia oczami otworzyłam szerzej drzwi i zaprosiłam Helen na herbatę. Uśmiechnęła się, kiwnęła głową, weszła.

Od tego czasu minęło kilka miesięcy, a ja z optymizmem patrzę w przyszłość. Hmm pewnie nigdy nie będę naprawdę stąd, ale chyba przestaję też być tak całkiem obca...

Więcej historii czytelniczek:„Mój mąż nie rozumiał, że zajmowanie się dzieckiem to harówka. Zostawiłam go samego z synem na tydzień”„Nie powiedziałem żonie, że mam dziecko z inną kobietą. To była głupia wpadka. Przespałem się z nią tylko kilka razy”„Kocham brata jak mężczyznę. To brudna i mroczna miłość... kazirodcza. Czuję wstręt do samej siebie!”

Redakcja poleca

REKLAMA