Bardzo długo się powstrzymywałam, by nie zadać córce tego pytania, ale w końcu nie wytrzymałam.
– To co, kochani, kiedy planujecie dziecko? – zapytałam, kiedy wrócili z wycieczki, którą Błażej wykupił z okazji ich pierwszej rocznicy ślubu. – Kiedyś mówiłaś, że chciałabyś urodzić przed trzydziestką, a to…
– Mamo, wiem, kiedy mam urodziny! – parsknęła z irytacją Martyna. – I wiem dokładnie które! Nie wypytuje się o takie rzeczy, nie wiesz?!
Zdziwiła mnie jej złość. Kiedyś chętnie snuła rozważania na temat macierzyństwa. Pamiętam, jak wciągnęła mnie do sklepu dla dzieci, bo na wystawie stała prześliczna kołyska z baldachimem. A nawet nie miała jeszcze wtedy narzeczonego!
Wiem od koleżanek, które też mają dzieci w wieku mojej córki, że młodzi nie znoszą takich pytań. Siedziałam więc cicho przez kolejne miesiące, chociaż nie ukrywam, że serce podskakiwało mi za każdym razem, kiedy dzwoniła Martyna. Wciąż wierzyłam, że dzwoni, żeby przekazać wspaniałą wiadomość o tym, że będzie mamą. Ale życie potoczyło się inaczej.
Dziwię się, że nie zauważyłam, że coś było nie tak. Kiedy cofam się myślami w przeszłość, widzę, że Martyna miała jakieś zmartwienie, że jakby przygasła, ale wtedy myślałam, że to zwykłe problemy młodego małżeństwa. Wiadomo, życie nie dorasta do oczekiwań i człowiek jest rozczarowany małżeństwem. Ale nie sądziłam, że ten problem jest tak dramatyczny.
Martyna powiedziała mi o tym, gdy zdecydowali, by dłużej nie milczeć.
– Nie możemy mieć dzieci – powiedziała, najpierw z suchymi oczami, ale już po chwili płakała. – Błażej jest bezpłodny – dodała. – Nic nie da się zrobić… Kompletnie nic…
Przecież ty możesz mieć dzieci. Wystarczy dawca…
W pierwszej chwili… może to dziwne, ale no… odetchnęłam z ulgą. To nie moja córka nie mogła mieć dzieci, tylko zięć. Z nią wszystko było w porządku, co potwierdziła w ciągu kolejnych minut rozmowy.
– Więc ty możesz mieć dzieci – podsumowałam rozmowę. – To dobra wiadomość, prawda?
Spojrzała na mnie w taki sposób, jakbym właśnie strzeliła z łuku do jej ukochanego psa.
– Jaka dobra wiadomość?! Nie możemy mieć własnych dzieci! Co z tego, że ja mam zdrową macicę i jajniki? Jakie to ma, do cholery, znaczenie?! – zapytała oburzonym tonem.
Nie rozumiałam jej wściekłości. Przecież nie powiedziałam nic złego. Kiedy to kobieta absolutnie nie może zajść w ciążę, wiadomo, że to jest problem, ale tutaj było odwrotnie. Martyna była młoda, zdrowa i po prostu wystarczyłoby, żeby kto inny był ojcem, a mogłaby być mamą. Ale kiedy te słowa wybrzmiały, zrozumiałam, że ona patrzy na to inaczej.
– O czym ty mówisz, do cholery? Mam sobie znaleźć jakiegoś byczka rozpłodowego i zajść z nim w ciążę?! – zaczęła krzyczeć. – Czy może rozwieść się z Błażejem, co?
Nie chciałam, żeby denerwowała się jeszcze bardziej, bo już miała twarz zalaną łzami. Starałam się tylko wybronić swój punkt widzenia, że ona wciąż mogła zostać matką. Po tamtej rozmowie coś się między nami zepsuło. Córka zamknęła się w sobie, nie chciała ze mną rozmawiać na tematy inne niż przepisy kulinarne i program telewizyjny. W końcu znowu to ja zaczęłam temat:
– Kochanie, chciałabym wiedzieć, co u ciebie. Co u was – poprawiłam się.
– Złożyliśmy z Błażejem papiery adopcyjne – odpowiedziała bez żadnego owijania w bawełnę. – Czekamy na dalsze procedury.
Przyznam, że mnie zatkało. Adopcja? Przecież ona mogła mieć własne dzieci!
– Dlaczego tak patrzysz? – zapytała obronnym tonem. – Chcemy być rodzicami, a nie mamy możliwości. Adopcja to jedyne wyjście.
– Wcale nie jedyne! – zaprotestowałam odruchowo. – Myśleliście o dawcy nasienia? Błażej nie może cię pozbawiać szansy na bycie matką. Rozmawialiście o tym chociaż?
Naprawdę nie widziałam nic złego w tym, że szukałam rozwiązania, żeby Martyna mogła mieć swoje biologiczne dziecko. Nie chciałam przez to powiedzieć, że ma zdradzić męża. Przecież są banki nasienia, nawet celebrytki z nich korzystają. Ale córka dostała szału, kiedy to usłyszała. Zarzuciła mi, że sprowadzam wszystko do biologii i że prę do tego, żeby mieć biologicznego wnuka, a nie obchodzi mnie ich dramat.
Kiedy ode mnie wyszła, musiałam przyznać, że miała wiele racji. Tak, naprawdę chciałam mieć wnuka albo wnuczkę, które byłoby podobne do mojej córki, a może i trochę do mnie. Chciałam być prawdziwą babcią! Reakcja córki mnie zabolała. Zadzwoniłam do siostry, żeby się wyżalić. Ona miała czworo dzieci i siedmioro wnuków. Byłam przekonana, że kto jak kto, ale ona mnie zrozumie.
– Powiedziałaś jej, że ma mieć dziecko z kimś innym niż jej mąż? – niemal słyszałam, jak Jola kręci głową.
– Chcę być prawdziwą babcią i chcę, żeby Martyna była prawdziwą mamą – westchnęłam. – Oczywiście wiem, że adopcja to cudowna sprawa i w ogóle, ale przecież… No Jola, nie oszukujmy się, to będzie obce dziecko! Będzie mieć inne geny, nie wiadomo jakie obciążenia…
– Wiesz co? Weź ty przestań bredzić! – moja starsza siostra zawsze potrafiła mnie usadzić. – Lepiej się módl, żeby im to dziecko przyznali, bo nasi znajomi czekają już ósmy rok i nic. Myślisz, że to takie proste adoptować niemowlę? Wiesz, ile jest oczekujących par?
Tak szybko znaleziono dla nich niemowlę?
Wiem, że siostra chciała tylko uświadomić mi, że sam fakt, że znajdzie się dziecko dla Martyny i Błażeja, będzie błogosławieństwem, ale ja pomyślałam tylko, że to idiotyczne. Czekać osiem lat albo i więcej na adopcję, będąc zdrową i płodną?
– A co, jeśli oni się rozstaną? – zadałam siostrze pytanie, na które przecież nie znała odpowiedzi. – Co, jeśli nie doczekają się tego dziecka, ale się rozwiodą, kiedy ona będzie już po czterdziestce albo i lepiej? Ma trzydzieści cztery lata. Za dziesięć lat nie będzie mogła nawet pomarzyć o zajściu w ciążę. Nie uważasz, że to samolubne ze strony Błażeja, że nie pozwala jej zajść naturalnie w ciążę?
Ale Jola stała całkowicie po stronie siostrzenicy. Uważała, że Martyna podjęła właściwą decyzję, i nie nic dziwnego w tym, że skoro jej mąż nie może być tatą, to nie chce mieć dziecka z nikim innym. Ja się z tą decyzją nie umiałam pogodzić, ale dotarło do mnie, że jeśli nie chcę rujnować relacji z córką, muszę swoje poglądy zatrzymać dla siebie. Udawałam więc, że czekam na upragnioną wiadomość w sprawie adopcji, chociaż w głębi duszy – przyznaję to – miałam nadzieję, że Martyna i Błażej się rozstaną, a ona pozna kogoś, kto da jej własne dziecko.
Nie uważałam, by to czyniło mnie złą matką. Ja naprawdę chciałam jak najlepiej dla mojej córeczki!
Czas mijał, młodzi jeździli na jakieś spotkania, coś załatwiali, rozważali nawet adopcję za granicą, ale wieści wciąż nie było. Nie zadawałam pytań, bo wiedziałam, że przecież kiedy tylko pojawi się szansa na adopcję, Martyna od razu mi powie. Nie spodziewałam się jednak tego, co usłyszałam.
Córka zadzwoniła do mnie z samochodu. Krzyczała z ekscytacji.
– Mamo, mają dla nas dziecko! Właśnie zadzwonili! Jedziemy poznać naszego syna! Mamo, rozumiesz? Mamy syna!
W tym momencie Błażej jej przerwał, coś mówiąc, ale oddzwoniła po kwadransie, wciąż z samochodu. Przyznaję, że udzieliła mi się jej ekscytacja i chciałam wiedzieć, jakim cudem tak szybko, bo ledwie po trzech latach starań, dostali niemowlę, skoro tyle par czeka w kolejce.
– To nie jest niemowlę – powiedziała córka i poczułam ciężar w klatce piersiowej. – Nasz syn ma pięć i pół roku. Dopiero co jego ojciec w końcu zrzekł się praw. Przez te wszystkie lata nawet nie można było tego dziada znaleźć. Rozumiesz to, mamo? Jakim to trzeba być sukinsynem…
Mówiła dalej o okropnych rodzicach chłopca, którzy przez lata uniemożliwiali jego adopcję, a ja powstrzymywałam łzy. Prawie sześcioletnie dziecko? Przecież taki chłopiec już nigdy nie uzna ich za swoich rodziców. Zawsze będzie pamiętał dom dziecka i pewnie ciężkie przejścia. Nigdy nie będzie tak naprawdę „nasz”…
Chłopczyk miał na imię Jurek. Martyna zaprosiła mnie na następny dzień, bym przyjechała go poznać. Kupiłam jakąś grę dla dzieci i pojechałam jak na ścięcie. Strasznie się bałam, że będzie po mnie widać, jak ciężko mi z tym, że obce dziecko ma mnie nazywać „babcią”. Kiedy weszłam do domu córki i zięcia, żadne dziecko nie wybiegło mi naprzeciw. Straszliwie zdenerwowana weszłam do pokoju „dziecięcego”, który dopiero mieli w pośpiechu urządzić młodzi.
Jurek nie wyglądał na pięć i pół roku. Góra na cztery, a może i na mniej. Wiem to, bo najmłodsza wnuczka Joli miała wtedy cztery lata i była może nie wyższa, ale na pewno pełniejsza od tego chłopca.
– Kochanie, to moja mama – przedstawiła mnie Martyna, obejmując skulone na tapczanie dziecko. – Jest twoją babcią. Przywitasz się?
Ale chłopiec się nie ruszył, tylko przylgnął mocniej do Martyny. W tym momencie do pokoju wszedł Błażej i rzucił jakiś żart o przypalonej zupie. Nikt się nie roześmiał, napięcie było wręcz nieznośne.
– Mam dla ciebie prezent – powiedziałam łagodnie. – Rozpakujesz go?
Ale okazało się, że Jurek nie rozumie, do czego jest gra planszowa. W domu dziecka nikt z nim nie grał. Umiał bawić się samochodzikami i oglądać telewizję, to wszystko. Prawie nie mówił, komunikował się monosylabami. Na jedzenie patrzył podejrzliwie, jadł brzydko, krusząc i brudząc dookoła. Wyraźnie nie ufał Błażejowi, unikał nawet patrzenia na niego.
Mnie ignorował, za to przez cały czas wczepiał się w Martynę. Dosłownie wczepiał – trzymał się jej spodni, chciał jej non-stop siedzieć na kolanach, wodził za nią wzrokiem, kiedy robiła coś w kuchni.
To przeze mnie! Dlatego, że go nie akceptowałam!
Wyszłam stamtąd z rosnącą rozpaczą. Więc to dziecko miało być w naszej rodzinie już na zawsze? – pytałam sama siebie. Przecież z nim nie da się nawiązać nawet kontaktu wzrokowego! Ono zawsze będzie obce, spłoszone, wycofane i nieufne…
Mimo to bardzo się starałam, żeby Jurek mnie polubił. Umawiałam się z Martyną na spacery, żeby mógł się do mnie przyzwyczaić, kupowałam mu prezenty. To były normalne czasy, organizowano duże festyny, na które ludzie chodzili całymi rodzinami. Poszliśmy i my. Jurek już oswoił się z Błażejem, oczywiście nadal usiłować nie wypuszczać z rąk dłoni Martyny, nawet odpowiadał na moje pytania. Na festynie było kolorowo, tłoczno i głośno. Myślałam, że Jurek będzie się tam czuł niekomfortowo, ale wyraźnie był zachwycony tą feerią barw i dźwięków. Opychał się watą cukrową i gapił jak urzeczony na występy magika. To właśnie w trakcie występu Martyna nagle chwyciła mnie za ramię, a potem upadła na ziemię.
– Błażej! – zaczęłam krzyczeć do zięcia, który poszedł po coś do picia. – Na pomoc! Ludzie!
Martyna nie zasłabła, tylko straciła przytomność. Przez upiornie długie minuty nie otwierała oczu i kompletnie nie kontaktowała. Błażej przy niej klęczał, ktoś wezwał pomoc.
Dopiero kiedy lekarce udało się ocucić Martynę, zdałam sobie sprawę z tego, że Jurek zniknął.
Martyna leżała blada i ledwie przytomna, Błażej wymieniał lekarce jej leki i schorzenia, a ja zaczęłam najpierw się rozglądać, a potem biegać w panice za chłopcem.
– Przepraszam, nie widzieli państwo chłopczyka w czerwonej czapce? – pytałam ludzi przerażona.
Ktoś zaczął szukać ze mną, ktoś pobiegł do ochrony imprezy, jakaś kobieta rzuciła bezmyślnie, że tuż obok jest ruchliwa ulica, ale przecież byśmy słyszeli, gdyby doszło do wypadku.
Nagle poczułam, że to wszystko moja wina. Nie akceptowałam Jurka, zanim jeszcze usłyszałam jego imię. Nigdy nie nazwałam go wnukiem, nawet nie umiałam tak o nim pomyśleć. A przecież to tylko małe dziecko, które nie było winne temu, że nie jest moim biologicznym krewnym. Nagle poraziła mnie myśl, że przez tę całą moją nieakceptację adopcji wytworzyła się jakaś zła energia, która sprawiła, że Jurkowi stało się coś złego. Wyobraźnia podsuwała mi obraz chłopca potrąconego przez samochód albo wepchniętego do auta przez jakiegoś zboczeńca. Po moich policzkach płynęły łzy, kiedy wołałam „Jureczku, Jureczku!”.
I nagle… zobaczyłam go! Szedł za rękę z kobietą w stroju Łowiczanki. Najwyraźniej artystka z występującego gościnnie zespołu zainteresowała się samotnym dzieckiem i właśnie szła z nim w kierunku estrady, żeby poinformować o zagubieniu.
– Jureczku, kochanie! – krzyknęłam i puściłam się biegiem. – Niech pani zaczeka! To mój wnuk!
Łowiczanka odwróciła się i spojrzała na mnie z ulgą. Ale zaraz potem zerknęła czujnie na dziecko.
– To twoja babcia? – upewniła się.
Jurek nie odpowiedział, tylko pokiwał głową. A potem puścił jej rękę i do mnie podszedł. Odruchowo schyliłam się i wzięłam go na ręce, a on objął mnie drobnymi ramionkami. W tym momencie zmieniło się wszystko. Nagle dotarło do mnie, że to JEST mój wnuk i ja jestem jego babcią. Najprawdziwszą na świecie. Taką, która zawsze będzie go kochać, rozpieszczać, karmić sernikiem i usprawiedliwiać wszystkie jego wybryki przed rodzicami, „bo to tylko dziecko”. Tak jak wszystkie babcie świata.
Czytaj także:
„Wzięłam szybki ślub z Egipcjaninem. Wszystko było dobrze do chwili, gdy okazało się, że jestem w ciąży”
„Zmarła mi mama, zwolnili mnie z pracy, a mąż odszedł do ciężarnej kochanki. Moim ratunkiem było małżeństwo z rozsądku”
„Dopiero kiedy zachorowałem, zrozumiałem, że moja córka jest mi obca. Przegapiłem jej dzieciństwo w pogoni za kasą”