„Narzeczona marzy o ślubie jak z amerykańskiego filmu. Haruję na dwa etaty, żeby mogła mieć czekoladową fontannę”

facet fot. iStock by Getty Images, Moyo Studio
„W tym czasie bez pośpiechu powinniśmy pozałatwiać formalności i uzbierać fundusze na wesele naszych marzeń. A raczej marzeń Izy, a wiadomo, jak to jest z dziewczynami – chcą hucznie celebrować dzień, w którym wyjdą za mąż. No i zaczęły się schody”.
/ 20.07.2024 21:15
facet fot. iStock by Getty Images, Moyo Studio

Od paru miesięcy zaczęło się ze mną coś dziać. To było dla mnie zupełnie nowe uczucie. Zrobiłem się niespokojny, cały czas chodziłem podenerwowany. Bałem się dosłownie wszystkiego. Zupełnie jakby ktoś przestawił mi w mózgu jakiś przełącznik na tryb ciągłego stresu i niepokoju.

Wszystko miałem zaplanowane

Z całkiem dobrymi ocenami ukończyłem szkołę średnią, następnie poszedłem na studia. Po obronie magisterki rozpocząłem pracę w jednym z urzędów. Kilka prób stworzenia związku nie wypaliło, aż wreszcie spotkałem tę dziewczynę.

Postanowiliśmy być ze sobą na dobre i na złe. Jako początkujący urzędnik zarabiałem niewiele, więc żeby kupić pierścionek, odkładałem pieniądze przez parę miesięcy. Zależało mi na tym, aby nie był to byle jaki krążek, w końcu miał symbolizować naszą miłość do końca życia.

Miałem przekonanie, że Iza powie „tak”, ponieważ często poruszaliśmy ten temat. Postanowiliśmy wziąć ślub za trzy lata. W tym czasie bez pośpiechu powinniśmy pozałatwiać wszelkie formalności i uzbierać fundusze na wesele naszych marzeń. A raczej marzeń Izy, a wiadomo, jak to jest z dziewczynami – chcą hucznie celebrować dzień, w którym wyjdą za mąż. No i zaczęły się schody…

Moja narzeczona pracowała w szkole jako nauczycielka, a ja byłem urzędnikiem w skarbówce. Nasze pensje ledwo przekraczały najniższą krajową, więc nie mieliśmy za dużo kasy na odkładanie. Mimo to co miesiąc próbowaliśmy wrzucić parę stówek na osobne konto oszczędnościowe. Ciułaliśmy dosłownie na wszystkim, głównie na jedzeniu. Nie było szans na pójście do restauracji, baru, a nawet na zwykłą pizzę na mieście.

Oszczędzaliśmy na wszystkim

Kupowanie dań na wynos w robocie było wręcz karygodne, skoro kanapeczki dało się przygotować samodzielnie w mieszkaniu. Kluski z pieczarkami prześladowały mnie w snach, bo jadaliśmy je non stop. Podczas wizyty w supermarkecie moja partnerka zawsze zaczynała od działu z okazjami cenowymi, a dopiero potem wrzucaliśmy do wózka artykuły, które pasowały do tych w promocji.

Ani jedno piwko czy batonik nie miały prawa znaleźć się w koszyku, bo to niepotrzebne koszty. Wciąż słyszałem gadki o tym, że musimy bardziej uważać. Że powinniśmy odłożyć więcej kasy. Że musimy zrobić to czy tamto.

Koszty związane ze ślubem rosły w zastraszającym tempie, a tych parę stówek odłożonych co miesiąc – dzięki rezygnacji z lepszego neta, kupowaniu ciuchów z second-handów, żarciu prawie przeterminowanej żywności, tłuczeniu się wszędzie pieszo, odpuszczaniu sobie wypadów do kina czy teatru, książek, kosmetyków i całej reszty – nijak nie mogło ich pokryć, nawet przez trzy lata.

– Wiesz, przydałoby się dorobić do pensji – stwierdziła Iza i postanowiła dawać prywatne lekcje.

Poszło jej całkiem sprawnie, ponieważ hiszpański ponownie zyskał na popularności, więc prawie natychmiast znalazła grupę podopiecznych. Pomagała im przyswoić materiał potrzebny do egzaminu dojrzałości.

Dla mnie to nie było takie proste

Rozglądałem się za różnymi opcjami, aż w końcu zdecydowałem się dorabiać jako dostawca pizzy po godzinach. Dzięki temu na moim rachunku bankowym pojawiło się trochę więcej pieniędzy, co pozwoliło mi z nadzieją patrzeć w przyszłość. Pomyślałem, że może jakoś uda nam się związać koniec z końcem…

Właśnie wtedy Iza zaczęła snuć plany o macierzyństwie. Oczywiście dopiero po ślubie, ale nie chciała zbyt długo zwlekać, bo zależało jej, żeby nie zostać mamą znacznie po przekroczeniu trzydziestki. Twierdziła, że im później, tym większe ryzyko, więcej koniecznych badań i wyższe prawdopodobieństwo, że dziecko urodzi się z jakimiś schorzeniami…

Diabelski młyn nabrał jeszcze większego tempa. Już teraz musimy zatroszczyć się o nasze zdrowie, zrobić niezbędne badania i oszczędzać jeszcze więcej kasy, bo przecież wiadomo, że pojawienie się dzieciaka wiąże się z niemałymi kosztami.

Miałem dość

Jak twierdzą nasi znajomi z pociechami, to istna studnia bez dna! Oznacza to, że koniec z myśleniem o sobie i drobnych przyjemnościach, bo zawsze znajdą się jakieś dodatkowe zajęcia, rolki czy kolonie do opłacenia. No i do tego kasa na drobne wydatki dla dzieciaka, wyjazdy z klasą, komórka i komputer…

Przydałoby się też wziąć pożyczkę na własne cztery kąty, bo w końcu nie możemy się włóczyć z dzieckiem po wynajętych norach. Trzeba odłożyć na wkład do banku i odświeżenie lokum. Maluch powinien przecież dysponować własną przestrzenią. Czyli my musimy, musimy i ciągle tylko musimy…

W wieku dwudziestu siedmiu lat, dwa lata przed planowanym ślubem, nagle dotarło do mnie, że chyba wcale nie mam na to ochoty, że taki styl życia zupełnie mi nie odpowiada. Bez przerwy robię to, co podobno jest moim obowiązkiem, choć w rzeczywistości nie mam na to najmniejszej chęci.

Wciąż tylko wymagania i zobowiązania. Gdzie w tym wszystkim miejsce na moje własne życie? Na moją młodość? Na mnie samego? Kiedy wreszcie ktoś poklepie mnie po plecach i powie: „Dobra robota, Remek, zasłużyłeś na trochę luzu i rozrywki”?

Nie marzyłem o wiecznej balandze, nie byłem niefrasobliwym Piotrusiem Panem, ale od czasu do czasu chciałem po prostu się wyluzować i zrelaksować jak moi kumple w podobnym wieku.

A jak było u nas?

Żyliśmy jak seniorzy z marną rentą. Starość i tak była nieunikniona, ale po co fundować ją sobie już dzisiaj? Dręczyły mnie wyrzuty sumienia z tego powodu oraz dlatego, że wkładałem w to za mało wysiłku. Wiecznie coś powinienem, a ja nie dawałem rady, nie byłem w stanie, nie miałem już ochoty tak funkcjonować…

Dusiłem się od środka. Nie umiałem się skoncentrować na swojej robocie, popełniałem błędy zarówno w urzędzie skarbowym, jak i rozwożąc pizzę. Zmagałem się z bezsennością, a później wlokłem się do wieczora jak żywy trup.

Ciągle miałem obawy, że lada moment wyskoczy coś nowego, świeży pomysł albo następny zamysł, który dorzuci mi roboty. Bez końca dokładać i dokładać, aż w pewnym momencie nie dam rady tego udźwignąć i… kto wie. Może niebo runie mi na łeb?

Niekiedy myślałem, że tak byłoby korzystniej, bo w przeciwnym razie rzeczywistość nadal będzie wymagać ode mnie czegoś, zmuszać mnie do wysiłku, ciągle i ciągle, a Iza mimo to w żadnym wypadku nie będzie usatysfakcjonowana…

Wykończyło mnie to

Kumple z roboty zadzwonili po pogotowie, kiedy zacząłem się krztusić i łapać za klatkę piersiową. Totalnie mnie zmroziło, że jeszcze nie mam trzech dych na karku, a już rozłożył mnie atak serca. Harówka o mało mnie nie zabiła! Ale w szpitalu wyszło, że wszystkie badania są OK. Żaden zawał.

No dobra, może by się przydało trochę relaksu, zdrowszej żywności, może jakaś aktywność fizyczna? To skąd takie objawy? Odesłali mnie do psychiatry.

„Brakuje mi tylko tego” – pomyślałem sobie. Jednak podczas wizyty u lekarza, zręcznie nakłoniony do mówienia, wreszcie przyznałem na głos przed nim i przed sobą samym, że mam już dosyć takiej egzystencji, przerażają mnie kolejne lata, a na samą myśl o następnym dniu coś ściska mnie w środku. Usłyszałem wtedy poradę, że… do niczego nie jestem zmuszony.

– Jedyne, co pan musi, to oddychać, jeść, pić i chodzić do toalety. Żeby po prostu żyć. No i umrzeć oraz odprowadzać podatki, rzucę takim oklepanym żarcikiem nawiązującym do pana profesji – zażartował medyk. – I to wszystko. Czy skromniejsze przyjęcie sprawi, że wasza relacja małżeńska straci na znaczeniu? A jeśli dziecko urodzi się półtora roku później niż planowaliście, to będziecie je mniej kochać?

Lekarz miał rację

Gość zasypywał mnie gradem krępujących pytań, na które znałem odpowiedzi, ale bałem się przyznać, że taki właśnie styl życia by mi odpowiadał. Bez presji. W wolniejszym tempie. Nie pod dyktando jakiegoś wygórowanego, ambitnego planu.

Przepisał mi leki – na bezsenność, poranny niepokój i większy stres – które powinienem zażywać w razie potrzeby. To tyle. A nie, jeszcze zalecił szczerą pogawędkę z małżonką. To chyba był najtrudniejszy element całej terapii.

W końcu zebrałem się na odwagę. Gestem dłoni zaprosiłem Izę, by usiadła obok mnie na kanapie. Zanim zdążyłem zmienić zdanie, wyrzuciłem z siebie całą prawdę – o tym, co mnie frustruje i sprawia ból. Spodziewałem się, że będzie mi robić wyrzuty, rozpłacze się albo zrobi mi karczemną awanturę. W najgorszym wypadku rzuci we mnie tym drogim pierścionkiem zaręczynowym. Ale… Iza tylko mocno mnie objęła.

– Mój drogi głuptasie… Naprawdę musiało dojść do twojego załamania nerwowego, żebyś w końcu szczerze ze mną pogadał? Odpuśćmy sobie to całe wystawne wesele, w sumie możemy je olać. Myślisz, że ja też nie mam wszystkiego po dziurki w nosie? Mam, ale siedziałam cicho, bo przecież to ja nalegałam na ten ślub. No i nie chciałam sprawić ci zawodu, kiedy tak się przykładasz do wszystkiego… – machnęła ręką. – Jeśli chodzi o dziecko, to wolę być radosną mamą za jakiś czas niż samotną matką teraz, bo wykończony mąż i tata pójdzie po fajki i słuch po nim zaginie.

Rozumiała mnie

Poczułem, jak ogromny ciężar spada mi z serca – coś, czego nie doświadczyłem od wielu lat. W końcu udało nam się przeprowadzić szczerą, długą rozmowę i powiedzieć sobie o sprawach, które do tej pory trzymaliśmy głęboko w sobie. To nie stawiało nas w najlepszym świetle, że dopiero mój pobyt w szpitalu pomógł nam uświadomić sobie, co jest naprawdę ważne, ale jak to mówią – lepiej późno niż wcale.

Cztery miesiące po tamtej pamiętnej konwersacji stanęliśmy na ślubnym kobiercu. Świadkami tego wyjątkowego momentu było trzydzieści sześć osób, które później zaprosiliśmy na poczęstunek do lokalu nieopodal urzędu stanu cywilnego. Obyło się bez drogiego samochodu, grajków, czekoladowej fontanny i zabaw weselnych. Natomiast noc po ślubie spędziliśmy klasycznie.

Uzbierane fundusze przeznaczyliśmy na cudowny urlop. Nie szczędziliśmy na pysznych potrawach i napojach, nie żałowaliśmy kasy na atrakcje. Kiedy wróciliśmy, ruszyliśmy na „zwyczajne” sprawunki.

Odpuściliśmy sobie

Wciąż zerkamy na promocyjne regały – czemu nie? – jednak nie uzależniamy naszego menu i szafy od tego, na co tam trafimy. Wieczorami przesiadujemy w knajpie, sącząc piwo, lub w kinie, gdzie nie sprzeczamy się, czy to ma sens wydawać taką forsę na kukurydzę. No i nasza dieta nie składa się tylko z klusek lub pierogów.

Nie planujemy na razie powiększać rodziny o kolejnego członka. Aktualnie największym pragnieniem jest wycieczka na Islandię. Później pewnie będziemy musieli stawić czoła formalnościom związanym z zaciągnięciem kredytu na mieszkanie. Na ten moment jednak odpowiada nam nasza codzienność, w której nie musimy sobie ciągle czegoś odmawiać.

Remigiusz, 27 lat

Czytaj także: „Moja córunia zamiast lekarza, na męża wybrała obszarpańca. Jaką przyszłość zapewni jej biedny budowlaniec na etacie?” „Wdałam się w romans z żonatym, bo mówił, że jego małżeństwo to fikcja. Sypiał ze mną, a na obiadki wracał do domu" „Myślałem, że żona w domu tylko się obija. Doceniłem ją, gdy straciłem pracę i musiałem przejąć jej obowiązki”

Redakcja poleca

REKLAMA