Matka przez całe życie trzymała mnie pod kloszem, tak mocno, że ledwie łapałam oddech. Od kiedy sięgam pamięcią, towarzyszyło mi ciągłe zdenerwowanie. Ciągle się obawiałam, że ją zawiodę, że nie będę dość dobra w jej oczach.
Taty prawie nie było w domu, ciągle w pracy. Mama również harowała, ale przynajmniej ona pilnowała całego domu. W tamtym czasie my mieszkaliśmy na dole, a dziadkowie nad nami. I najbardziej zapamiętałam właśnie dziadka.
Miałam dziwne dzieciństwo
Jak pierwszy raz wsiadałam na rower, on darł się w niebogłosy: „No dalej, pedałuj!". A potem leciały kolejne okrzyki: „Ostrożnie, nie wywróć się, uważaj!". Uważaj, nie zapomnij, nie zgub. Jak jakaś pieprzona mantra. Nie od dziadka, ale od mamy. Czemu mi nie dała mi nauczyć się jeździć na łyżwach albo na nartach? Bo to też groziło niebezpieczeństwem. A ja chciałam spróbować swoich sił. Ale gdzie tam. Więc do dzisiaj nie ogarniam tych przeklętych łyżew.
Nie chodziłam do przedszkola, bo zajmowała się mną babcia. Gdy wyznałam jej, że nie chcę tam chodzić, zaakceptowała to, że będziemy razem w domu.
– Może lepiej, jak tu zostanie – stwierdzała, a potem razem zajmowałyśmy się pieczeniem lub czytała mi bajki.
Kłopot w tym, że kiedy rozpoczęłam edukację, lęk powrócił, ponieważ nie umiałam nawiązywać relacji z rówieśnikami, dogadać się z nimi. Miałam poczucie wyobcowania i bycia nie na swoim miejscu. Potem jakoś to poszło, oswoiłam się z sytuacją. Ludzie mnie lubili.
Matka cały czas miała na mnie wpływ
Zalążki buntu pojawiły się, gdy poszłam do ogólniaka. Bo co zrobiła moja kochana mamuśka, która uczyła tam polskiego? Otóż została wychowawczynią w mojej klasie. Rówieśnicy spoglądali na mnie jak na dziwadło, nikt nie chciał się ze mną kumplować, bo przecież na bank wszystko doniosę starej. Nic zatem zaskakującego, że ledwo zdałam maturę, a potem uciekłam do Warszawy.
Egzaminy na studia z filologii angielskiej poszły mi całkiem dobrze, ale zabrakło dla mnie miejsca. No to co mi zostało? No tak, polski. Jak ja tych studiów nienawidziłam! Jakoś przetrwałam te pięć lat, a potem następne.
W końcu miałam w miarę dobrą pracę i zaczynałam czuć, że jestem panią swojego losu. Nawet szykowałam się do ślubu. Nic z tego nie wyszło. Znów pretensje, znów krytyka. Nawet nie pamiętam, ile czasu spędziłam u psychoterapeuty, ale nie potrafiłam inaczej. Wiedziałam, że muszę przeciąć tę pępowinę, bo w przeciwnym razie po prostu się uduszę. Na moment się udało.
Nie pozwalała mi dorosnąć
Znowu się zakochałam, wyszłam za mąż, a potem zaszłam w ciążę. Urodziłam synka, któremu daliśmy na imię Mikołaj. Marzyłam, aby mama nie odwiedzała mnie w szpitalu, ale oczywiście zrobiła po swojemu. Kiedy tak leżałam obolała, spuchnięta, tuląc maleństwo, ona po prostu wparowała z balonem i górą kanapek, twierdząc, że "na bank głoduję". Od tego momentu było już tylko gorzej. Zjawiała się u nas, kiedy jej się podobało, robiła porządki, prała, zmywała naczynia i nosiła dziecko.
Wymarzona babcia? Niekoniecznie w moim przypadku. Miałam swoje sposoby i własne tempo działania. No pewnie, od czasu do czasu jakaś pomoc by się przydała, ale od tego miałam przecież Marcela, no i poza tym nie znosiłam, jak ktoś wtrącał się na chama i próbował uszczęśliwiać mnie na siłę.
Zostałam sama
Pewnego razu mój mąż oznajmił, że ma dość i bez żadnych ceregieli spakował manatki i wyszedł. Niby nie byliśmy pokłóceni, ale to już nie było to samo. Musiałam sama dać sobie radę z brzdącem, bez etatu, bo ciągle przebywałam na urlopie macierzyńskim. Rezultat? Ostra chandra, ogólnie bardzo ciężki czas. Nie było innego wyjścia, jak wrócić na stare śmieci do rodzinnego domu. Dobrze, że miałam tam swój spory pokój.
Zerknęłam na tarczę zegarka. Wpół do szóstej. Jak zwykle o tej porze. Popędziłam szybkim krokiem do kuchni, by przygotować synkowi mleko i posiłek na początek dnia. Maluch w tym czasie przesiadywał w swoim łóżeczku, wertując kolorową książeczkę i radośnie gaworząc. Ledwie zdążyłam skończyć, a tu nagle, nie minęło nawet trzydzieści minut, w drzwiach stanęła moja mama. Oczywiście weszła bez pukania, bo po co te ceregiele.
Chciałam chować dziecko po swojemu
– Wiesz co, może lepiej żeby on dziś został w domu i nie szedł do żłobka, jest taka plucha na zewnątrz, jeszcze się rozchoruje – przywitała mnie.
– Nie ma mowy, musi iść, koniec kropka – mruknęłam.
– Ale jaki jest sens, żeby szedł? Ja się nim przecież zaopiekuję. A do tego ugotuję zupę pomidorową…
– Chodzi o to, żeby miał kontakt z rówieśnikami. I może byś zaczęła w końcu pukać – warknęłam.
– Rób, jak uważasz! – oddaliła się z urazą.
No cóż, matka znowu odwaliła numer. Ciężka sprawa. Zrobiłam parę wdechów, ogarnęłam małego, zawiozłam go do żłobka i wzięłam się za robotę, którą na szczęście odzyskałam.
Zdenerwowała mnie
– Coś chcesz, żebym zrobiła? Może w czymś ci pomóc? – znowu trzasnęły drzwi.
– Na przykład co? – mocno zacisnęłam szczękę.
– No nie wiem, chyba mogłabym poodkurzać, pozmywać naczynia...
– Mamo, czy ja przypadkiem nie mam dwóch sprawnych rąk? Sama to ogarnę, tylko teraz akurat nie dam rady, bo muszę skończyć pilne zadanie.
– Jasne, ciągle tylko robota i robota – stanęła z rękami na biodrach. – A kto zadba o mieszkanie? Spójrz tylko, co się dzieje na tej wykładzinie!
– A co ma się wyprawiać? Są okruszki! Paprochy! Zapomniałaś już, jak to wygląda z małym dzieckiem w domu?
– Jak możesz? – niemal krzyknęła.
– Nie zniosę tego ani chwili dłużej! Mam już dosyć twojego wpadania do pokoju bez pukania. Proszę cię, abyś przestała przynosić małemu słodkości, a mimo to ciągle to robisz. Masz ciągłą potrzebę krytykowania wszystkiego, co robię. Ta zupa pomidorowa! Ciągłe przynoszenie jedzenia! Karmisz go, czym tylko zechcesz, tak jakbym ja nie potrafiła. Prowadzę życie takie, jakie prowadzę. Mam tu bałagan? To mój bałagan i tyle – w tym momencie byłam naprawdę zdenerwowana. – Pozwól mi wreszcie żyć po swojemu!
– Dobrze, dobrze, w takim razie radź sobie sama – i ponownie trzasnęła drzwiami.
Potrzebowałam się wygadać
W końcu nastał upragniony weekend. Mój syn wybrał się z wizytą do swojego ojca. Ja z kolei zabrałam się za porządki, odkurzyłam, pozmywałam naczynia, a na dokładkę zrobiłam jeszcze pranie. Jednak w sobotni wieczór poczułam, że coś jest nie tak. Zaczęły mnie nachodzić dreszcze i zalał pot. Dodatkowo dopadł mnie koszmarny ból głowy, a serce łomotało jak oszalałe.
Powiedziałam sobie "dosyć tego". Udało mi się dotrwać do rana, a po przebudzeniu wrzuciłam do torby kilka ubrań i wybrałam się do krewnych. Ciocia wraz z wujkiem powitali mnie bardzo serdecznie. Gdy wieczorem usiedliśmy razem przy stole, zaczęli zadawać mi pytania.
– Wszystko gra? – zainteresowała się ciotka Tereska.
– Niby tak. Synek rośnie zdrowy, dach nad głową też mam, a ojciec dziecka opiekuje się brzdącem, gdy tylko mu czas na to pozwala i kiedy jest taka potrzeba, ale mimo wszystko wciąż czuję, że coś jest nie tak– ledwo powstrzymałam łzy.
– Sama wynajmujesz mieszkanie?
– Nie, wróciłam do mamy.
– Rozumiem – odparła, wzdychając. – No i jak wam idzie? Dogadujecie się jakoś?
– Kiepsko nam to wychodzi – musiałam przyznać zgodnie z prawdą, ale wtedy już nie wytrzymałam i wszystko jej opowiedziałam.
Ciocia miała rację
– Musisz się odciąć – powiedziała stanowczo ciotka.
– Ale w jaki sposób? - zapytałam.
– Po prostu. Znaleźć sobie nowe lokum – odparła.
– Gdzie ja niby mam się podziać?
– Słuchaj, a może byś tak wynajęła jakieś mieszkanko niedaleko matki? Żebyś była w pobliżu, ale jednocześnie nie pod jednym dachem. Babcia czasem wpadnie w odwiedziny do wnusia, ty także będziesz mogła od czasu do czasu skoczyć na pyszną zupę pomidorową, ale w końcu będziesz miała własne cztery kąty i nikt nie będzie się do ciebie wpychał bez zaproszenia. Zastanów się nad tym na poważnie. Pępowina jest dobra, ale tylko do pewnego momentu – przecież nie bez powodu przecina się ją zaraz po urodzeniu dziecka. Musisz to zrobić przede wszystkim dla siebie, no i oczywiście dla swojego malucha. Jak ty będziesz się lepiej czuła, to i on będzie szczęśliwszy.
Podjęłam decyzję
Przez następnych parę tygodni toczyłam wewnętrzną walkę. Po wielu nieprzespanych nocach, w końcu stwierdziłam: "koniec z tym". Zaczęłam szukać w internecie, aż w końcu trafiłam na coś odpowiedniego. Dwupokojowe mieszkanko w niewielkiej odległości od mamy, a do tego w przystępnej cenie. Nie ukrywam, że widząc minę mamy, kiedy pewnego dnia pod dom zajechała ekipa od przeprowadzek, z trudem zachowałam powagę.
– O co chodzi? – spytała.
– Wyprowadzam się. Dziękuję za wszystko, co dla nas zrobiłaś, ale dłużej tak funkcjonować nie da rady. Nie przejmuj się jednak, będę gdzieś w pobliżu. W każdej chwili możesz mnie odwiedzić, tylko daj znać wcześniej.
Z ogromną radością zaczęłam urządzać nasze gniazdko. Synuś był zaskoczony i trochę musiał się przyzwyczaić. Mieszkam tu już od sześciu miesięcy. Mama, po etapie obrazy, przełamała się.
Zagląda do nas sporadycznie, a nawet udaje nam się prowadzić zwyczajne rozmowy. Co więcej, przestała zwracać uwagę na drobinki kurzu na wykładzinie. Istny cud! W okresie świątecznym naturalnie złożymy im wizytę, a właściwie przejdziemy się do nich na piechotę, jednak później powrócimy do własnego mieszkania. W końcu jestem niezależna i bardzo to sobie cenię.
Agata, 31 lat
Czytaj także: „Sprzątając garaż odkryłam, że mąż ma kochankę i dziecko. Warto było czekać na odpowiedni moment, by wyrównać rachunki”
„Ciągle drżałam o moją chorą córkę. Dzieciaki potrafią być okrutne, a ona jest taka wrażliwa"
„Gdy zaszłam w ciążę, on dał nogę. 45-latka z brzuchem bez faceta to jeszcze nie koniec świata, a jego nie chcę znać”