„Bogatym bachorom nie chciało się uczyć, więc korzystałem z tego. Żyłem jak król dzięki tym obibokom”

dorosły student w klasie fot. Adobe Stock, BullRun
„– Stary, no niezłe jaja. Co ty tu robisz? – roześmiał się. Zrobiło mi się gorąco: jak siebie znam, pewnie zaczerwieniłem się jak sztubak. Że też musiał to być akurat Tomek! Nie mówiłem moim kumplom, gdzie pracuję, bo wiedziałem, że będą się ze mnie nabijać: takie miejsce to obciach. Ale Tomek to opcja najgorsza”.
/ 06.06.2023 11:15
dorosły student w klasie fot. Adobe Stock, BullRun

Matematyczka z mojego liceum zawsze powtarzała, że łebski ze mnie chłopak i daleko zajdę. Jednak gdyby zobaczyła, jak wykorzystałem swoje zdolności, nie byłaby ze mnie dumna…
Rzeczywiście zawsze byłem dobry z przedmiotów ścisłych. Do najlepszego liceum w okolicy dostałem się bez problemu, bo pod koniec gimnazjum zostałem laureatem ogólnopolskiego konkursu matematycznego. Od zawsze fascynowały mnie liczby, równania, łamigłówki.
Po maturze poszedłem na Politechnikę Warszawską. Na bardzo oblegany i trudny kierunek – telekomunikację.

Przyjechałem do stolicy z małego miasteczka. Wszystko mnie przerażało. Nie umiałem poruszać się w wielkim mieście, bałem się, że nie poradzę sobie na uczelni, nie miałem tu żadnych znajomych i co najgorsze, nie miałem też pieniędzy. Rodzice uczciwie powiedzieli, że bardzo by chcieli mnie wykształcić, bo wiedzą, że jestem zdolny, ale nie stać ich na utrzymanie syna w Warszawie. Miałem do wyboru – albo zostać w rodzinnym mieście i studiować w jakiejś małej szkółce, do której mógłbym dojeżdżać z domu, albo wziąć sprawy w swoje ręce i rzucić się na głęboką wodę.

Wybrałem to drugie. Czułem, że nie ryzykując, zaprzepaszczę swoją szansę i zostanę na zawsze w tej mieścinie, klepiąc biedę jak wszyscy. Zaciągnąłem kredyt studencki, załatwiłem akademik z dofinansowaniem i zamierzałem znaleźć dorywczą pracę na weekendy.

Rzeczywistość okazała się jednak trudniejsza. Całe dnie spędzałem na uczelni, weekendy poświęcając na przygotowanie się do zajęć. Miałem mnóstwo nauki, a opowieści o szalonym życiu nocnym studenckiej braci i nieustających imprezach w akademiku pozostawały w sferze moich marzeń.

Jedynym plusem tej sytuacji było to, że faktycznie wydawałem mało pieniędzy. Nigdzie nie wychodziłem, a zaopatrując się w jedzenie w tanich marketach, jakoś dobrnąłem do wakacji.

Wstydziłem się pracy w fastfoodzie

Na drugim roku miałem już dość takiej wegetacji. Najgorsze było już za mną – na uczelni wyrobiłem sobie opinię prymusa, więc z profesorami dobrze żyłem. Zacząłem rozglądać się za możliwością poprawienia swojego bytu, czyli za jakąś pracą.

Najpierw zaczepiłem się na weekendowych dyżurach w firmie telemarketingowej. Sprzedawałem przez telefon książki. Ale stawki były złodziejskie, poza tym nie wypłacali wynagrodzenia w terminie.

Zrezygnowałem. W końcu wylądowałem w popularnej fastfoodowej restauracji na wieczornych zmianach. Było ciężko, lecz przynajmniej miałem za co czasem zabawić się w weekend z kolegami.

Któregoś wieczoru, gdy stałem przy kasie, podszedł do lady właśnie jeden z moich kumpli.

 Stary, no niezłe jaja. Co ty tu robisz? – roześmiał się.

Zrobiło mi się gorąco: jak siebie znam, pewnie zaczerwieniłem się jak sztubak. Że też musiał to być akurat Tomek! Nie mówiłem moim kumplom, gdzie pracuję, bo wiedziałem, że będą się ze mnie nabijać: takie miejsce to obciach. Ale Tomek to opcja najgorsza. Nie mieszkał w akademiku, wynajmował kawalerkę w centrum Warszawy. Byłem pewien, że ma bogatych rodziców, którzy spełniają wszystkie zachcianki syneczka.

– No wiesz… – zacząłem. – Ja tu pracuję od niedawna i tylko na chwilę. Możesz nie mówić chłopakom? – zapytałem zmieszany.

– Spoko – uśmiechnął się Tomek. – Dla mnie to luz.

Zabrał zamówienie z tacyi poszedł do stolika. A późnym wieczorem do mnie zadzwonił.

– Krzysiek, mam nadzieję, że się nie obraziłeś – usłyszałem.

– Nie chciałem cię urazić. Zdziwiłem się tylko, że chcesz pracować w takim miejscu.

– No wiesz, nie każdy ma ustawionych rodziców i wszystko podane na tacy – odciąłem się.

– Faktycznie, nie każdy. Ja też nie mam. Ale inteligentni ludzie powinni wykorzystywać swoje zdolności, a nie dawać się wykorzystywać. Pogadamy jutro.

Tomek nie pochodził z bogatej rodziny. Dostawał na utrzymanie jakieś 500 złotych. Miał jednak dochodowy interes. Okazało się, że zarówno on, jak i jeszcze kilku moich kumpli dzięki takiej działalności dobrze prosperuje. Że to takie popularne i że nikt w naszym gronie się z tym nie kryje.

To miał być prosty i bezpieczny interes

Tomek od roku zdawał egzaminy pisemne za innych studentów na różnych uczelniach… Najpierw w internecie, na różnych forach studenckich podawał swoją ofertę. Zgłaszali się do niego bogaci studenci z prywatnych szkół, którym w głowie była zabawa, a nie nauka. Zlecali mu konkretny egzamin z przedmiotów ścisłych, dawali materiały do przygotowania się. Gdy przychodziła sesja, Tomek potrafił zdać nawet siedem takich testów!

To dziecinnie proste i bezpieczne – tak twierdził Tomek. Na mniej znanych prywatnych uczelniach, na których w gruncie rzeczy chodziło tylko o to, by student płacił wysokie czesne, wykładowcy prawie nie znają swoich uczniów. Tam normą jest pojawianie się tylko na zaliczeniach. Wystarczyło więc nauczyć się, przyjść, zdać i zgarnąć ładną sumkę. Warunek był jeden: absolutnie nie wolno było ściągać! W razie przyłapania oprócz zawalonego egzaminu można było łatwo zostać zdemaskowanym.

Włosy stanęły mi dęba na głowie, gdy wysłuchałem opowieści Tomka. Oprócz tego, że to wszystko było szalenie ryzykowne, to jeszcze z gruntu nieetyczne. To jest przecież czyste fałszerstwo! Za takie coś grozi więzienie! Powiedziałem o swoich wątpliwościach kumplowi.

– Stary, kto by się tym przejmował – uspokoił mnie. – To jest patent wypróbowany. Bogatym gówniarzom nie chce się uczyć.

– No ale oszukiwanie?!

– To już ich problem… Dla nas ważne jest to, że można nieźle zarobić i mało się narobić. Nie musisz się wiele uczyć. To, czego wymagają od nich na tych studiach, my musieliśmy mieć w jednym palcu na egzaminach wstępnych. No, chyba że będąc najlepszym studentem na roku, wolisz podawać hamburgery za jakieś marne grosze.

Wjechał mi tym na ambicję, lecz nadal miałem mnóstwo wątpliwości. Złamałem się dopiero po miesiącu, kiedy przy wypłacie okazało się, że potrącili mi dziesięć procent pensji za jednorazowe spóźnienie. Nie dość, że człowiek harował jak wół, to jeszcze go okradali!

Wieczorem zagaiłem temat na jednym forum internetowym. To było tuż przed świętami Bożego Narodzenia, czyli miesiąc przed sesją zimową. Nie spodziewałem się takiego odzewu. Moje konto mailowe dosłownie pękało w szwach! Ci młodzi ludzie byli naprawdę bezczelni…

Ja zakuwałem tygodniami do swoich egzaminów, a oni tylko dawali kasę i nic ich nie obchodziło. Niczego się nie bali. Szczytem bezczelności było to, co napisała do mnie jedna dziewczyna. Twierdziła, że na jej egzaminie będzie ponad 100 osób, że to zbiorówka, na której nikt nikogo nie sprawdzi, więc nawet płeć nie ma znaczenia! Oczywiście odmówiłem, ale wiedziałem już, z jakim typem studentów mam do czynienia.

Zamknij się, bo mnie wydasz!

Przed pierwszym cudzym egzaminem bałem się jak przed żadnym swoim. Kiedy dostałem test z zadaniami, chciałem jak najszybciej wybiec z sali. Okazało się, że moje obawy były zupełnie niepotrzebne. Poszło jak z płatka. Pilnowali nas jacyś młodzi doktoranci. Nikt nikogo nie wylegitymował. Zadania były banalne. Mogłem pójść bez przygotowania!

W tamtej sesji zarobiłem prawie cztery tysiące złotych. To był majątek! Nigdy nie miałem
w ręce tyle pieniędzy. Zaszaleliśmy z kolegami w klubach. Później też szło nieźle. Wprawdzie trzeba było czekać do sesji letniej, ale reperowałem swój budżet, pisząc prace zaliczeniowe następnym leniom. Sporo pieniędzy zostało mi też z zimowych żniw. Tak to nazywaliśmy. Sesja to nie był już stres naszych egzaminów. To były urodzajne żniwa.

Mijały kolejne semestry, lata. Ja byłem już na czwartym roku i żyłem sobie jak król. Wynajmowałem komfortowe mieszkanie. Mogłem sobie pozwolić na drogie ciuchy, zabawy. Byłem zrelaksowany, co przekładało się też na niezłe wyniki w moim indeksie.

Jak to zwykle bywa, krach nastąpił w najmniej oczekiwanym momencie. Pod koniec pewnej sesji letniej. Za trzy dni miałem lecieć w podróż życia do Hiszpanii. Zawsze o tym marzyłem, w końcu było mnie stać. Swoje egzaminy udało mi się przełożyć na wrzesień. Został mi tylko ten ostatni „na lewo”. Zdawałem już w tej szkole co najmniej dwa razy. Szedłem całkowicie wyluzowany. To był egzamin z logiki.

Jak dla mnie, na poziomie maturalnym. Zdawali studenci z całego roku. Takie egzaminy nazywaliśmy spędami. Panuje na nich zwykle wielkie zamieszanie i nikt nikogo się nie czepia.

Wszedłem do sali prawie jako ostatni. Załatwiałem jeszcze ostatnie sprawy przed wyjazdem i omal nie spóźniłem się na uczelnię. Aula pękała w szwach.

Jakaś sympatycznie uśmiechająca się brunetka zdjęła torbę z krzesła obok i ustąpiła mi miejsca. Zajęła je komuś, ale stwierdziła, że chyba zrezygnował. Odetchnąłem z ulgą. Dostaliśmy arkusze. Zgodnie z zasadą w lewym górnym rogu trzeba było wpisać numer indeksu. Zacząłem szukać po kieszeniach kartki z numerem mojego zleceniodawcy. Szybko nasmarowałem go na karcie i już zabierałem się za rozwiązywanie zadań, gdy ta dziewczyna obok powiedziała stanowczo za głośno:

– Hej, twój numer indeksu zaczyna się na 3? To znaczy, że musisz być z mojego roku! Myślałam, że powtarzasz egzamin, bo nie znam cię nawet z widzenia. Gdzie się podziewałeś?

Zamarłem. Co ta idiotka robi? Niech się zamknie, zamilknie! Zaraz zrobi się zamieszanie.

– Co tam się dzieje? – rozległ się głos z przodu auli.

Zobaczyłem zbliżającą się postać wykładowcy i omal nie stanęło mi serce z przerażenia.

– Chcą państwo wcześniej zakończyć egzamin?! – to zabrzmiało jak groźba, nie pytanie.

– Nie, bardzo przepraszam – zaczęła usprawiedliwiać się moja sąsiadka. – To wszystko moja wina. Nie ściągaliśmy, przysięgam. Zapytałam tylko kolegę o numer indeksu, bo ma podobny do mojego, a nie wiedziałam, że jest z naszego roku…

Wykładowca spojrzał na mnie podejrzliwym wzrokiem. Przez dłuższą chwilę nic nie mówił. W końcu zerknął na mój arkusz i powiedział:

 Ja też pana nie kojarzę. Proszę pokazać indeks albo legitymację studencką.

Poczułem się tak, jakby rozstąpiła się pode mną ziemia i zaraz miała pochłonąć mnie jakaś czarna siła. Całe życie przeleciało mi przed oczami. Zupełnie nie wiedziałem, co robić. Przecież oni mogli wezwać policję!

– Nie mam przy sobie dokumentów – starałem się, żeby mój głos brzmiał pewnie, ale drżał
i zdradzał moje zdenerwowanie.

– Jak się pan nazywa? – zapytał wykładowca.

Podałem imię i nazwisko chłopaka, za którego miałem zdawać.

– Kamil? A czy ktoś może to potwierdzić? Nie ma pan żadnego dokumentu przy sobie… – zastanowił się facet.

– Ja mogę potwierdzić – odezwał się z sali męski głos.

Odwróciłem się. Nigdy nie widziałem tego chłopaka!

– To Kamil. Jest z mojej grupy. Stary, musisz częściej pojawiać się na wykładach, bo nie jest dobrze, skoro nawet prowadzący cię nie rozpoznaje.

– Panie profesorze, to Kamil. Znamy go – zawtórowała jakaś drobna blondynka. – Proszę mu odpuścić… Indeks doniesie, jak będzie pan dawał wpisy.

Profesor popatrzył na mnie z wyraźną niechęcią, chwilę się zawahał, lecz oddał mi arkusz.

– Niech pan pisze. Ale na drugi raz proszę mieć przy sobie dokumenty. I pojawiać się częściej! Jestem pewien, że oblałem ten egzamin. Nigdy więcej nie spotkałem Kamila. Przelałem mu tylko na konto pieniądze, które zapłacił mi z góry.

Gdy profesor wrócił na miejsce, przez pół godziny siedziałem zlany potem i nie mogłem rozwiązać najprostszego zadania. Cyfry tańczyły mi przed oczami, a ja wciąż myślałem o tym, jak bardzo byłem głupi. Jak mogłem ryzykować tak wiele?!

Koniec. Niech lenie radzą sobie same

Gdybym wtedy wpadł, moja kariera studenta byłaby skończona. Mogłem trafić do więzienia, a na pewno wyleciałbym z uczelni z wilczym biletem. Cała moja praca, nauka poszłyby na marne. Na zawsze miałbym czarny wpis w papierach.

Ocalałem dzięki temu nieznajomemu chłopakowi. Okazało się, że był to kolega Kamila. Wiedział, że ten od czasu do czasu opłaca sobie „zdawacza”. Po prostu krył kumpla…

Po tamtym incydencie zacząłem szukać sobie uczciwej pracy. Przez pół roku nic nie mogłem znaleźć. Musiałem nawet przenieść się z wygodnego mieszkanka do obskurnego akademika.

Wolałem to niż nielegalny biznes.

Tuż przed obroną dyplomu dostałem atrakcyjną propozycję. Stanąłem nogi. Do dziś wiedzie mi się nieźle. Gdybym nie wycofał się w porę… Dobrze, że los dał mi takie ostrzeżenie.

Czytaj także:„Moja 18-letnia córka spotyka się z facetem przed 30-stką. Jestem przerażona. Co taki dorosły facet może robić ze smarkulą?”„Mąż sprowadzał do domu tabuny ludzi i oczekiwał, że będę ich obsługiwać jak gosposia. Gdy odmawiałam, robił mi awanturꔄMój syn mnie okradał. Ten tłumok zrujnował biznes, na który pracowałem całe życie. Na starość nie mam co włożyć do garnka”„Moja siostra terroryzuje całą rodzinę. Mąż się jej boi, a córka od niej ucieka. Chciałam im pomóc, ale zaczęła mi grozić”

Redakcja poleca

REKLAMA