„Myślałam, że na stare lata udało mi się złapać niezłą partię. Boski żigolo tylko udawał, że ma kasę”

zmartwiona kobieta fot. Adobe Stock, spaxiax
„Długo nie czułam, że coś jest nie tak. Ale od naszego pierwszego spotkania w sanatorium minęło już sporo czasu, a Ryszard ani razu nie zaprosił mnie do siebie. Nie przedstawił mi też córki, zięcia i wnuków ani nikogo ze swoich znajomych”.
/ 13.05.2024 18:30
zmartwiona kobieta fot. Adobe Stock, spaxiax

Nie miałam łatwego życia. Od zawsze konieczność utrzymania rodziny leżała namoich barkach. Kiedy poznałam Ryśka, myślałam, że wreszcie trafiłam na kogoś, kto rozwinie pode mną poduszkę bezpieczeństwa. Niestety, myliłam się

Synowie wysłali mnie do sanatorium

Ryszarda poznałam podczas pobytu w sanatorium. Jesienią w drodze do sklepu niefortunnie się przewróciłam i złamałam nogę w dwóch miejscach. W przychodni zapakowali mi ją w gips i kazali się oszczędzać.

– Spokojnie pani Zosiu – powiedziała znajoma pielęgniarka. – To rutynowe pęknięcie, w miarę szybko powinna pani dojść do siebie.

Niestety, jej słowa nie okazały się prorocze. Przekroczyłam już sześćdziesiątkę, z moim zdrowiem nie najlepiej, dlatego okazało się, że kości wcale nie chcą zrastać się tak szybko i dobrze jak u młodych. W efekcie, po zdjęciu gipsu, nadal nieco utykałam. Dostałam skierowanie na rehabilitację, ale terminy na NFZ były naprawdę odległe. Na szczęście moi dwaj synowie stanęli na wysokości zadania i dorzucili mi parę groszy, żebym mogła wykupić pobyt i prywatne zabiegi.

– Ty całe życie o nas dbałaś. Teraz czas na nas – powiedział Zbyszek, gdy krygowałam się przed takim prezentem.

W końcu ustąpiłam i wyruszyłam w podróż do pięknej miejscowości uzdrowiskowej z widokiem na góry. Pokój dzieliłam z Jadzią – żwawą sześćdziesięciolatką. Koleżanka była niemal moją rówieśniczką, ale energii i pewności siebie to ja mogłabym pozazdrościć jej nawet dobrych trzydzieści lat temu. Jadwiga szybko poznała całe uzdrowisko i wypełniła nasz czas wolny spacerami, wyjściami na kawę i ciasto do pobliskiej kawiarni, wycieczkami oraz wieczorkami tanecznymi. Na te ostatnie wcale nie miałam ochoty, ale znajoma szybko przekonała mnie, że nie warto siedzieć w pokoju i się nudzić.

– Swoje lata już mamy, całe życie ciężko i uczciwie pracowałyśmy. Teraz czas, żeby zrobić coś dla siebie – puściła do mnie oko i zaczęła grzebać w szafie w poszukiwaniu eleganckiej sukienki, którą mogłabym założyć na tańce.

Ryśka poznałam na tańcach

To właśnie podczas tego wieczorku poznałam Ryśka. Szczupły brunet przed siedemdziesiątką zrobił na mnie naprawdę wrażenie. Prezentował się tak dobrze, że początkowo nie mogłam uwierzyć, że jest pięć lat starszy ode mnie. Myślałam, że zainteresował się Jadzią. W końcu to koleżanka zawsze była duszą towarzystwa. Roześmiana, z gustownie przyciętymi pasemkami i mocnym makijażem robiła na wszystkich świetne wrażenie. Ale Ryszard wyraźnie adorował mnie, a nie moją przebojową towarzyszkę. Przynosił mi drinki, podtykał wyszukane smakołyki, prosił do tańca, sypał dowcipami.

Tego wieczoru bawiłam się tak dobrze jak chyba nigdy w życiu. Rysiek potrafił prawić komplementy kobiecie i sprawić, że nawet największy Kopciuszek poczuje się niczym prawdziwa królowa balu. A przy tym był bardzo swobodny i w jego towarzystwie nie czułam żadnego skrępowania. Ba, wydawało mi się jakbyśmy znali się od bardzo dawna. Po zakończeniu imprezy poprosił o mój numer telefonu i wszyscy wróciliśmy do swoich pokoi. Myślałam, że to koniec mojej przygody.

Rano okazało się, że moja własna bajka dalej trwała. Mój wczorajszy towarzysz usiadł przy naszym stoliku w stołówce, a później zaprosił na spacer do parku. Zaczęliśmy spotykać się codziennie. Przestałam skupiać się jedynie na swoim zdrowiu. Kolejne zabiegi, ćwiczenia z rehabilitantem, masaże i basen przestały być najważniejsze. Czekałam na chwile spędzane z Ryśkiem.

Poczułam się jakbym znowu miała dwadzieścia lat, była beztroska i bardzo zakochana. Tak, szybko doszłam do wniosku, że zakochałam się w tym szczerym, zabawnym i pełnym szalonych pomysłów mężczyźnie. Do tego zauważyłam, że moja sympatia ma naprawę duży gest. Zapraszał mnie do pobliskich restauracji, gdzie ceny były nie na moją kieszeń. Kupował bukiety kwiatów podczas spacerów, wręczał drobne upominki, nie żałował na pamiątki sprzedawane na uzdrowiskowych straganach.

Gdy okazało się, że mieszkamy zaledwie czterdzieści kilometrów od siebie, byłam wniebowzięta. Nie dość, że poznałam człowieka, z którym doskonale się rozumiem, to jeszcze mam szansę nieco poprawić swój wdowi los. Tak, wiem, że do brzmi nieco interesownie. Za mąż wyszłam młodo. Ledwie skończyłam osiemnaście lat, gdy okazało się, że jestem w ciąży. W tamtych latach panna z dzieckiem nadal była powodem wstydu dla rodziny, dlatego przyjęłam pierścionek i wzięłam szybki ślub z Bogdanem. Moje małżeństwo nie było jednak udane. Mąż nie garnął się do pracy i nie zależało mu, aby poprawić byt rodziny.

Myślałam, że trafiłam na dobrą partię

Urodziłam Zbyszka, a później Grześka. Szybko jednak musiałam wrócić do pracy, bo Bogdan nie był w stanie utrzymać naszej czwórki. Zaczął popijać, co nie podobało się jego pracodawcom. Raz miał jakieś zajęcie, innym razem siedział na bezrobociu. Z czasem, co zarobił i tak zaczął przepijać. Dobrze, że mieszkaliśmy wtedy z teściową, która była spokojną i naprawdę uczciwą kobietą.

– Ty wróć Zosiu do pracy, ja zajmę się wnukami. Źle wychowałam tego mojego ancymona, oj źle. Ale postaram się ci pomóc na tyle, na ile starczy mi sił – powiedziała pewnego dnia teściowa.

I tak przez długie lata ciężko pracowałam w zakładzie fryzjerskim, biorąc wszystkie nadgodziny, jakie się tylko dało. Chłopcy rośli, potrzebowali nowych butów, ubrań do szkoły, podręczników. Mojego męża niewiele obchodziły nasze wydatki, dlatego musiałam sama zabiegać o byt rodziny. W weekendy i święta czesałam znajome, upinałam im włosy na rodzinne imprezy, podcinałam grzywki ich mężom i dzieciom. Byle do portfela wpadł jakiś dodatkowy grosz.

Ani się obejrzałam, gdy dzieci dorosły i założyły własne rodziny, a ja zostałam wdową. Powiem szczerze, że po mężu nie płakałam. Przez to, co z nim całe życie przeszłam, poczułam chyba ulgę, gdy odszedł. Koniec awantur, wysłuchiwania jego kroków, wstydu przed sąsiadami, że znowu wraca pijany.

Poznanie Ryszarda potraktowałam jako dar od losu. Wreszcie, po tylu latach ciężkiego życia, miałam szansę na odrobinę spokoju. Wydawało mi się, że na stare lata złapałam dobrą partię, bo zaczęliśmy utrzymywać relacje po powrocie z sanatorium. Rysiek opowiadał, że ma duże oszczędności.

– Przez lata prowadziłem firmę, dorobiłem się naprawdę ładnego majątku – mówił. – Żona umarła kilka lat temu, córka jest już dorosła i ma swoje sprawy. Ja zostałem sam w dużym domu z ogrodem, a pieniądze na koncie nie zastąpią mi bliskiej osoby, z którą mógłbym jeść wspólne śniadania i dzielić codzienne życie – w jego słowach wyczuwałam samotność.

Dałam się nabrać

Szybko przedstawiłam go synom, synowym i wnukom, zaczęłam zapraszać na nasze niedzielne obiady. Długo nie czułam, że coś jest nie tak. Ale od naszego pierwszego spotkania w sanatorium minęło już sporo czasu, a Ryszard ani razu nie zaprosił mnie do siebie. Nie przedstawił mi też córki, zięcia i wnuków ani nikogo ze swoich znajomych.

Zawsze przyjeżdżał na weekendy do mojego mieszkania. W końcu nie wytrzymałam i zapytałam, czy następnym razem moglibyśmy spotkać się u niego.

– Słuchaj, u mnie właśnie jest remont. Wiesz, wszędzie farby, szpachle. Robotnicy rozgrzebali cały salon, skuli płytki w łazience. Zaproszę cię innym razem – mówił niby z pewnością siebie, ale czułam, że coś kręci.

Czas mijał, Ryszard nie wracał do naszej rozmowy, a ja tak bardzo miałam ochotę zobaczyć jak mieszka. U mnie były tylko dwa pokoje na trzecim piętrze. On mieszkał ponoć w przestronnym domu z pięknym ogrodem i naprawdę miałam ochotę spędzić weekend na świeżym powietrzu. Wypić kawę w otoczeniu kwiatów, poopalać się, zorganizować grilla. Mój mężczyzna jednak w ogóle tego nie rozumiał.

Po kolejnych unikach dotyczących zaproszenia do siebie, postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. Namówiłam koleżankę i jej męża, żebyśmy jechali za Ryszardem. Do mojego miasta zawsze przyjeżdżał pociągiem, twierdząc, że tak jest wygodniej niż tłuc się własnym samochodem.
Kupiliśmy bilety i zaczęliśmy operację śledzenia Ryśka. Na miejscu wyszedł z dworca i spacerkiem udał się w stronę centrum miasta. W końcu wszedł do jednego z szarych wieżowców, który czasy świetności miał już dawno za sobą.

– I co teraz? Jak go znajdziemy? – zapytała Danusia.

Postanowiłam zaryzykować i zapukałam do pierwszych drzwi obok windy z pytaniem, czy nie znają Ryszarda O. Miałam niebywałe szczęście.

– Tak, to sąsiad z siódmego piętra. Czasami wyprowadza mi Fafika, gdy akurat nie mam siły wyjść z nim na spacer – powiedziała uśmiechnięta staruszka. – Mieszka pod trzydzieści siedem. A panie to kto? – nagle chyba przestraszyła się swojej szczerości w obawie przed jakimś oszustwem.

– Znajome jego córki – odpowiedziałam prędko i podziękowałam za pomoc.

Mój amant nie ma grosza przy duszy

Co się okazało? Ryszard rzeczywiście był wdowcem i kiedyś prowadził własną firmę. Tyle że jego sklep nie wytrzymał konkurencji marketów i upadł, zostawiając go w długach. Na rachunki wszedł mu komornik, dlatego był zmuszony sprzedać rodzinny dom, aby ratować, co się dało. Za uzyskane pieniądze spłacił długi i zostało mu jedynie na zakup niewielkiej kawalerki ze ślepą kuchnią w tym wieżowcu.

– Wiesz, wstydziłem się przed tobą swojej sytuacji – powiedział, gdy w końcu zapukałam do niego i nie dałam zatrzasnąć sobie drzwi przed nosem. – W sanatorium udawałem, że mam gest, bo tak byłem zawsze nauczony. Później nie wiedziałem, jak się wyplątać ze swoich kłamstw. Myślałem, że mnie szybko pogonisz, gdy poznasz prawdę.

Nie, nie złapałam na starość dobrej partii. Ryszard utrzymuje się z niewielkiej emerytury, podobnie jak ja. Ale poznałam człowieka, z którym chcę spędzić kolejne lata. Rysiu niedługo przenosi się do mnie, a jego kawalerkę wynajmiemy studentce zaprzyjaźnionej z jego wnuczką. Może nie będą dane nam podróże, wyjścia do drogich restauracji i nieliczenie się z pieniędzmi. Ale jesteśmy ze sobą naprawdę szczęśliwi i to najbardziej się liczy.

Zofia, 63 lata

Czytaj także:
„Synowa traktuje syna jak bankomat. Żal mi go, bo zrezygnował z marzeń, by spełniać jej zachcianki”
„Mąż twierdzi, że za bardzo stroję się do pracy. Myśli, że każdy facet próbuje zaciągnąć mnie do łóżka”
„Wyśniona synowa ukradła mojej teściowej męża. Uwielbiała tę jędzę, a mnie ledwo znosiła. Teraz sama jest sobie winna”

Redakcja poleca

REKLAMA