„Myślałam, że mam problemy w życiu, dopóki nie poznałam tej kobiety. Wreszcie doceniłam to, co mam”

zmartwiona kobieta fot. Getty Images, Morten Falch Sortland
„Czułam się jak w jakimś filmie. Stąpałam po trzeszczącej podłodze z dziurami wielkości orzechów, patrzyłam na starą węglową kuchnię i zastanawiałam się, jak ta dwójka daje sobie tu radę. Jurek czytał w moich myślach”.
/ 06.07.2024 07:15
zmartwiona kobieta fot. Getty Images, Morten Falch Sortland

Dzieci doprowadzały mnie do szału, mąż przestał mnie zauważać, a w pracy nic mi nie szło. To niesprawiedliwe, że tyle kłopotów spada na jednego człowieka!

Miałam masę zmartwień na głowie

– Dzień dobry. Kto z państwa ostatni? – starałam się brzmieć miło i uprzejmie, chociaż w środku aż się gotowałam.

Poranna wizyta w przychodni była ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę. „Zośka, ci ludzie w kolejce nic złego ci nie zrobili, zachowuj się” – powtarzałam sobie od progu. Zupełnie niepotrzebnie. Na moje „dzień dobry” nie odpowiedział nikt, a większość siedzących przed gabinetem gastrologa nawet nie spojrzała w moją stronę.

– Przepraszam, pani jest ostatnia? – zapytałam pierwszej z brzegu kobiety.

– Nie, tamten w czerwonej bluzie – odburknęła, nie odrywając oczu od telefonu.

Byłam wściekła. Na nieuprzejmych ludzi w kolejce, na swój żołądek, który od tygodnia budził mnie bolesnymi skurczami, na pracę, w której nic mi nie szło, na dzieci, które w ogóle mnie nie słuchały. Na życie. „Ile problemów może spaść na jednego człowieka?” – zdążyłam pomyśleć, nim w mojej kieszeni zawibrował telefon. „Boże, żeby to tylko nie był szef, bo nie wytrzymam” – pomyślałam. To jednak była moja przyjaciółki.

– Jakby co, to teraz ja jestem ostatnia – rzuciłam w stronę kolejki i odeszłam w najdalszy kąt przepełnionej poczekalni. – No hej, nawet nie startuj z tym swoim: „Jak tam?”, bo odpowiedź brzmi: „Gorzej być nie może” – wypaliłam na powitanie.

– Oj, jak miło. Cześć, kochana. No to opowiadaj, co tym razem – śmiech Ewki nieco mnie ukoił.

– Od rana Meksyk. Ola za żadne skarby nie chce chodzić do żłobka. Kojarzysz taki sport jak wrestling? To u nas tak mniej więcej wygląda poranne ubieranie. Coś pomiędzy sportem walki a spektaklem. A dziś to w ogóle zrobiła show. Jak zdołałam ją w końcu wcisnąć w kurtkę, to byłam cała mokra. Kiedy ocierałam pot z karku, Ola zakomunikowała, że… chce jej się siku. Natychmiast – na samo wspomnienie poranka zrobiło mi się gorąco.

– Powiedz chociaż, że Adaś podciągnął się z matematyki – próbowała Ewka.

– Żartujesz? Chodzi na najdroższe w mieście korki i dalej ledwie dwóje przynosi. A do tego zaczął strasznie pyskować. Mnie w jego wieku nawet do głowy by nie przyszło, żeby tak odzywać się do rodziców – syczałam do telefonu, zerkając, czy kolejka do lekarza chociaż drgnęła. Ale nic się nie zmieniło.

– Czyli idąc za ciosem, z Jurkiem też nie najlepiej, a w pracy pod górkę? – Ewka wiedziała, że zaraz znów wyrzucę z siebie hektolitry żółci.

– Bingo! A do tego od pewnego czasu tak mnie boli żołądek, że właśnie zamiast iść do roboty, sterczę w kolejce do gastrologa. Czekam tylko na diagnozę, że to nie wrzody, ale rak.

– No przestań, nie może być aż tak źle… – wyszeptała Ewka.

– U mnie może. W domu, w pracy, w małżeństwie, w zdrowiu. Nigdzie mi się nie układa i wszystko jest nie tak. Porażka na każdym froncie – wysyczałam.

Chłopak ledwo szedł

Na dowód mych słów już chciałam opowiedzieć Ewce o ostatniej kłótni z moim Jurkiem, a zaraz potem o wrednej koleżance z biura, która co i rusz oczernia mnie przed prezesem, kiedy drzwi przychodni otworzyły się, a w ich progu stanęli oni. Ona. Niewysoka, korpulentna, na oko
pięćdziesięcioletnia kobieta. I on. Powykręcany we wszystkie strony dorosły mężczyzna, ale bezradny niczym dziecko. Stawiał kroki z ogromnym wysiłkiem. A ona z całych sił trzymała jego ramię i równie mocno dopingowała.

– No dalej, synku, jeszcze dwa metry i jesteśmy – zachęcała go ciepłym głosem.

– Wiesz co, zadzwonię do ciebie później – zakończyłam połączenie z Ewką, nie czekając nawet na odpowiedź. – Może jakoś pani pomóc? – zwróciłam się do kobiety.

– A dziękujemy, ale nie trzeba. Prawda, Tomeczku? Ty świetnie sobie radzisz
– kolejny raz uśmiechnęła się do syna. Ten odpowiedział jej chrząknięciem.
– Tomek mówi, że damy radę. To już tylko kroczek.

Stałam jak wryta, patrząc, jak kobieta z troską pomaga usiąść synowi, a następnie zdejmuje mu czapkę i rozpina kurtkę.

– Żeby ci za gorąco nie było, bo widzisz, synku, ile dziś osób przed nami – z niezmąconym spokojem opowiadała chłopakowi.

Popatrzyłam na ludzi przed gabinetem. Żaden z nich nawet nie drgnął.  

– A może przepuścimy panią bez kolejki? – zapytałam najgłośniej, jak umiałam.

Odpowiedziała mi cisza.

– Ależ nie trzeba – machnęła ręką mama chłopaka. – Nam się nie spieszy. Autobus mamy dopiero o trzynastej, to na pewno zdążymy. Posiedzimy sobie z Tomeczkiem, poczekamy – pogładziła syna po potarganych włosach.

Była z synem całkiem sama

Bił od niej taki spokój, jakiego dawno u nikogo nie widziałam. Już na pierwszy rzut oka było widać, że wiele w życiu przeszła. Mogła być kłębkiem nerwów, bezsilna i niepogodzona z losem. Ale ona uśmiechała się promiennie, nie przestając gładzić dłoni syna. 

– To chociaż ja panią puszczę. Będzie pani za tym chłopakiem w czerwonej bluzie – wskazałam palcem i usiadłam obok kobiety.

– Dziękujemy! Zobacz, Tomeczku, ile my mamy szczęścia w życiu. Nawet w kolejce do lekarza dobrych ludzi spotykamy. Grażyna jestem – wyciągnęła do mnie dłoń.

– Zosia – przedstawiłam się nieco oszołomiona. – A to jest Tomek, tak? Cześć, Tomek – teraz to ja wyciągnęłam dłoń do chłopca. W odpowiedzi młody mężczyzna coś wychrypiał. Tak głośno, że aż drgnęłam.

– Spokojnie, synku, pani się tylko z nami wita – wyszeptała, jakby przepraszając.

– Sama go wychowuję, więc nie jest przyzwyczajony do kogokolwiek poza mną. Ojciec Tomka odszedł… zaraz po jego narodzinach. Nie wytrzymał ciśnienia, jak to mówią – mrugnęła.

– Nie rozumiem… – powiedziałam

– Chciał mieć zdrowego, silnego syna. A Tomek urodził się w ciężkiej zamartwicy, nie oddychał. Długo o niego lekarze walczyli. A jak wrócił na ten świat, to się okazało, że ma niedotlenione nerki, wątrobę i podkorowy zanik mózgu. Do tego doszła padaczka, chory żołądek, a ostatnio zanik mięśni. Ale to kochany chłopak – spojrzała na syna z czułością nie do opisania.

Nim nadeszła kolej Grażyny i Tomka, przegadałyśmy prawie półtorej godziny. Historia ich życia była dramatyczna. Ale Grażyna nie użalała się nad sobą. Przeciwnie.

– Ja dziękuję Bogu za każdy przeżyty dzień. Za każdy kolejny krok Tomka, bo wiem, że nadejdą czasy, kiedy będzie musiał usiąść na wózku. Ale jeszcze chodzi i to jest piękne – uśmiechnęła się.

– Jak pani to robi, że ciągle się pani uśmiecha? Przecież w tej sytuacji… – ugryzłam się w język.

– …powinnam siedzieć i płakać? – dokończyła Grażyna, a ja oblałam się rumieńcem. – Nie widzę ku temu powodów. Żyjemy. A to jest najważniejsze. Dziękujemy za każdą wspólną chwilę. Bo kto wie, ile ich jeszcze zostało. Zresztą mówią, że zawsze może być gorzej, więc dopóki nie jest, to cieszmy się z tego, co mamy – dodała.

A ja poczułam się jak ostatnia idiotka. Nim się rozstałyśmy, wzięłam od Grażyny numer telefonu.

Nie mogłam przestać o niej myśleć

Cały dzień myślałam o porannym spotkaniu. Grażyna zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Siedziałam w sypialni i zastanawiałam się skąd w tej doświadczonej przez życie kobiecie tyle radości.

Z zamyślenia wyrwał mnie głos Jurka.

– To rak? Masz taką minę, że diagnoza musiała być tylko jedna – mój mąż wpatrywał się we mnie z niepokojem.

Nawet nie zauważyłam, kiedy odłożył gazetę. Od dłuższego czasu nasze wieczory wyglądały tak samo. Jurek w milczeniu robił przegląd prasy, a ja surfowałam w internecie. Głównie milczeliśmy. No chyba że akurat kłóciliśmy się o wychowanie naszych dzieci. Miałam poczucie, że poza czytaną akurat gazetą mojego męża nic już nie interesuje, a po jego dawnej przebojowości nie pozostało już nawet wspomnienie.

– Skąd wiesz, że byłam dziś u lekarza? – wypaliłam. – Zresztą nieważne. Będę żyć.

– To o czym tak cały wieczór dumasz? – Jurek nie dawał za wygraną.

– Wiesz, że przejmujemy się bzdurami i nie doceniamy tego, co mamy? Nasze problemy są niczym, a my przeżywamy je jak największe katastrofy…

Jurek popatrzył na mnie, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu.

– Czyli to jednak rak?

– Nie, wrzody. Mam lepiej jeść, brać leki i mniej się stresować.

Jurek odetchnął. Sięgał już z powrotem po gazetę, ale zatrzymał się w pół drogi.

– Skoro to nie rak, to co to za gadka z tymi problemami?

Opowiedziałam mu o moim spotkaniu z Grażyną i Tomkiem. Kiedy kończyłam, nie wyglądał już na zainteresowanego codzienną prasówką.

– Może powinniśmy jakoś im pomóc? – spytał.

– Ona od dwudziestu jeden lat sama sobie jakoś radzi. Ale pewnie byłoby jej miło, gdybyśmy ją odwiedzili. Odniosłam dziś wrażenie, że bardzo potrzebuje towarzystwa. Sama z niepełnosprawnym synem pewnie nie ma za dużo znajomych.

– To dzwoń do niej jutro i pytaj, co robi w sobotę – zadecydował Jurek. – Jutro pojedziemy na zakupy, kupimy jakieś rzeczy, które na pewno im się przydadzą, może by jej jakąś opiekunkę zorganizować? Żeby ktoś ją trochę odciążył? Popytam jutro, może ktoś zna kogoś, kto się zajmuje dorosłymi niepełnosprawnymi. Ten Tomek… On ma jakąś rehabilitację? – widziałam, jak do Jurka wraca dawna energia.

– Już zapomniałam, że potrafisz taki być – puściłam Jurkowi oko.

– Jaki? – zmarszczył czoło.

– Właśnie taki – posłałam mężowi całusa. – Zaraz dzwonię do Grażyny.

Musieliśmy jej pomóc

Trzy dni później obładowani zakupami jechaliśmy do małej miejscowości pod Lublinem, w której mieszkała Grażyna. Całą drogę zastanawiałam się, czy ona naprawdę mimo tego, co przyniósł jej los, jest taka uśmiechnięta i zadowolona z tego, co ma. Czy nie złorzeczy losowi za to, że to jej dziecko spotkała niepełnosprawność? Że tak ją doświadczył?

Z zamyślenia wyrwał mnie głos męża.

– Chyba coś pokręciłaś z tym adresem. Nawigacja mówi, że to tu… – Jurek drapał się po głowie.

Kiedy podniosłam wzrok, moim oczom ukazał się ledwie stojący drewniany
domek
.

– Może źle numer zapisałam. To niemożliwe, żeby w tej ruinie ktokolwiek mieszkał, zwłaszcza niepełnosprawny chłopak. Zaraz zadzwonię do Grażyny i zapytam… – urwałam w pół słowa, bo na progu chatki… pojawiła się Grażyna.

Oboje z Jurkiem zastygliśmy w bezruchu. I pewnie siedzielibyśmy jak zaczarowani jeszcze długo, gdyby nie Grażyna, która z uśmiechem podążała w stronę naszego auta.

– Od wczoraj mówię Tomkowi, że gości dziś będziemy mieć, i się doczekać was nie może! Już z godzinę w okno patrzy. Zapraszamy, zapraszamy. Mam nadzieję, że lubicie drożdżowe, bo tyle co z pieca wyciągnęłam – Grażyna ewidentnie była zachwycona naszą obecnością. – Goście przodem – machnęła ręką w stronę pochylonego w prawo ganeczku.

Nie mogłam przestać wpatrywać się w ściany utkane pajęczyną spękań. Jurek wyraźnie nie odrywał oczu od spróchniałych bali, które stanowiły strop.

– Ile lat ma ten dom? – mój mąż robił, co mógł, by ukryć przerażenie w głosie. Bezskutecznie.

– O, to jeszcze mój dziadek budował. Stare, ciasne, ale własne. Luksusów nie ma, ale na ile mogę, to powoli sobie remontuję. O! Dwa lata temu okno w pokoju Tomka wymieniłam. Udało się z renty trochę odłożyć i już mu nic a nic nie wieje – Grażyna odsłoniła firankę, prezentując nowe plastikowe okno. – A w tym roku i to w kuchni wstawiliśmy. Od razu inaczej się zrobiło.

– A łazienka? – zapytałam nieśmiało, patrząc na plastikową wannę nieporadnie ukrytą za zasłoną.

– W planach – odparła Grażyna. – Mamy ubikację, żeby Tomek nie musiał wychodzić, wodę kilka lat temu dociągnęliśmy. Ale prysznic… Kiedyś będzie. Tylko jeszcze trochę odłożę – uśmiechnęła się jak zwykle.

Obraz nędzy i rozpaczy

Czułam się jak w jakimś filmie. Stąpałam po trzeszczącej podłodze z dziurami wielkości orzechów, patrzyłam na starą węglową kuchnię i zastanawiałam się, jak ta dwójka daje sobie tu radę. Jurek czytał w moich myślach.

– Kto pani węgiel nosi? I drzewo. Przecież ktoś je musiał porąbać – mój mąż już otwarcie kręcił głową z niedowierzaniem.

– Oj, wy, miastowi, to uważacie, że to takie ciężkie jest. A to spokojnie można się przyzwyczaić. Jeszcze nie jest ze mną tak źle, żebym sobie wiadra z węglem nie mogła przynieść z komórki. A drewno to sąsiad przywiózł. Już porąbane. Złoty człowiek – Grażyna złożyła ręce jak do modlitwy.

Mimo zapewnień Grażyny wiedzieliśmy, że ten dom nie nadawał się kompletnie do niczego. Ale jedno trzeba przyznać, jego wnętrze było chyba najczystszym, jakie kiedykolwiek widziałam. I tak ciepłym jak jego właścicielka. Czułam, jak łzy cisną mi się do oczu. Żeby się nie rozpłakać, podeszłam do szafki zastawionej gęsto fotografiami. Na wszystkich był Tomek.

– Taki był maleńki, jak się urodził – Grażyna podniosła ramkę, w którą się wpatrywałam. – Tydzień tu miał. Lekarze ostrzegali, że może pozostać po nim tylko to zdjęcie. Żegnać mi się z nim kazali. Ale przeżył. Mój zuch – posłała Tomowi uśmiech, a on odwzajemnił się grymasem, który musiał być wyrazem jego radości.

Popatrzyłam na Jurka. Spuścił wzrok. Pomyślał to samo co ja. Ostatnio nie było dnia, byśmy nie narzekali na nasze dzieci. Ola i Adaś faktycznie nie należeli do szczególnie grzecznych i bezproblemowych. Jednak w porównaniu z Tomkiem i opieką nad nim byli niczym samoobsługowe anioły.

Grażyna nie pozwoliła nam się jednak zamyślić, bo nim się spostrzegliśmy, zaczęła pokazywać kolejne zdjęcia.

– Tu nasz pierwszy turnus rehabilitacyjny. A tu pierwsze kroki Tomka. Osiem lat miał, jak udało mu się stanąć na nogach. Boże, co to za radość wtedy była – świergotała Grażyna.

Spędziliśmy u niej prawie cały dzień. Żegnając ją i Tomka, obiecaliśmy, że niebawem znowu wpadniemy na pogaduchy. Kiedy tylko ruszyliśmy, Jurek pokręcił głową i westchnął.

– A ja myślałam, że to my mamy całe mnóstwo życiowych problemów… – wyszeptałam w odpowiedzi.

Założymy dla nich zbiórkę!

Większość drogi milczeliśmy. Każde z nas w myślach ganiło się za małostkowość, jaką się do tej pory wykazywaliśmy. Bo czym są moje wrzody w porównaniu z zanikiem mięśni Tomka? Czym fochy Oli przy ubieraniu do żłobka w zestawieniu z kąpaniem niepełnosprawnego dwudziestolatka w dziecięcej wanience? Nawet obgadująca mnie w biurze koleżanka czy ostatni nieudany raport stały się jakby mniej ważne, kiedy wyobrażałam sobie, jak Grażyna targa wiadra z węglem albo ciuła grosz do grosza, żeby kupić nowe okno. Sama. Bo jest zdana tylko na siebie.

– Wiesz, co jest najlepsze? Że jak tam jechaliśmy, to się nie mogłam nadziwić, jakim cudem ta kobieta znosi samotne wychowywanie niepełnosprawnego dziecka z taką życiową radością. Nie miałam wtedy nawet bladego pojęcia, że robi to w warunkach, w których ja nie przeżyłabym tygodnia. A ona nie dość, że sobie radzi, to jeszcze z takim optymizmem i pogodą ducha… – otarłam łzę rękawem.

Tego wieczoru podjęliśmy z Jurkiem decyzję, że jeśli tylko Grażyna się zgodzi, otworzymy w internecie zbiórkę na budowę nowego domu dla niej i Tomka. Małego, parterowego, z łazienką, ciepłą wodą, bez dziur w ścianach czy podłodze. Takiego, na jaki zasługują. Historia Grażyny uświadomiła mi, że nie da się przejść przez życie suchą stopą, ale to od nas zależy, co potraktujemy jak przeszkodę do pokonania, a co urośnie w naszych oczach do miana życiowej tragedii.

Roboczo nazwaliśmy naszą zbiórkę „Kiedy myślisz, że to Ty masz problemy…”. Bo przy Grażynie mało kto tak naprawdę je ma. Wystarczy tylko spojrzeć na nie z właściwej perspektywy.

Zofia, 37 lat

Czytaj także:
„Żałuję, że nie wrobiłam męża w dziecko. Gdy on dorósł do bycia ojcem, dla mnie było już za późno na bycie matką”
„Szefowa mnie zwyzywała, bo dałam jej dzieciom parówki. Garmażerka nie jest godna jaśniepańskich podniebień”
„Wiadomość o ciąży zwaliła mnie z nóg. Ostatnie, czego potrzebowałam, to dziecko, pieluchy i gadki o kaszkach”

Redakcja poleca

REKLAMA