My, kobiety, często słyszymy, że rodzina powinna być dla nas najważniejsza. Że dla dobra męża, dzieci powinnyśmy zrezygnować z własnych planów, ambicji. I tylko dla nich żyć, o nich myśleć. Przez wiele lat w to wierzyłam i trzymałam się tej zasady. Dziś wiem, że popełniłam błąd, bo warto też żyć dla siebie i myśleć o sobie. Zrozumiałam to, kiedy w wieku 54 lat z pani na włościach, mecenasowej, stałam się nikim. Podstarzałą babą bez pieniędzy, doświadczenia zawodowego… Bez przyjaciół.
Piotra, mojego męża, poznałam na uniwersytecie. On studiował prawo, ja germanistykę. Zakochaliśmy się w sobie, zaczęliśmy się spotykać. Niedługo po wręczeniu dyplomów odbył się nasz ślub. Gdy przysięgał mi przed ołtarzem, że nie opuści mnie aż do śmierci, popłakałam się ze wzruszenia. Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. Ja, zwyczajna dziewczyna ze Śląska wychodziłam za mąż za syna znanego warszawskiego adwokata. Na naszym weselu bawiły się same sławy. Wtedy nie było jeszcze plotkarskich gazet, ale znałam te twarze z telewizji. Zdrowia, szczęścia i pomyślności życzyli mi politycy, aktorzy i dziennikarze…
Rodzice Piotra nigdy nie sprzeciwiali się naszemu związkowi. Wręcz przeciwnie, od początku mu przyklaskiwali. Przed naszym pierwszym spotkaniem omal nie umarłam ze strachu. Bałam się, że mnie przegonią na cztery wiatry, a synowi powiedzą, że nigdy nie zgodzą się na taki mezalians. Ale oni od razu mnie polubili. Nie zależało im na pieniądzach, nowych koneksjach. Niczego im nie brakowało. Marzyła im się ładna i wykształcona synowa, która dobrze zajmie się ich jedynym dzieckiem.
Wydawało im się, że spełniam te warunki. Wychowałam się w tradycyjnej, górniczej rodzinie. Ojciec zarabiał na nasze utrzymanie i, w związku z tym, zawsze był na pierwszym miejscu. Mama stała w cieniu, choć miała na głowie cały dom. Nigdy nie zastanawiałam się, czy to sprawiedliwe, czy nie. Po prostu tak było i już. Wychodząc z domu umiałam świetnie gotować, piec ciasta, robić przetwory, sprzątać, prasować koszule bez jednego zagniecenia. Jak każda dziewczyna z mojego sąsiedztwa.
Zrezygnowałam ze swoich ambicji
Zamieszkaliśmy w pięknym domu pod Warszawą, który dostaliśmy w prezencie od teściów. Oni sami przeprowadzili się do mieszkania w stolicy. Gdy tam weszłam po raz pierwszy, czułam się jak w muzeum. Przepiękne parkiety, stare meble i kryształowe żyrandole. W dzieciństwie uwielbiałam bajkę o Kopciuszku. Marzyłam, że kiedyś, gdy już dorosnę, też spotkam swojego księcia, który wprowadzi mnie na pałace. I teraz mój sen się spełniał…
Jeszcze na ostatnim roku studiów rozpoczęłam współpracę z niemieckim wydawnictwem, które właśnie rozwijało działalność w Polsce. Germaniści byli wtedy w cenie. Zwłaszcza tacy, którzy świetnie mówili po niemiecku ale też umieli pisać po polsku. Ja potrafiłam jedno i drugie. Prezes, Niemiec, wróżył mi błyskotliwą karierę. No i wtedy zaszłam w ciążę. Trochę byłam zła, bo na korytarzach szeptano, że mam dostać awans, ale kiedy urodziłam Michała, wszystko się zmieniło.
Postanowiłam, że przynajmniej przez dwa lata będę z dzieckiem. Stać nas było na to. Piotr pracował w firmie ojca. Zajmował się sprawami gospodarczymi. A że do naszego kraju ściągało wtedy wiele zagranicznych firm, więc na brak klientów nie narzekał. Szybko staliśmy się bardzo bogaci. Pomyślałam więc, że spokojnie odchowam trochę synka, a potem wrócę do wydawnictwa. Prezes obiecał, że miejsce będzie na mnie czekać.
Ale zaraz potem urodziłam Karolinkę i Jakuba. Mąż był zachwycony. Teściowie też. Powtarzali, że nie ma sensu, by dziećmi opiekowały się jakieś obce kobiety, że powinnam zająć się już tylko domem, że maluchy potrzebują matki na co dzień, a nie tylko od święta.
I że przecież Piotr zadba o to, by niczego nam nie brakowało… Żal mi było straconej szansy, bo bardzo lubiłam swoją pracę, ale się zgodziłam. Pomyślałam, że moja mama nigdy nie zrobiła żadnej kariery, całe życie siedziała w domu, opiekowała się ojcem, dziećmi i była szczęśliwa. Dlaczego więc ja miałabym czuć się inaczej?
Gdy bliźniaki skończyły trzy lata, uczciwie przyznałam się w wydawnictwie, że nie zamierzam już wracać i złożyłam wypowiedzenie. Na pożegnanie usłyszałam od przyjaciółki z działu, że jestem nienormalna. I że kiedyś mogę tego żałować. Nie rozumiałam, o co jej chodzi…
Mimo że teoretycznie nie pracowałam, miałam pełne ręce roboty. Co prawda do sprzątania przychodziła pani, ale reszta była na mojej głowie. Śniadanie na czas, obiad na czas… Garnitur przygotowany
i odświeżony, koszula wyprasowana, buty wypastowane. Dzieci zadbane i zadowolone. Lekcje odrobione, zajęcia dodatkowe zaliczone, wywiadówka w szkole odsiedziana. Zakupy zrobione. Pies wyprowadzony. Żwirek w kociej kuwecie wymieniony. Od męża nie wymagałam żadnej pomocy, bo przecież on pracował. Zresztą jemu nawet do głowy nie przyszło, by coś zrobić w domu. Nie pamiętam, by choć raz wstawił do zmywarki brudną filiżankę po kawie. Chyba nawet nie wiedział, gdzie ta zmywarka jest…
Starałam się być perfekcyjną żoną...
Nie czułam się gorsza. Nie myślałam o sobie: kura domowa. Raczej: pani mecenasowa. Piotr dawał mi pozycję społeczną. Zabierał mnie ze sobą na przyjęcia, nie zamykał w kuchni, gdy do nas przychodzili goście. Wręcz przeciwnie, chciał, żebym błyszczała. Na spotkaniach w naszym domu jedzenie podawali wynajęci kelnerzy. Ja miałam się świetnie prezentować i zabawiać gości inteligentną rozmową. Dbałam więc o siebie, chodziłam do fryzjera, ćwiczyłam.
„Doszkalałam” się z bieżących tematów: śledziłam wiadomości kulturalne i polityczne. Szlifowałam angielski. Perfekcyjna żona swojego męża. Wizytówka.
O pieniądzach w naszym domu za wiele się nie mówiło. Po prostu były. Miałam kartę do konta Piotra i mogłam korzystać z niej właściwie bez ograniczeń. Mąż nie sprawdzał mnie, nie rozliczał z każdego grosza. Oczywiście konsultowałam z nim wszystkie poważniejsze wydatki, bo uważałam, że to mój obowiązek. Nigdy nie zastanawiałam się, z czego bym żyła, gdyby nagle mnie zostawił.
Dlaczego miałam o tym myśleć? Przecież w naszym małżeństwie wszystko dobrze się układało. Zresztą, gdyby nawet Piotr chciał odejść, teściowie od razu by zareagowali. Nie uznawali rozwodów. W ich rodzinie czegoś takiego nie było. A mąż bardzo się z nimi liczył. Zwłaszcza z ojcem. To, co powiedział teść, było dla niego święte…
Wszystko zaczęło się walić trzy lata temu. To nie była katastrofa, raczej powolny rozpad. Dzieci były na studiach. Michał już się wyprowadził, Karolina uczyła się za granicą. Jakub został w Polsce, ale coraz częściej wspominał, że chce zamieszkać ze swoją dziewczyną. Bardzo to przeżywałam, ale cóż, taka jest kolej rzeczy… Myślałam, że mąż pomoże mi przetrwać ten trudny okres. Ale on zupełnie się zmienił. Coraz później wracał do domu, a gdy już się pojawiał, siadał przed telewizorem lub zaszywał się w swoim gabinecie.
Właściwie się do mnie nie odzywał. Gdy chciałam się do niego przytulić, odsuwał się i mówił, że jest bardzo zmęczony. Cierpiałam… Czułam, że z kimś się spotyka. Kilka razy zauważyłam na jego koszuli ślady szminki. Płakałam, pytałam, czy kogoś ma, czy chce mnie zostawić. Zaprzeczał, mówił, że coś sobie wymyślam. Mówiąc to, nigdy nie patrzył mi w oczy. Nawet dziecko by się zorientowało, że kłamie. Ale ja mu wierzyłam. Chciałam wierzyć. Wmawiałam sobie, że to tylko chwilowy kryzys, jakiś przelotny romans, że wkrótce wszystko będzie jak dawniej.
Dopóki żył teść (teściowa zmarła wcześniej) Piotr trzymał swój nowy związek w tajemnicy. Bał się ojca, wiedział, że ten nigdy nie zaakceptuje naszego rozwodu. Ale wraz z jego śmiercią ta przeszkoda zniknęła. Jakiś miesiąc po pogrzebie powiedział mi, że czas już skończyć z tą całą fikcją, że mnie nie kocha. I chce, żebym się jak najszybciej wyprowadziła. Spanikowałam. Dokąd się miałam wyprowadzić? Przecież tak naprawdę niczego własnego nie miałam. Nawet niewielkie pieniądze ze spadku po moich rodzicach wpłaciłam na jego konto.
Błagałam go, by tego ode mnie nie żądał, mówiłam, że go kocham, zapewniałam, że wybaczę mu zdradę. Opędzał się ode mnie jak od natrętnej muchy. Mówił, żebym się nie poniżała, że nie może już na mnie patrzeć. Był zimny, okrutny, obcy…
Następnego dnia poszłam na zakupy. Karta płatnicza nie chciała zadziałać. Druga też. Mówiłam kasjerce, że to niemożliwe, że pewnie mają zepsuty terminal. Ale ona kręciła głową i mówiła, że nic podobnego, że urządzenie jest w porządku, że pewnie na koncie nie ma pieniędzy, albo karta jest zablokowana. Zadzwoniłam do męża. Usłyszałam, że całe życie mnie utrzymywał, ma tego dość i czas najwyższy, bym wreszcie sama na siebie zarabiała. Bo czasy, kiedy sobie leżałam w domu i pachniałam, już minęły.
Wyszłam ze sklepu zapłakana. Nagle okazało się, że nic nigdy nie robiłam! Że byłam darmozjadem! Nie liczyło się to, że przez tyle lat dbałam o rodzinę, że wszyscy wszystko mieli podane pod nos. Że kiedyś sam przecież naciskał, żebym nie wracała do pracy! Rozsypałam się na drobne kawałki. Myślałam, po co mam żyć, dla kogo. Bo ja zawsze żyłam dla kogoś. Dla męża, dla dzieci…
Zaczynam nowe życie. Wiem, że dam sobie radę!
Mówi się, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. To prawda. Wieść, że Piotr chce się ze mną rozwieść, rozniosła się wśród znajomych lotem błyskawicy. Ludzie, którzy jeszcze tak niedawno uśmiechali się do mnie, zapewniali, że zawsze mogę na nich liczyć, unikali mnie jak trędowatej. Przestali odbierać ode mnie telefony, zapraszać na imprezy. Teraz byłam dla nich nikim. Porzuconą żoną, bezrobotną babą, dla której szkoda czasu. Jak znam życie, to już pewnie obskakiwali nową ukochaną Piotra, przyszłą panią mecenasową…
Nie wiedziałam, co mam zrobić. Myślałam nawet o najgorszym. I wtedy zadzwoniła do mnie Anka, szczęśliwie z zawodu adwokat. Poznałam ją kilkanaście lat temu na jakimś przyjęciu i się zaprzyjaźniłyśmy. Jako jedyna się ode mnie nie odwróciła. Oczywiście oprócz dzieci. Ale co one mogły?
Próbowały jakoś wpłynąć na ojca, mówiły, żeby się opamiętał. Nie chciał o tym słyszeć… Zagroził nawet, że jeśli będą się wtrącać, to odetnie ich od pieniędzy. Sama poprosiłam synów i córkę, żeby mu się nie sprzeciwiali. Chciałam, żeby spokojnie skończyli studia.
Anka wzięła sprawy w swoje ręce. To dzięki niej nie wylądowałam na bruku. Na sprawie rozwodowej postawiła Piotrowi twarde warunki. Połowa majątku, alimenty dla mnie. Wojna była długa i bolesna, ale uzyskałam to, co chciałam. Choć wiele ukrył. Poczułam się silniejsza, pewniejsza siebie. Za wywalczone pieniądze kupiłam dwupokojowe mieszkanie. Resztę wpłaciłam na konto. Może gdzieś zainwestuję te pieniądze? Muszę! Przecież zawodowo pracowałam tylko niespełna rok. Nie dorobię się emerytury.
Do wydawnictwa nawet nie próbowałam się dostać. Minęło tyle lat… Kto by mnie tam teraz chciał? Karierę to ja mogłam zaczynać trzydzieści lat temu, a nie teraz. Anka namówiła mnie, żebym zrobiła kurs księgowości. Zapisałam się na profesjonalne szkolenie. Nawet nieźle mi idzie. Alimenty wystarczają mi na skromne życie. Ale niedługo dostanę dyplom. Zamierzam założyć jednoosobową firmę. Przyjaciółka obiecała, że będzie moją pierwszą klientką. A i kilku swoich znajomych namówi. Powoli zaczynam wierzyć, że będzie dobrze...
Wanda, 54 lata
Czytaj także:
„Nie chciałam być teściową-heterą, ale przy synowej wszystko mi opada. Ta pusta dziewczyna doprowadza mnie do szału”
„Syn z żoną po ślubie zamieszkali u mnie i się zaczęło. Ta dziewucha wszystko robiła na opak”
„Sąsiadka nagle zaczęła szastać kasą na prawo i lewo. Wiedziałam, że ta zabawa w bogacza źle się dla niej skończy”