Pojechałam do miasteczka i trafiłam do zupełnie innego świata niż mój. Próbowałam przetłumaczyć tym ludziom, że jeśli będą biernie czekać, nigdy nie odmienią swojego losu na lepsze. A oni się obrazili…
Sama w życiu bym tam nie pojechała
Moje życie przewróciło się do góry nogami, kiedy mama zmusiła mnie do udziału w pogrzebie kobiety, której nigdy nie poznałam.
– Jadzia była moją najdawniejszą koleżanką. Byłyśmy nierozłączne, dopóki nie wyszłam za mąż i nie wyprowadziłam się do Warszawy. To prawdziwy pech, że nie mogę jej odprowadzić w ostatnią drogę. Dlatego pojedziesz tam zamiast mnie – powiedziała stanowczo, układając się wygodniej w fotelu.
– Jak się czujesz, gips nie uciska? – dotknęłam białej buły, która wykwitła wczoraj na kończynie mamy, i dyskretnie sprawdziłam pocztę w telefonie. Miałam dwie wiadomości, dział marketingu pracował na okrągło. Nie jestem poganiaczką niewolników, ale mieliśmy pilny projekt, jak go oddamy, ludzie będą mogli wypocząć.
– Nie zmieniaj tematu. Tutaj nie jesteś wicedyrektorką, tylko moją córką. Pojedziesz na pogrzeb, położysz na grobie Jadzi wieniec ode mnie i pomodlisz się za jej duszę.
Chciałam spytać, czy jej modlitwa nie wystarczy, ale spojrzałam na mamę i dałam spokój. Zdecydowanie i twardy charakter odziedziczyłam po niej, nie należało ryzykować starcia, a poza tym nie chciałam się kłócić.
– Mamo, nie mogę się wyrwać z całego dnia, mam strasznie napięty grafik – powiedziałam najłagodniej, jak potrafiłam.
– Zawsze masz – westchnęła z ubolewaniem. – I dlatego jesteś sama, żyjesz tylko pracą. Boję się, co zrobisz, jak zamknę oczy. Szkoda, że nie założyłaś rodziny.
– Nie martw się o mnie, jestem zadowolona z tego, co osiągnęłam, niejedna kobieta mogłaby mi pozazdrościć – odburknęłam. – Powinnaś być ze mnie dumna, zamiast narzekać.
– Ależ jestem, naprawdę – zapewniła mnie szybko. – Tylko boję się, co będzie…
– …jak zamkniesz oczy – dokończyłam. – Nie martwiłabym się na zapas na twoim miejscu, wyglądasz zdrowo i krzepko, mogłabyś nawet pojechać na pogrzeb przyjaciółki. Zorganizuję ci podwózkę, co ty na to? – spytałam, ale mama pokręciła głową.
– Tylko kłopotu bym im narobiła, widzisz przecież, że nie mogę chodzić, nie dojdę na cmentarz. Zastąpisz mnie i basta. Postanowione.
Nie miałam nic do gadania. W korporacji moje słowo się liczyło, decyzje były niepodważalne, ale mama nadal uważała, że mam jej słuchać. Bardzo jej zależało, żebym ją reprezentowała na pogrzebie przyjaciółki, nie mogłam uniknąć tego zaszczytu.
Wzięłam dzień wolny – ciałem – bo duchem byłam nadal w pracy, połączona z zespołem wszelkimi dostępnymi komunikatorami. Zanim dojechałam do miasteczka, w którym miała się odbyć smutna uroczystość, obejrzałam jeden projekt i odrzuciłam go. To nie było to, zespół musiał dalej pracować.
Z marszu zaprosił mnie do domu
Na miejscu odszukałam kwiaciarnię, w której wczoraj zamówiłam wieniec i wiązankę. Może i nie założyłam rodziny, ale nikt mi nie zarzuci, że nie jestem sprawną organizatorką. Wszystko było pod kontrolą, jak zawsze. Wieniec prezentował się okazale, tak jak chciałam.
– Jest ciężki – uprzedziła właścicielka kwiaciarni, widząc, że zamierzam go podnieść.
– Poradzę sobie – zapewniłam sucho, z trudem dźwignęłam ozdobę i jeszcze szybciej ją wypuściłam z rąk. – Nie mówiła pani, że kłuje – powiedziałam, oglądając dłoń.
– Bo to choina. Proszę poczekać, zaraz kogoś zawołam – wyszła przed pawilon i rozejrzała się. – Przyjechała pani na pogrzeb Jadwigi, prawda? – upewniła się, a kiedy skinęłam głową, krzyknęła:
– Monisiu, powiedz tacie, że trzeba odebrać wieniec. A, i gościa macie! – dodała. – Z Warszawy.
Nieduża dziewczynka, na którą przedtem nie zwróciłam uwagi, pomachała ręką na znak, że słyszy, i gdzieś pobiegła.
– Kto to był? – spytałam.
– Mała Marciniakówna, nie zna jej pani? To do nich pani przyjechała – świdrowała mnie zaciekawionym spojrzeniem.
– Nie do nich, tylko na pogrzeb – sprostowałam. – Wezmę tylko kwiaty, skoro po wieniec ktoś się zgłosi.
– Już idzie – odparła z zadowoleniem kwiaciarka. – Józef, syn Jadwigi – przedstawiła mi mężczyznę w znoszonym, czarnym garniturze, prawdopodobnie od lat wyciąganym z szafy na uroczyste okazje.
Wymamrotałam swoje nazwisko, krótko opisałam, skąd się wzięłam i w czyim imieniu przybywam.
– Mama miała wielu przyjaciół, dobra z niej była kobieta, życzliwa, ludzie ją lubili – nawet nie próbował udawać, że wie, o kogo chodzi. – Miło, że pani przyjechała, gość w dom, Bóg w dom. Po uroczystości zapraszamy do nas, czym chata bogata.
– Niestety, nie będę mogła uczestniczyć w stypie, muszę wracać, czekają na mnie.
W ogóle mnie nie słuchał, przymierzył się do wieńca, stęknął i zarzucił go sobie na ramię. Daleko sam nie uszedł, bo po chwili podbiegło do niego dwóch chłopaczków w wieku szkolnym i każdy podparł ciężar z jednej strony.
– To średnie M., straszne łobuziaki, ale ojcu zawsze pomagają – objaśniła kwiaciarka.
– Dużo ich jest, tych M.? – spytałam kpiąco.
– Pięcioro dzieci, najstarsza szkoły kończy, najmłodsza dopiero zaczyna – kwiaciarka jakby straciła do mnie serce. – To dobra, zgodna rodzina, a że niebogata? Józek nie z własnej woli na bezrobociu, stracił niedawno pracę w tartaku, ale stara się, jak może. A pogrzeb matce godny wyprawił, nawet obcych zaprosił.
Niespodziewanie się wzruszyłam
Piła do mnie. Nie zrobiło mi się przykro, bo zdążyłam się przyzwyczaić, że nie budzę odruchowej sympatii, nie oczekiwałam jej. Wyhodowałam sobie grubą skórę, opinie innych spływały po mnie jak po kaczce, ale czasem, jak podejrzewałam, przesiąkały głęboko, w okolice serca. Co nas nie zabije, to nas wzmocni, powtarzałam sobie i szłam dalej z wysoko uniesioną głową, nie dopuszczając do siebie wątpliwości, które mogłyby mnie osłabić.
W kościele było pełno ludzi, wyglądało na to, że całe miasteczko przyszło pożegnać Jadwigę. Ksiądz pięknie mówił o zmarłej, widać dobrze ją znał i szanował. Przez witraże przesączało się światło, barwiąc wszystkimi kolorami tęczy słoneczne smugi. Zmówiłam modlitwę za zmarłych, jak prosiła mama, i nagle się wzruszyłam. Pierwszy raz od dawna przestałam się kontrolować, w atmosferze serdecznego pożegnania, w którym brałam udział, wyczuwało się coś, co nadwątliło mur, jaki wybudowałam wokół siebie. Wspólnotę, braterstwo? Nie potrafiłam tego nazwać, ale było piękne. W moim satysfakcjonującym, lecz zapędzonym życiu rzadko zdarzało mi się odczuwać coś podobnego. Rzadko?Właściwie nigdy.
Nagle przyszło mi do głowy, że coś straciłam. Do tej pory byłam przekonana, że robię, co trzeba, poddawałam się unoszącemu mnie nurtowi. Tylko komu tak naprawdę byłam potrzebna?
Telefon zadrżał, sygnalizując, że mam nową wiadomość. Podwładni nie zasypiali gruszek w popiele, przysłali wizualizację, czekali na moją opinię. Im byłam potrzebna, niepotrzebnie się wzruszałam i dzieliłam włos na czworo.
Cmentarz, na który odprowadziliśmy Jadwigę, był prześliczny, pełen skąpanych w słońcu starych drzew. Część nagrobków oceniłam jako zabytkowe, osłaniały je figury zaniedbanych, smutnych aniołów, powoli obrastających zieloną szadzią. Ktoś powinien zatroszczyć się o ich renowację, pomyślałam. Gdyby to ode mnie zależało, błyskawicznie zorganizowałabym potrzebne fundusze i dobrą ekipę konserwatorską. Na szczęście nie muszę się tym zajmować, upomniałam się rozbawiona własną przedsiębiorczością. No proszę, jeden dzień przerwy w pracy sprawił, że byłam gotowa do działania na dowolnej niwie. Nie znosiłam niedoróbek i bezczynności.
Po pogrzebie zamierzałam wymknąć się z cmentarza, ale zastąpił mi drogę chłopiec, którego po namyśle zidentyfikowałam jako średniego Marciniaka.
– Tata kazał mi pani pilnować – oświadczył szczerze. – Marianna z panią pojedzie, pokaże drogę do nas, ale ja też bym chciał. Mogę?
– Chętnie bym się zgodziła, ale już mówiłam twojemu tacie, że nie mogę wziąć udziału w stypie. Wracam do domu, czekają na mnie ważne sprawy – wymówiłam się.
Niepotrzebnie wdałam się w rozmowę. Chwila zwłoki sprawiła, że ogarnęła mnie rodzina Marciniaków, Józef, Dorota i ich pięcioro dzieci. Żadne z nich nie chciało słyszeć o wypuszczeniu gościa bez zwyczajowego poczęstunku, spodziewali się, że chętnie wezmę udział we wspominaniu Jadwigi. A ja jej nawet nie znałam! Mówili jeden przez drugiego, argumentując i powoli prowadząc mnie do samochodu.
Po chwili – przysięgam, nie wiem, jak do tego doszło – siedziałam w aucie wraz z Marianną, najstarszą Marciniakówną. Na tylne siedzenie wpakował się jej brat, Wojtek, po czym oboje sprawnie pokierowali mnie do wsi, w której mieszkali.
– Ja tylko na chwilę – zarzekłam się, wysiadając z samochodu. – To wasz dom? – spytałam, przypatrując się wiekowemu budynkowi.
Na moje oko rozsypywał się, wymagał nakładów, na które zapewne tej rodziny nie było stać. Wojtek prawidłowo odgadł, o czym myślę, bo powiedział usprawiedliwiająco.
– Dach trochę przecieka, ale poza tym dom jest cały. Lubimy go.
– Podoba mi się – powiedziałam nieszczerze, żeby zrobić mu przyjemność.
– To dobre miejsce do mieszkania – wtrąciła Marianna, prawie dorosła panna. – Trzy pokolenia się w nim wychowały, sprawiły, że ściany nasiąkły śmiechem i życzliwością. To się czuje. Będzie pani u nas dobrze.
– Ależ ja nie mam zamiaru zostać dłużej, niż to konieczne – sprostowałam bez zastanowienia. – Miło, że jesteś taka gościnna – dodałam po namyśle, żeby nie wyjść na nieuprzejmą. Nie lubiłam używać pustych frazesów, ale tym razem miałam wrażenie, że mówię prawdę.
Straciłam do niego cierpliwość
Posadzono mnie za stołem blisko gospodarzy, którzy ani na chwilę nie spuszczali mnie z oka, pilnując, bym jadła i piła. Chwilę wytchnienia zawdzięczałam otyłemu mężczyźnie, który poluzowawszy krawat, zagadnął Józefa o pracę. Wysłuchałam opowieści, jak to Marciniak czeka, aż właściciel zamkniętego tartaku rozkręci inny biznes.
– Obiecał mi pracę kierowcy, tylko muszę uzbroić się w cierpliwość – powiedział z zadowoleniem.
– Jak długo zamierza pan czekać? – usłyszałam swój głos.
Niepotrzebnie się odezwałam, ale nie zdzierżyłam, nie lubiłam bierności. Czekać na uśmiech losu? Jak bym odpowiednio zmotywowała Marciniaka, już miałby nową pracę. Wszystko jest kwestią chęci i organizacji.
– Nie wiem. Tyle, ile będzie trzeba – bezradnie wzruszył ramionami. – U nas nie ma dużego wyboru, trzeba brać, co jest.
– Za pracą trzeba się rozejrzeć – pouczyłam go, bo nie lubiłam takiej postawy. – Mnóstwo moich znajomych szuka dobrego fachowca do odmalowania mieszkania i drobnych napraw. Mógłby pan zarobić, czekając na stanowisko kierowcy.
– W Warszawie ci znajomi? To musiałbym chyba zamieszkać u pani – zaśmiał się Józef.
– A choćby – wycedziłam ze złością. – Albo u mojej mamy, obie mamy wolne pokoje, ja nawet kilka. Nie ma co mnożyć trudności, panie Marciniak. Jak się chce, to wszystko można.
Zaległa cisza, która uświadomiła mi, że przesadziłam. Ustawiłam do pionu obcego człowieka, wybierając sobie do tego najgorszy z możliwych momentów, tuż po pogrzebie Jadwigi. Słabo wyszło, ale nie wytrzymałam, taka już jestem.
Wyszłam przed dom, żeby trochę ochłonąć, za mną wysunęła się Marianna.
– Tata nie jest leniwy, tylko u nas wszystko idzie inaczej niż u pani. Powoli, z namysłem – uśmiechnęła się do mnie. – Ludzie są różni, to nie znaczy, że gorsi – dodała.
– A ty? Co zamierzasz robić po skończeniu szkoły? – spytałam, żeby zmienić niewygodny temat.
– Marzę o medycynie, ale na razie pójdę do pracy, żeby pomóc rodzinie – powiedziała spokojnie Marianna.
– To bardzo szlachetnie, lecz trochę niemądrze. Nie wolno marnować zdolności. Nie rezygnuj z marzeń – pomyślałam, że jeszcze jedna nietaktowna uwaga z mojej strony i Marciniakowie poskarżą się mojej mamie. Pora uciekać, dopóki jeszcze nikt się na mnie nie obraził.
– To nie takie proste. Oni na mnie liczą, a ja mogę pomóc, dołożyć cegiełkę do utrzymania rodziny. A poza tym, studia kosztują – Marianna wyglądała na pogodzoną z losem. – Nie rezygnuję z marzeń, tylko odkładam je na później.
Akurat! Łudzisz się, dziewczyno, pomyślałam, czując, jak rośnie we mnie chęć działania. Miałam ochotę przekonać ją, że podjęła złą decyzję. Powstrzymałam się w ostatniej chwili, studia Marianny zdecydowanie nie były moją sprawą. Niby tak, ale… Jakbym to dobrze rozegrała, włączyłabym mamę, ona też mogłaby dołożyć swoje trzy grosze. W końcu chodziło o przyszłość wnuczki jej przyjaciółki.
Załatwiłam mu dobre zlecenie
Wracałam do domu z głową pełną nowych planów, jakby mało mi było pracy nad projektem. W ciągu kilku dni bez kłopotu znalazłam dobre zlecenie dla Marciniaka. Przekazałam mu je, informując dyplomatycznie, że zakwateruję go u mamy. Przyjął do wiadomości, ale przyjechał dopiero po kilku dniach, które były mu potrzebne do namysłu. Marianna miała rację, ludzie są różni. Zacisnęłam zęby i postanowiłam zaakceptować fakt, że Marciniak ma całkowicie odmienne podejście do życia. O dziwo, jakby zrobiło mi się lepiej, przestałam się na niego złościć.
Oczywiście zamieszkał u mnie, bo uwięziona w gipsie mama nie miała głowy do gości. A na weekend zaprosiłam resztę rodziny Marciniaków, bo wydawało mi się, że tak będzie dobrze. Do dziś nie wiem, co mi strzeliło do głowy, widać kierowała mną siła wyższa.
Przyjechali w komplecie. Narobili hałasu, dzieci rozbiegły się po mieszkaniu, wszyscy mówili jednocześnie, cieszyli się sobą i przygodą, jaką była podróż do stolicy. Od dawna mieszkałam sama, nie byłam przyzwyczajona do zamieszania, ale obiecałam sobie, że wytrzymam. Chciałam z nimi spokojnie porozmawiać o przyszłości Marianny, więc musiałam zdobyć się na cierpliwość. Postanowiłam załatwić sprawę spokojnie i taktownie, ale skutecznie.
Wieczorem, po kolacji, znalazłam dobry moment, żeby zapytać o plany ich najstarszej córki. Marciniakowa aż się rozjaśniła.
– Marianna ma obiecaną posadę w sklepie. To nic wielkiego, ale jednak stałe zatrudnienie. Ma szczęście dziewczyna, że tak dobrze trafiła.
Przerwałam jej. Chciałam być miła, ale nie lubię kluczyć, więc poszłam na skróty, składając Marciniakowej konkretną, bardzo korzystną propozycję.
– Ja wszystko rozumiem, trudności i tak dalej, ale trzeba patrzeć szerzej, myśleć o przyszłości córki. Ona powinna iść na medycynę. Jeśli się zgodzicie, będę wam wypłacać równowartość pensji, którą przynosiłaby do domu, gdyby pracowała w sklepie, dopóki Józef nie znajdzie stałej pracy. Umowa stoi?
– Nie wyciągamy ręki po cudze, zadowalamy się tym, co mamy – odparła Marciniakowa, do żywego urażona moją propozycją.
– Nie spodziewałam się takiej reakcji, myślałam, że podskoczy z radości, a ona bez namysłu odrzuciła wsparcie – opowiadałam później mamie. – Nie rozumiem, dlaczego tak zrobiła.
– Pomagać trzeba umieć, a ty na nią naskoczyłaś po swojemu. Mniej zamożni też mają godność, taką samą jak ci, którym się bardziej w życiu poszczęściło.
– Przecież wiem, ale co teraz?
– Zostaw to mnie, spróbuję ich przekonać – obiecała.
Mama tylko sobie znanymi sposobami wynegocjowała porozumienie. Marianna zamieszkała u mnie. Bez problemu dostała się na medycynę, jej matka popłakała się ze szczęścia, gdy o tym usłyszała, ojcu też niewiele brakowało. Kiedy się trochę uspokoili, oznajmiłam, że podejmuję się opieki nad ich córką, więc o nic nie muszą się martwić. Nie chcieli o tym słyszeć, Józef oznajmił, że choćby miał się na śmierć zaharować, zarobi na wszystko, co potrzeba. O mało się nie pokłóciliśmy, wiele mnie kosztowało, żeby postawić na swoim.
Zaprzyjaźniliśmy się
Teraz Marianna studiuje i mieszka ze mną. Jest mądrą, rozsądną dziewczyną, zwracającą uwagę na uczucia innych ludzi, również moje. Dla mnie to coś nowego, obserwuję ją i uczę się, że można inaczej. To fascynujące, ale raczej nie zmienię się w anioła, na to już za późno. Chociaż, kto wie? Zaczęłam dopuszczać możliwość, że czasami trzeba zrezygnować, nie forsować swojego zdania do upadłego. To chyba wpływ Marianny. Ostatnio usłyszałam, jak moi współpracownicy mówili, że „stara” złagodniała i stała się bardziej do życia. O dziwo, ich opinia sprawiła mi przyjemność.
Pomagając Mariannie, przy okazji zyskałam przyjaciół. Polubiliśmy się z Marciniakami, mimo że wywracam im życie do góry nogami. Ostatnio zaproponowałam remont dachu, chciałam zatrudnić ekipę, ale oburzyli się, że to marnotrawstwo, więc ograniczyłam się do kupienia materiałów, informując, że to pożyczka. Nie dodałam, że bezzwrotna, więc ją przyjęli. Wszystko zrobili sami. Śmiali się, że lubią tę robotę, bo tylko na dachu są przede mną bezpieczni, tam ich nie dosięgnę i nie wyskoczę z nowym pomysłem.
Mam ich jeszcze kilka, ale zaczynam się uczyć cierpliwości. Spokojnie, mamy czas. Dorasta kolejna Marciniakówna, Agata, może ona też będzie chciała studiować? Mam jeszcze jeden wolny pokój.
Alicja, 40 lat
Czytaj także:
„Syn chciał się pozbyć mojego ukochanego. Bał się, że najpierw położy łapę na mnie, a potem na spadku”
„Moje małżeństwo było jak loteria. Nigdy nie wiedziałam, czy mąż da mi różę, czy kolejny powód do płaczu”
„Nie chcieliśmy mieć dzieci, ale strzeliłem gola i mamy córkę. Niechciana ciąża zmieniła nasze życie na lepsze”