„Moje dzieci są jak gremliny, które wszędzie sieją zniszczenie. Przez to, co zrobiły, wstydzę się iść do spożywczaka”

zmęczona matka fot. Getty Images, Natalia Lebedinskaia
„Nie zliczę, ile razy upominali mnie zniecierpliwieni pracownicy sklepów czy recepcjonistki. Nie wiedziałam, co odpowiadać. Przepraszałam i usilnie starałam się uspokoić chłopaków, choć z reguły mi się to nie udawało. Wtedy spojrzenia pełne irytacji zastępowały spojrzenia pełne politowania”.
/ 01.07.2024 08:30
zmęczona matka fot. Getty Images, Natalia Lebedinskaia

Nie mogę powiedzieć, że żałuję posiadania dzieci. To nie byłoby w porządku, bo przecież bardzo kocham te urwisy. Co nie zmienia faktu, że czasem tak się za nie wstydzę, że mam ochotę zapaść się pod ziemię.

Nie spodziewałam się dwójki

Bardzo długo staraliśmy się z mężem o dziecko. Gdy więc okazało się, że w końcu, po ponad dwóch latach starań, jestem w ciąży, praktycznie unosiłam się nad ziemią ze szczęścia. A gdy okazało się, że noszę pod sercem bliźniaki, nawet nie miałam czasu się zmartwić czy zastanowić jak w ogóle poradzę sobie z dwójką dzieci.

– Wyobraź sobie! Tyle czasu próbowaliśmy, a tu nagle dwójka! Kto wie, ile zajęłoby nam zajście w kolejną ciążę. To musi być znak! – ekscytowałam się.

– To prawda, ktoś musiał wysłuchiwać naszych modlitw... – uścisnął mnie Antek.

Obydwoje byliśmy przeszczęśliwi. Nie martwiła nas kwestia finansowa, bo odziedziczyliśmy dom po dziadkach mojego męża i obydwoje mieliśmy całkiem dobre pensje. Mieliśmy do pomocy rodziców, którzy mieszkali w tym samym mieście. Właściwie nie było na co narzekać i czego się czepiać. Aż do porodu, po którym po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że ani razu nawet przez myśl mi nie przeszło, jak ciężkie będzie wychowywanie dwójki maluchów na raz.

Przez pierwszy rok nie spałam chyba w ogóle. Byłam wykończona i bałam się, że moje przygnębienie i frustracja nigdy się nie skończą. Jednocześnie doskwierało mi poczucie winy: przecież całe życie marzyłam o dzieciach! Miałam więc swoich dwóch wymarzonych, wystaranych chłopców i byłam wiecznie zmęczona i nieszczęśliwa. Obwiniałam się o to, że nie potrafię z siebie wykrzesać więcej radości i entuzjazmu, mimo że żyłam życiem, którym zawsze chciałam.

Z czasem nieprzespane przestały być takie częste, ale pojawiały się kolejne problemy. Gdy chłopcy osiągnęli wiek przedszkolny, stali się zupełnie nie do poskromienia. Mimo że wychowywaliśmy ich w domu pełnym miłości, w którym nigdy nie było agresji ani złych wzorców, Janek i Wiktor zachowywali się tak, jakby chowali się w dziczy.

Ze wstydem odwracałam wzrok, gdy robili raban gdziekolwiek ich zabierałam – w poczekalni u lekarza, na kinderbalach, w supermarketach. Nie zliczę, ile razy upominali mnie zniecierpliwieni pracownicy sklepów czy recepcjonistki. Nie wiedziałam, co odpowiadać. Przepraszałam i usilnie starałam się uspokoić chłopaków, choć z reguły mi się to nie udawało. Wtedy spojrzenia pełne irytacji zastępowały spojrzenia pełne politowania. Nie wiem, które były gorsze.

Udzielano mi niechcianych rad

Najgorsze chyba było to, że zachowanie moich dzieci sprawiało, iż niektóre osoby czuły się uprawnione do udzielania mi rad – choć prawie nigdy o nie nie prosiłam. Już pal licho obcych ludzi na ulicach, którzy mamrotali pod nosem bzdury o „bezstresowym wychowaniu” czy „dzieciach, co to nigdy nie widziały pasa i nie znają dyscypliny”. Nauczyłam się już ignorować takie zaczepki.

Trudno było mi jednak nie oburzać się, gdy radami sypali najbliżsi – zwłaszcza ci, którym zwyczajnie poszczęściło się z grzecznymi dziećmi, bo do wybitnych rodziców wcale nie należeli.

– Musisz ich po prostu zmęczyć. Zapisać na jakieś sporty, wybiegają się i będzie po problemie. Po prostu rozpiera ich energia – sugerowała mi mama.

– Ale oni chodzą na judo dla maluchów, cały czas się ruszają, Antek zabiera ich ciągle na place zabaw, na boiska... – tłumaczyłam cierpliwie.

Rady były jednym. Bardziej bolało mnie to, że nie miałam w nikim wsparcia. Nikt nie mówił mi, że to tylko taka faza i na pewno przejdzie, nikt nie zapewniał, że jestem świetną matką i że to nie jest moja wina. Zamiast tego, ludzie pozwalali sobie na komentarze, które zwyczajnie raniły.

– Zrób coś z nimi, bo nie da się wytrzymać z tymi potworami! – darł się teść, gdy chłopcy dawali do wiwatu na jakichś przyjęciach rodzinnych.

– Może tata nie powinien o tym mówić w taki sposób, ale to prawda, chłopcy są trudni, Malwina... – dodawała zaraz teściowa, niby chcąc załagodzić przekaz, a tak naprawdę tylko dokładała do pieca.

Wtedy zwykle wracałam do domu i płakałam. Owszem, czasem mogłam liczyć na męża, ale tak naprawdę obydwoje byliśmy ofiarami tej sytuacji, bo jemu było tak samo ciężko, jak mnie.

Byłam załamana

Dodatkowo, zamiast się uspokajać, chłopcy zaczynali wchodzić w fazę absolutnej destrukcji. Oczywiście, nie chcieli niszczyć celowo, ale byli tak nieokiełznani i pełni energii, że cały czas coś psuli przypadkiem. Na przykład rozwalali ekspozycje sklepowe, bo z ciekawości sięgali po puszkę kukurydzy na samym dole ustawionej z nich piramidy, co oczywiście skutkowało rabanem na cały supermarket i oszołomieniem innych klientów.

Kiedy jeszcze coś takiego działo się w dużym, anonimowym markecie, jakoś to znosiłam. Ale gdy moi synowie dwukrotnie nabroili w naszym osiedlowym sklepie (raz stłukli podstawkę na monety, a potem z kolei zawalili półkę na gazety), zwyczajnie przestałam tam chodzić, bo nie mogłam znieść tych oceniających spojrzeń sąsiadów i niezbyt sympatycznej sprzedawczyni.

– Antek, co my zrobimy? Przecież ich się nie da nigdzie zabrać! Zaraz pójdą do szkoły i zaczną nas wytykać palcami, wysyłać do dyrektora, pedagogów i innych! A przecież doskonale wiemy, że robimy wszystko, co tylko potrafimy, żeby ich ustawiać do pionu... – płakałam mężowi któregoś wieczoru.

– Nie przejmuj się, w szkole będą musieli się uspokoić, bo inaczej zwyczajnie będą dostawać uwagi i jedynki, a to przecież mądre chłopaki! Patrz na pozytywy: to żadne nicponie. Interesują się światem, są mądrzy, są wrażliwi – próbował mnie pocieszyć Antek.

– Masz rację, ale... To nie zmienia tego, że trudno z nimi wytrzymać. Już teraz widzę, jak niektóre mamy uciekają na nasz widok z placu zabaw. Ja to widzę, więc niewykluczone, że oni też. Nie chcę, żeby rówieśnicy ich odrzucali, bo to przecież dobre dzieciaki... Są pełne energii, nadpobudliwe, ale nie robią nikomu krzywdy celowo... – chlipałam.

– Spokojnie, jeszcze wszystko się ułoży – uścisnął mnie mąż.

Niestety, problemy zdawały się tylko piętrzyć. Im starsi robili się chłopcy, tym poważniejsze były zajęcia w szkole, zerówce czy przedszkolu. Synowie regularnie uniemożliwiali prowadzenie lekcji, choć sami pojmowali w mig wszystko, co tłumaczyły nauczycielki. Nie zmieniało to jednak faktu, że regularnie wzywano nas do placówek i powtarzano to, co sami już przecież doskonale wiedzieliśmy.

Ale co mieliśmy robić? Przecież chłopcy nie mogli nie chodzić do szkoły czy przedszkola. W dodatku, zamiast zaoferować nam pomoc psychologa, pedagoga czy kogokolwiek, z reguły wychowawczynie i dyrekcje chcieli po prostu pozbyć się problemu i przerzucić nasze dzieci do innej grupy. Tak przecież było najłatwiej i nikt nie przejmował się, że to niczego nie rozwiązuje, a tylko stale destabilizuje życie moich chłopców, którzy przecież przywiązywali się do klas i kolegów.

Może jeszcze będzie dobrze?

Dzisiaj synowie są już w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Tak, stale przynoszą uwagi, że się wiercą, rozmawiają i czasem spacerują po klasie, ale jak na nich to naprawdę... prawie nic. Zaczynam więc po cichu mieć nadzieję, że może najgorszy okres powoli dobiega końca i chłopaki niedługo zaczną zachowywać się trochę lepiej. Ostatnio nawet odważyłam się pójść z nimi znowu do osiedlowego sklepu, po raz pierwszy od dawna.

Już z oddali zobaczyłam, że sprzedawczyni marszczy nos na nasz widok, ale nie speszyło mnie to – choć może kiedyś by to zrobiło. Gdy jednak płaciłam za zakupy, a chłopcy dyskutowali między sobą o jakiejś grze, nie interesując się zupełnie otoczeniem, nie biegając i nie zrzucając towarów z półek, sklepowa spojrzała zdziwiona i powiedziała:

– Zapraszam częściej, takich grzecznych chłopców aż miło gościć.

Aż zrobiło mi się ciepło na sercu, a chłopcy aż zarumienili się z dumy.

– Dziękujemy, będziemy wpadać – odparłam uprzejmie z uśmiechem.

Ani ja, ani oni nigdy nie usłyszeliśmy takich słów. Niby nic, a sprawiło, że na nowo chciało mi się żyć i w jedną chwilę odzyskałam nadzieję, że z moich dzieci będą jeszcze ludzie. Czasem trzeba tak niewiele, jedno życzliwe zdanie... Gdyby tylko ludzie myśleli o tym częściej.

Malwina, lat 35

Czytaj także:
„Uwierzyłem ciotce, że podzieli się ze mną spadkiem po babci. Nie mogę uwierzyć, że ta zołza nabiła mnie w butelkę”
„Kiedy bratanica zaczęła nam pomagać, myślałam, że trafiłam szóstkę w totka. Wydało się, że to nie z dobroci serca”
„Byłem biedakiem, dopóki nie poznałem żony. Dzięki niej czerstwy chleb zamieniłem na kawior, a kawalerkę na willę”

Redakcja poleca

REKLAMA