„Mój wielki dom jest jak skarbonka bez dna. Zamiast jak w luksusowej willi, czuję się jak w rodzinnym grobowcu”

Blondynka w domu fot. Getty Images, Biserka Stojanovic
„Z upływem lat, gdy moja mama się postarzała, kolejne obowiązki spadały na moje barki. Momentami aż kiełkowała w mojej głowie myśl, żeby rzucić to wszystko w cholerę i czmychnąć gdzie pieprz rośnie. Ale wiem, że to tylko czcze gadanie”.
/ 16.05.2024 19:30
Blondynka w domu fot. Getty Images, Biserka Stojanovic

Moi rodzice rozpoczęli budowę naszego domu zanim przyszłam na świat. To była spora, dwupoziomowa willa. Mama i tata od zawsze marzyli o gromadce dzieciaków, dlatego chcieli mieć dużo przestrzeni. Niestety, los pokrzyżował te plany. Po moim urodzeniu mama długo zmagała się z chorobą, aż w końcu doktorzy orzekli, że nie dane jej będzie mieć więcej dzieci. No więc byłam tylko ja i mój brat Karol, który jest ode mnie starszy.

Zaczęły się u niego kłopoty z sercem

Szczerze mówiąc, nasz dom już w tamtym okresie był dla naszej rodziny zdecydowanie za duży, ale dla nikogo nie było to większym problemem. Cieszyliśmy się po prostu sporą przestrzenią w środku i na podwórku. Sytuacja zmieniła się, gdy Karol, będąc na trzecim roku studiów, wyruszył na studencką wymianę do USA. Wtedy nagle w naszych czterech ścianach zrobiło się okropnie pusto.

Minął rok od kiedy mój brat wyjechał i właśnie wtedy poinformował nas, że postanowił osiąść w Stanach na dobre. Stwierdził, że nie wyobraża sobie, by znowu zamieszkać w Polsce, a tym bardziej w naszym rodzinnym miasteczku. Tata, który pokładał w nim wielkie nadzieje i bardzo go kochał, kompletnie się załamał.

Szukał pomocy u różnych lekarzy, ale żaden nie potrafił mu pomóc. W kolejnym roku przeszedł atak serca – był to jego pierwszy i zarazem ostatni zawał. Nagle ja i mama zostałyśmy same na świecie. Karol nawet nie raczył przylecieć na pogrzeb taty.

W tamtych czasach mama była w kwiecie wieku i miała pracę. Mimo to pieniędzy nagle zaczęło brakować. W naszym domu nieustannie coś wymagało reperowania bądź zakupu, a kasy wiecznie brakowało. Postanowiłam więc zrezygnować z dalszej edukacji na uczelni i zamiast tego poszukać pracy. Chciałam, aby mamie żyło się trochę lżej, abyśmy obie miały nieco mniej zmartwień na głowie.

Moje życie nabrało szalonego tempa

Niestety, znowu padłam ofiarą przewrotnego losu. Jedynym okresem, kiedy żyło mi się nieco lżej, były pierwsze dwa lata po moim ślubie. Jednak ta sielanka nie trwała długo, bo związek z Robertem z hukiem rozpadł się przez jego niewierność. Mój ukochany, szalenie przystojny małżonek, który wmawiał mi, że jestem całym jego światem, puścił się z koleżanką ze swojej pracy. Pewnie dowiedziałabym się o wszystkim znacznie później, gdyby ta dziewucha nie zrobiła sobie z nim dzieciaka...

Tak czy inaczej, od tego momentu musiałam radzić sobie sama. Kiedy minął już czas żałoby po rozstaniu z mężem, dałam sobie słowo, że nie dam się więcej nabrać żadnemu facetowi. Od tamtej pory zamieszkałam wraz z moją mamą w ogromnym domu, dookoła którego rozciągał się spory ogród.

Z biegiem lat na moje barki spadało coraz więcej zadań, bo mama starzała się i wymagała większej troski. Opieka nad domem i ogrodem zaczęła powoli przerastać moje siły. Każdy kolejny rok był dla mnie trudniejszy i bardziej męczący.

Czas, byś sobie kogoś znalazła – ciągle mi powtarzała matka.

Nie ma co zaprzeczać, że z biegiem lat stawała się bardziej kąśliwa i zgryźliwa. Codzienne życie z nią bywało coraz bardziej uciążliwe.

Momentami aż kiełkowała w mojej głowie myśl, żeby rzucić to wszystko w cholerę i czmychnąć gdzie pieprz rośnie. Zdawałam sobie jednak sprawę, że to tylko czcze gadanie, bo w żadnym wypadku nie zostawiłabym mamy samej, a tak po prawdzie wcale nie miałam na to ochoty.

Niemniej, gdy nasz dom zaczął się sypać i wymagał coraz większych napraw, na które oczywiście brakowało nam pieniędzy, poważnie rozważałam opcję jego sprzedania. Wtedy też po raz pierwszy usłyszałam od mamy, że nigdy się na coś takiego nie zgodzi.

Nasz dom był moim utrapieniem

– Na co nam taka ogromna chałupa? – zagadnęłam mamę. – Samo ogrzanie jej kosztuje fortunę. Mogłybyśmy kupić niewielką kawalerkę w wieżowcu i wieść spokojne życie.

– Nie chcę tego nawet słyszeć! – stanowczo oponowała mama. – Za żadne skarby nie przeprowadzę się do mieszkania w bloku. Nawet sobie nie zdajesz sprawy, jak ciężko wraz z tatą harowaliśmy, żeby postawić ten dom!

– Wiesz, mamo, ja to wszystko rozumiem, ale ten dom jest po prostu za duży na nas dwie.

– Bo powinnaś sobie poszukać jakiegoś faceta na męża – zaczynała swój wywód mama.

Nie mam pojęcia, czy miała świadomość, że nawet jeśli stanęłabym na ślubnym kobiercu, to na potomstwo jest już chyba za późno, a dla małżeństwa bez dzieci ten dom byłby równie wielki co dla dwóch kobiet żyjących w pojedynkę.

– Kto wie, być może dzieci Karola zawitają tu kiedyś na stałe… – rozmarzyła się rodzicielka.

Jakoś nie śmiałam po raz enty uświadamiać jej, że dzieci Karola zna jak dotąd jedynie z fotografii, choć osiągnęły już pełnoletność. Zupełnie nie mogłam zrozumieć, czemu mój brat ani razu nie raczył wpaść do kraju.

Nawet nie próbowałam tego pojąć. Po prostu wiedziałam, że muszę jakoś przekonać mamę do sprzedaży domu i zakupu czegoś skromniejszego. Osobiście uważam, że mieszkanie w bloku byłoby dla nas idealnym rozwiązaniem, ale mogłybyśmy zdecydować się na niewielki domek z maleńkim ogródkiem, nawet jeśli miałby to być szeregowiec.

Moja mama pozostawała nieugięta, ignorując wszelkie moje racje.

Wciąż powtarzała w kółko: nigdy, przenigdy

– Nie zgodzę się, żebyś go sprzedała – obstawała przy swoim. – Ten dom i ogród są dla mnie wszystkim, kocham to miejsce.

Zdarzało się, że miałam nieodpartą chęć wykrzyczeć, jak bardzo nie cierpię tego przytłaczającego swoimi rozmiarami domu. Jest zbyt przestronny, pozbawiony ciepła i wymaga wkładania mnóstwa wysiłku w dbanie o niego. Podobnie sprawa ma się z przydomowym ogrodem. Dodatkowo, zaczęły mnie nawiedzać dziwne i niepokojące przemyślenia.

Głowiłam się chociażby nad tym, co będzie, gdy mama odejdzie z tego świata, a ja zostanę samotna w tej olbrzymiej posiadłości. Nie chciałam dopuścić do siebie takiego scenariusza. Nawet kiedy mieszkałyśmy tu razem, w domu panowała nienaturalna pustka i cisza. Jak zniosłabym samotne przebywanie w tym miejscu?

Zupełnie nieoczekiwanie w moim życiu zjawił się Andrzej. Nasze spotkanie miało miejsce na cmentarzu, więc nic dziwnego, że go nie rozpoznałam. Kompletnie mnie zatkało, gdy nagle usłyszałam za sobą jakiś nieznajomy głos.

– Aniu, czy to ty?

– A my się w ogóle znamy? – gapiłam się na faceta i nie mogłam sobie za nic przypomnieć, skąd go kojarzę.

Co prawda chodziliśmy razem do tej samej szkoły, ale jakoś nigdy nie zwracałam na niego uwagi. Andrzej trzymał się raczej na uboczu. Dorastał w domu dziecka, a my jakoś ogólnie nie przepadaliśmy za dzieciakami stamtąd. Czemu tak było? Sama nie wiem, po prostu wtedy nam się wydawało, że są jakby gorsze od nas. A teraz, uwaga, sam Andrzej pracuje w takim domu dziecka, no kto by pomyślał!

Wspominaliśmy stare dzieje

Wyszło na jaw, że oboje mieliśmy całkiem odmienne wspomnienia z tamtych czasów. I tak jakoś naturalnie zaczęliśmy się widywać. Jedno spotkanie na kawie, drugie i nagle wszystko się potoczyło. Inicjatywę przejął Andrzej, zaczął o mnie zabiegać. A ja? Na początku po prostu dawałam się ponieść, chyba brakowało mi odrobiny szaleństwa w życiu po tym długim czasie samotności. Nim się spostrzegłam, moje serce już biło dla niego mocniej.

Dałam już sobie spokój z przekonywaniem mamy, żeby pozbyła się domu. Andrzej wspomniał ostatnio o swoich dawnych zamiarach stworzenia rodziny zastępczej i wtedy przyszła mi do głowy pewna myśl. A gdyby tak mój dom świetnie się do tego nadawał?

– Z jakiego powodu nie spełniłeś swoich marzeń? – spytałam.

Potrzebowałbym żony – zaśmiał się. – Ale coś nie wypaliło.

– Więc czemu się nie ustatkowałeś?

– Ciężko powiedzieć, raczej nie trafiłem na taką, która by mnie chciała. No i na taką, której ja bym chciał – dorzucił po sekundzie.

Gdy Andrzej poprosił mnie o rękę po pewnym czasie, od razu się zgodziłam.

– Kiedyś przyrzekłam sobie, że już nigdy nie stanę na ślubnym kobiercu – wyznałam. – Że nie dam się więcej zranić.

– Nie zranię cię – wtrącił.

– Ta przysięga złożona przed samą sobą straciła teraz ważność – podsumowałam. – Kocham cię i zostanę twoją żoną.

Brałam to na poważnie

– Naprawdę to rozważałam – oznajmiłam Andrzejowi już po naszym weselu. – Ten twój pomysł, o którym kiedyś wspominałeś.

Popatrzył na mnie zaskoczony.

– O co chodzi? Jaki pomysł?

– No wiesz, ten o zaopiekowaniu się dziećmi z domu dziecka. Może zostaniemy rodziną zastępczą? Co ty na to?

– Serio? Nie żartujesz? – upewnił się.

Nasz dom był ogromny, zdecydowanie przewymiarowany jak na nasze skromne potrzeby – moje, męża i mojej mamy. Do tego dochodził jeszcze spory kawałek ogrodu. Pomyślałam, że może warto by ten potencjał jakoś wykorzystać, zrobić coś pożytecznego dla dzieciaków. Kto wie, może przy okazji sami też byśmy na tym skorzystali? O własnych pociechach nie było co marzyć, ten pociąg już dawno odjechał. Ale perspektywa zrobienia czegoś dobrego dla innych maluchów wydawała się kusząca.

Nasza mama zareagowała na wieść o naszych zamiarach kręcąc głową z niezadowoleniem.

Chyba wam odbiło – rzuciła. – Ty się kompletnie nie znasz na opiece nad dzieciakami – spojrzała na mnie wymownie.

– Poradzimy sobie – odparłam, siląc się na pewność siebie.

Z biegiem czasu zaczęliśmy się docierać

Szczerze mówiąc, trochę przerażała mnie ta odpowiedzialność, ale jednocześnie byłam bardzo podekscytowana perspektywą zmierzenia się z tym zadaniem. Zaliczenie kursów psychologii, zdanie egzaminów i odbycie szkoleń zajęło nam mnóstwo czasu, a do tego doszły jeszcze formalności do dopełnienia. Kiedy dom był już należycie przyszykowany, w zasadzie mogliśmy powitać w nim pierwsze maluchy.

Kiedy to wszystko się zaczęło, nie było lekko. Fakt, że Andrzej wcześniej sporo pracował z młodymi ludźmi, trochę pomagał, ale nie we wszystkim. Dzieci miały bardzo różne charaktery, więc zdarzały się nieporozumienia. Spięcia były nie tylko pomiędzy nimi, ale również między mną a Andrzejem. No i jeszcze mieszkała z nami moja mama, a ona – mówiąc oględnie – do najłatwiejszych osób nie należy.

Były chwile, kiedy czułam się kompletnie załamana i miałam już dość całego świata. Ale znacznie częściej zdarzały się momenty, gdy przepełniało mnie prawdziwe szczęście, poczucie bycia potrzebną i wyjątkową. Tak jak wtedy, gdy malutka Zosia zwróciła się do mnie słowem „mamo”...

Razem z moim mężem Andrzejem opiekujemy się aktualnie piątką dzieci i mamy wrażenie, jakby wszystkie były nasze własne, w tym te najstarsze, które lada moment opuszczą rodzinne gniazdko.

Także te, którym nigdy nie udało się przyzwyczaić, aby mówić do nas „mamo” i „tato”, bo były już za duże – nawet je kochamy tak samo jak te najmniejsze. Nasz dom już nie wydaje się ogromny, momentami odczuwamy nawet lekką ciasnotę, a podwórko nieustannie pulsuje energią, wypełnione dziecięcym chichotem i drobnymi sprzeczkami.

Anna, 42 lata

Czytaj także:
„Znalazłem na ulicy kupon z totolotka. Ktoś miał ogromnego pecha, a ja zyskałem kupę kasy przez przypadek”
„Żona nie kryła się z tym, że ma kochanka. Gdy zablokowałem jej dostęp do konta, to kochaś zwiał gdzie pieprz rośnie”
„Myślałam, że na stare lata udało mi się złapać niezłą partię. Boski żigolo tylko udawał, że ma kasę”

Redakcja poleca

REKLAMA