„Mój mąż zaharował się na śmierć, by ziścić moje marzenie. Ale zamiast świętować urodziny, płakałam nad jego grobem”

Seniorka przy oknie fot. iStock by Getty Images, LSOphoto
„Od tamtego czasu urodziny przestały mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie, a marzenia odeszły w niepamięć. Moje dotychczasowe życie wywróciło się do góry nogami. Ogarnęło mnie poczucie bezużyteczności i przekonanie, że nic już nie ma sensu”.
/ 17.06.2024 13:15
Seniorka przy oknie fot. iStock by Getty Images, LSOphoto

Mówiłam Andrzejowi, aby uważał na siebie i wziął do pracy kogoś młodego. On jednak się zawziął i w pojedynkę taszczył worki z cementem i cegłami na ten mój wymarzony kominek. Odkąd jestem na emeryturze, zamiast zyskać trochę czasu, mam go coraz mniej. Moja sąsiadka mówi, że to przez to, że nigdzie mi się nie spieszy i wszystko robię znacznie wolniej. Fakt faktem, racja jest po jej stronie, ale choć nigdzie się nie spieszę, czas pędzi coraz szybciej.

Zaledwie zaczłą się tydzień, a już piątek za pasem

Co niedziela chodzę na mszę o godzinie dziewiątej rano. Nie tylko z uwagi na moją religijność, ale również dla towarzystwa, bo po nabożeństwie zazwyczaj udaję się z grupką pań do kawiarni na pogawędki, a gdy aura dopisuje, wybieramy się na przechadzkę do parku. W ciągu tygodnia nie mamy okazji do spotkań, gdyż moje koleżanki są jeszcze mocno zajęte, czy to opieką nad wnuczętami, czy przygotowywaniem posiłków dla całej rodziny. Jak wiadomo, babcie pracują na etat bez terminu wygaśnięcia. Tylko w niedzielę po mszy możemy się spotkać, wymienić najnowszymi wieściami i ciekawostkami z sąsiedztwa. Następnie one wracają do swoich domów, a ja idę na cmentarz, by odwiedzić miejsca spoczynku bliskich – rodziców, męża oraz siostry.

Koło dwunastej w południe przekraczam próg mieszkania i od razu biorę się za przygotowywanie obiadu. Poprzedniej niedzieli zdarzyło mi się porządnie zaspać. Gdy otworzyłam oczy, poczułam lekki niepokój, bo promienie słoneczne wpadały już do środka przez okna. Sięgnęłam dłonią po okulary, nałożyłam je na nos i skierowałam wzrok w stronę komody, na której stał spory zegar.

O Boże, już jedenasta!? – poderwałam się z łóżka przerażona. – Znowu zaspałam. Moje koleżanki pewnie na mnie czekały i się denerwują, czy przypadkiem nic złego mi się nie przytrafiło – narzekałam pod nosem.

Zaspana i bez większego entuzjazmu poczłapałam boso do kuchni, by wstawić czajnik z wodą na poranną kawę. U mnie zawsze najpierw jest kawa, a dopiero potem śniadanie. Uwielbiam chodzić po mieszkaniu na bosaka. Co wieczór myję dokładnie kuchnię i łazienkę, żeby z samego rana móc postawić stopy na czystych kafelkach. W salonie leży dywan, ale śnię o podłodze z drewna, z pachnących żywicą desek. Zdaję sobie sprawę, że to tylko mrzonka, ale lubię puścić wodze fantazji. Kiedyś marzyłam o kominku. Nawet kupiłam w sklepie budowlanym śliczny zegar w stylu kominkowym...

– Kochanie, w ramach prezentu na twoje siedemdziesiąte urodziny zbuduję ci kominek – oznajmił małżonek, przyglądając się mojemu zakupowi. – Widzisz tamten kąt? Właśnie tam go umieszczę – powiedział, pokazując palcem w róg salonu. – A po drugiej stronie dorobię ławeczkę wyłożoną barankiem i będziemy mogli relaksować się przy płomieniach, w przyjemnym cieple.

Ogarnęła mnie dziecięca radość. Ściskałam go mocno, ile tylko miałam sił. Mój ukochany Jędruś zawsze potrafił sprawić mi frajdę. Kiedy ja się cieszyłam, on chodził wniebowzięty, z wysoko podniesioną głową. To taki złota rączka, potrafiący wszystko zrobić. Po pracy lubił majsterkować w mieszkaniu. Kuchenne meble, przedpokój, biblioteczka na książki – to wszystko dzieło jego rąk.

Na dwa tygodnie przed moimi urodzinami wymyślił, że zrobi kominek. Naszkicował projekt, zgromadził potrzebne rzeczy i na tym stanęło.

Zamiast prezentu, miałam pogrzeb męża

Te urodziny okazały się najsmutniejszym dniem moim w życiu. Gdyby tylko Andrzej mnie posłuchał, to kto wie, może wciąż by żył.

– Daj spokój z tymi workami cementu, są za ciężkie – błagałam go. – Pamiętaj o swoim nadciśnieniu, jeszcze ci to zaszkodzi. Poproś lepiej sąsiada, żeby ci pomógł.

Dam sobie radę, nie jestem jakimś niedołęgą – obruszył się i wytaszczył cały potrzebny materiał na budowę kominka z podwórza na piętro.

Zauważyłam, że był potwornie wyczerpany, a mimo to kontynuował swoją pracę. Gdy nastał wieczór, zaczął uskarżać się na ból głowy i problemy ze wzrokiem, dlatego zdecydowałam się zadzwonić po karetkę.

– Podejrzewam udar – stwierdził medyk zaraz po zbadaniu pacjenta, a ja poczułam, jakby ktoś podciął mi nogi.

Miałam wyrzuty sumienia związane z tym pomysłem budowy kominka. Czułam, że to moja wina. Mój mąż spędził ponad tydzień na oddziale intensywnej terapii, będąc nieprzytomnym. Przez cały ten czas nie odstępowałam go na krok, siedząc przy nim w szpitalu. Gdy w moje urodziny, pod wieczór, odzyskał przytomność, poczułam ulgę, myśląc, że niebezpieczeństwo minęło. To była jednak tylko chwilowa nadzieja, okruch czasu podarowany przez los. Zdążył się ze mną świadomie pożegnać, zanim odszedł na zawsze.

Od tego dnia przestałam świętować urodziny i porzuciłam marzenia o kominku. Został mi tylko ten mosiężny zegar, który stał się symbolem mojego poczucia winy. Niedługo po pogrzebie męża zdecydowałam się przejść na emeryturę.

Wszystko nagle wywróciło się do góry nogami

Nagle poczułam się całkowicie zbędna i bezużyteczna. Nie było już nikogo, z kim mogłabym gadać do późna w nocy, na kogo czekać z ciepłym obiadem, dla kogo piec te moje słynne szarlotki czy prasować koszule… Teraz czasem nawet nie mam siły wstać z łóżka, bo niby po co miałabym to robić? W domu i tak nie ma zbyt wiele do roboty, a moi najbliżsi są już po drugiej stronie. Dalsza rodzina mieszka gdzieś na drugim końcu kraju. Przyjaciele też się jakoś tak po drodze wykruszyli, więc tkwię tu sama jak palec w swoim azylu, nikomu do niczego nie potrzebna. Jak taka stara, zużyta łajba, która utknęła gdzieś na mieliźnie i dryfuje sama. Jedyne, co mi zostało, to te niedzielne msze i spotkania, to moja jedyna rozrywka.

Ta niedziela nie należała do udanych. Dopiero w samo południe sięgnęłam po pierwszy kubek kawy tego dnia. Śniadanie zjadłam ze sporym opóźnieniem, zastanawiając się jednocześnie, jak spędzić najbliższe godziny. Sięgnęłam po pilota i zaczęłam skakać po kanałach, ale szybko dałam sobie z tym spokój.

– Nic ciekawego – mruknęłam pod nosem.

Przysunęłam się bliżej półek z książkami. Uwielbiam czytać, jednak ostatnio nie szalałam z nowymi tytułami. W przeszłości po każdej wypłacie uzupełniałam swój całkiem spory księgozbiór, ale teraz wszystkie pozycje mam już za sobą. Nowych nie kupuję, bo ceny książek poszybowały w górę, a emerytura… sami wiecie, ledwo wystarcza na podstawowe potrzeby. Chwyciłam w dłoń podniszczoną książkę. Z sentymentem musnęłam palcami przetartą okładkę, po czym rozsiadłam się wygodnie w fotelu. Otworzyłam tom i zaczęłam go wertować. Nie czytać, a właśnie wertować, bo znam go już na wyrywki. To mój pierwszy nabytek, opłacony z pierwszej wypłaty. Ech, ile to już czasu upłynęło, ile przeprowadzek zaliczyłam, a ta książka ciągle jest przy mnie niczym oddany przyjaciel…

Przywołałam w pamięci historię, gdy kiedyś zemdlałam, a mój małżonek zadzwonił po karetkę. Gdy mnie transportowali do szpitala, ledwo słyszalnym szeptem poprosiłam męża:

– Andrzej, jeżeli odejdę z tego świata, proszę cię, abyś nie zapomniał włożyć tej książki do trumny razem ze mną.

Mój ukochany śmiał się ze mnie, ale dał mi słowo, że gdyby zdarzyło się najgorsze, to zrealizuje to, o co poproszę. Na szczęście nie musiał dotrzymywać tej obietnicy, bo po paru dniach mój stan się poprawił. Dziś już go nie ma wśród nas, a ja nie mam kogo o to poprosić. Położyłam książkę z powrotem na regale, spojrzałam na całkowicie zapełnione półki i serce ścisnęło mi się z żalu.

– Co się z wami stanie, kiedy mnie już nie będzie? Kto was przeczyta? Kto będzie z was ścierał kurze? Jaki spotka was los, ukochane moje? – wyszeptałam czule.

Książki w ciszy zdawały się mnie rozumieć

Niespodziewanie ten osobisty moment przerwał przeraźliwy dźwięk telefonu. Nie znoszę tego irytującego hałasu, natychmiast zaczynam się trząść ze strachu, że zwiastuje jakieś nieszczęście.

„To na pewno ktoś się pomylił” – przeszło mi przez myśl, kiedy sięgałam po słuchawkę.

– Dzień dobry, Helenko – w słuchawce rozległ się ochrypły głos mojego kuzyna. – Moja żona zmarła, pogrzeb odbędzie się w środę. Byłbym wdzięczny, gdybyś mogła przybyć.

– Rany, strasznie mi przykro, Janku, składam ci kondolencje. Tak wcześnie ją zabrało… Ale co było powodem? Musiało to być coś niespodziewanego, przecież nie zmagała się z żadną chorobą…

– Helenko, o czym ty mówisz, jak wcześnie? – zdziwienie pobrzmiewało w głosie kuzyna. – Przecież Hanka w zeszłym miesiącu obchodziła siedemdziesiąte pierwsze urodziny. To jak będzie, dasz radę dojechać?

– Janku, dam ci znać, muszę to przemyśleć, bo to kawał drogi, a sam wiesz, że też już nie jestem najmłodsza.

Rozmowa już dawno się skończyła, a ja wciąż stałam obok stolika, wpatrując się w niego zamyślona. Nagle poczułam, jak ogarnia mnie niewyobrażalna pustka i przygnębienie. Zdałam sobie sprawę, że ostatnio coraz więcej rozmów telefonicznych dotyczy jedynie czyjejś śmierci i nadchodzącego pochówku. Za nic nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ktokolwiek zadzwonił zapytać, jak się czuję albo po prostu porozmawiać o zwykłych, codziennych sprawach.

– No dobra, pora wziąć się za gotowanie – powiedziałam na głos, mimo że jeszcze chwilę temu nie planowałam tego robić. – Muszę przygotować coś pysznego, co poprawi mi humor i pozwoli zapomnieć o smutku.

Ilekroć dopada mnie chandra, sięgam po swoje popisowe dania. Tym razem naszła mnie ochota na wołowinę duszoną z kopytkami i surówką z kwaszonej kapusty oraz startej marchwi. Wiem, że nie powinnam tego jeść, bo przecież się odchudzam, ale kto by przejmował się dietą w takiej sytuacji?

– Póki oddycham, będę jeść to, co mi smakuje – zdecydowałam po trzydziestu minutach, rozgniatając ziemniaki na kopytka.

Zaraz potem chichotałam już w najlepsze, zerkając na kipiący w rondlu sos.

– Kiedy umrę, na wieki będę skazana na dietę – mruknęłam pod nosem i natychmiast poczułam wstyd, że w takiej chwili żartuję. – Dość tych głupich dowcipów, Hanka odeszła – skarciłam samą siebie. – Rany, teraz ja jestem następna w kolejce – uświadomiłam sobie z przerażeniem. – Bo to ja jestem teraz najstarsza w rodzinie... – pomyślałam załamana, łapiąc się za głowę.

Lęk przed śmiercią nie daje mi spokoju...

W głębi duszy wciąż czuję się młodo, choć mam już siedemdziesiąt lat na karku. Moje ciało może i poddało się upływowi czasu, ale umysł pozostaje rześki, a i energii mi nie brakuje. Gdy tylko nachodzą mnie czarne myśli, że któregoś poranka mogę się już nie obudzić, natychmiast sięgam do radia albo po pilota do telewizora, by je zagłuszyć. Od wielu lat zasypianie umila mi cicho grające radio i blask niewielkiej lampki, która rozświetla mrok.

Kiedy mam włączoną muzykę i zapalone światło, odczuwam większy spokój i jakość mojego snu się poprawia. Przyjście kostuchy w środku nocy byłoby mniej straszne, kiedy miałabym za towarzyszy dźwięki i światło. Nie dzielę się tą informacją z innymi, zdając sobie sprawę, że to dość osobliwe i nie chcę uchodzić za dziwaczkę.

Po zjedzeniu obiadu pozmywałam talerze i garnki, zrobiłam sobie kubek herbaty i zasiadłam przy swoim biurku. Z szuflady wyciągnęłam sporą kartkę oraz długopis.

„Moja ostatnia wola” – starannie napisałam na górze strony.

– Czuję potrzebę, żeby to spisać – powtarzałam sobie. – Po prostu muszę, bo nie mam pojęcia, ile jeszcze będzie mi podarowane, ile podobnych weekendów dane mi będzie przeżyć, na ile nabożeństw się spóźnię, ile porcji swojego popisowego dania uda mi się zjeść, ile filiżanek kawy wypiję… Przecież te wszystkie skarby, które zgromadziłam w swoich czterech kątach, nie mogą pójść na marne! Moje kochane lektury, dzieła sztuki, zdjęcia, zabytkowe talerze, cenne drobiazgi… Trochę tego mam – myślałam, wyliczając swoje skarby i z mieszaniną dumy oraz troski zerkając w głąb swojego przytulnego gniazdka.

Gdy uporałam się z zadaniem, promienie zachodzącego słońca ledwo przebijały się między gałęziami drzew rosnących w sąsiedztwie budynku. Ogarnęło mnie poczucie wyczerpania i przygnębienia. Odłożyłam kartkę, na której pisałam i poszłam na zewnątrz. Rabata była ozdobiona dumnie prezentującymi swoje piękno ciemnoczerwonymi i liliowymi astrami – moimi ukochanymi kwiatami. Sięgnęłam dłonią i musnęłam opuszkami te miękkie niczym atłas płatki.

– Ach wy moje biedactwa, za kilka dni stracicie cały swój czar, zwiędnięcie i przepadnięcie, jak każda żywa istota – westchnęłam cicho, schylając się nad grządką.

Usłyszałam z daleka pokrzykiwania dzieci, czyjeś śmiechy i szczekanie psów. Uniosłam się, naprostowałam kręgosłup, nasłuchując tych dźwięków i zaczerpnęłam głęboko orzeźwiającego, jesiennego powietrza. Nagle poczułam przypływ szczęścia. Gdzieś w oddali toczyło się życie... Pomyślałam sobie, że pomimo wszystko uwielbiam swoje życie. I oby trwało jak najdłużej, nawet w tym moim odosobnieniu, byleby tylko zdrówko dopisywało.

– Ten dzień dobiega końca, ale nadejdą kolejne, po prostu muszą! – powiedziałam sama do siebie.

Helena, 70 lat

Czytaj także:
„Teściowa była zimna jak lód. Nabrałam podejrzeń, gdy po latach zaczęła mówić ludzkim głosem"
„Gdyby żona zobaczyła, co wyprawiam na emeryturze, przecierałaby oczy ze zdziwienia. A wszystko przez sąsiadkę"
„Córka zadaje się z facetem, który nie ma nawet matury. Jak tak dalej pójdzie, z tym obszarpańcem skończy pod mostem”

Redakcja poleca

REKLAMA